EN

19.06.2021, 10:58 Wersja do druku

Ziemio, przebacz

O „Pikniku pod Wiszącą Skałą”, premierze Teatru Narodowego w reżyserii Leny Frankiewicz, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski


Skrzydelski: Dziś będzie o seksie.

Moroz: Bez przesady. Temat wydaje się szerszy. Poza tym jest wystarczająco gorąco w sensie meteorologicznym.

Skrzydelski: „Piknik pod Wiszącą Skałą” też przebiega w upalnej atmosferze, co daje się odczuć przede wszystkim w słynnym filmie Petera Weira z 1975 r.

Moroz: Film był wybitny, ale spektakl Teatru Narodowego odwołuje się do nieco wcześniejszej literatury. Od razu zaznaczmy, że w podtytule reżyserka Lena Frankiewicz zapisała: „nowa adaptacja sceniczna powieści Joan Lindsay”. Co w pewnym sensie zaświadcza o artystycznej uczciwości: jeśli przepisujemy, to głośno się do tego przyznajemy, i to na afiszu.

Skrzydelski: Brawa za tę informację. Bez ironii. W każdym razie gdy dowiedziałem się, że Narodowy szykuje „Piknik pod Wiszącą Skałą”, pomyślałem sobie, że są właściwie dwie możliwości, aby dziś ten tekst wystawić. Pierwsza to droga na kontrze do tu i teraz, czyli próba pokazania, że nasz sposób rozmowy o cielesności, erotyce, kobiecości i wszystkim, co dookoła tego, jest w obecnych czasach tak bezpośredni, a nawet zwulgaryzowany, że wręcz odarliśmy tę sferę z tajemnicy, która zawsze jej towarzyszyła. Pozbyliśmy się wstydu i tabu. Gadamy o tym tak, jak o przyziemnych problemach albo polityce. Powieść Lindsay mogłaby więc posłużyć jako pretekst do tego, by przekonać nas, że o erotyce warto opowiadać inaczej, a wtedy stanie się ona o wiele bardziej fascynującym zagadnieniem. Z kolei wyobrażam też sobie, że można zrealizować mocne przedstawienie feministyczne i udowodnić, że z tym całym seksem to nawet dziś jesteśmy za grzeczni, i wówczas dostalibyśmy teatr bezkompromisowy, lecz uzasadniony. Lindsay, a potem Weir opisywali przecież koniec epoki wiktoriańskiej, zerwanie gorsetu, pod którym buzuje prawdziwe życie, i sekretnie zarysowywali nadejście wieku XX (akcja toczy się w 1900 r.). Lena Frankiewicz mogłaby zaś przepowiedzieć wiek XXI i pół, a potem i wiek XXII. Są inne warianty twoim zdaniem?

Moroz: Wychodzi na to, że są, bo można podkreślić aspekt antropologiczny i zaproponować teatr ideologicznie zaangażowany. Połączyć ten wątek z feminizmem, ekologią, krytyką patriarchatu, neokolonializmu i jeszcze kilkoma innym krytykami – i być dumnym, że głosi się prawdy fundamentalne.

Skrzydelski: Ale u Lindsay wątki antropologiczno-społeczne są istotne.

Wszyscy przeważnie przywołują film Weira z racji jego popularności, jednak nie da się ukryć, że australijski reżyser skupił się na tajemnicy wchodzenia w dorosłość, odkrywania zmysłów.

Może zatem jest tak, że Lena Frankiewicz wraz z autorką adaptacji Małgorzatą Anną Maciejewską postępują słusznie, przypominając zapomniane sensy powieści?

Moroz: Nie ma między nami sporu, bo również uważam, że wyraźny w tym spektaklu brak chęci konkurowania z kinem jest zaletą. I doceniam to. Ale liczą się, jak często mówisz, rezultaty.

Skrzydelski: Zatem o czym nam opowiada Lena Frankiewicz?

Moroz: Na pewno ma ambicję objaśnienia całej rzeczywistości, w której żyjemy. I to w tonacji manifestu. Jednak to wcale nie jest oczywiste, gdy oglądamy pierwsze sekwencje spektaklu, które odsyłają nas do metafizyki.

fot. Magda Hueckel/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Skrzydelski: Początek tego przedstawienia rzeczywiście obiecuje coś przeciwnego do tego, czym ostatecznie ten „Piknik” się okazuje. Bo oglądamy ekspozycję przed właściwym rozpoczęciem akcji. Widzimy Mirandę (Michalina Łabacz) wysoko ponad sceną, pogrążoną we śnie, unoszącą się gdzieś w innej czasoprzestrzeni. Wszystko się zgadza, od razu chcę wejść w tę fabułę. Lena Frankiewicz w wypowiedziach przedpremierowych zresztą sporo mówiła o „poetyce snu”.

Moroz: Ach, te wypowiedzi twórców o własnej robocie. Mogą sprowadzać na manowce. Tak jak i programy teatralne do kupienia przed spektaklem.

Skrzydelski: Ale ta oniryczność do pewnego momentu działa. I współgra z suspensem, który skupia się wokół zagadki zaginięcia dziewcząt. Poza tym pomagają aktorzy Narodowego.

Moroz: To przerysowane role. Od razu ma być jasne, kto jest dobry, a kto zły. Chwilami przybiera to groteskowe formy.

Skrzydelski: Jednak to wina reżyserki. Trudno zarzucać aktorom, że grają tak, jak Lena Frankiewicz im poleciła. W każdym razie dość szybko przekonujemy się, że wszystkie niemal postaci zostały na scenie rozstawione niczym na planszy, na której każda ma z góry przypisaną rolę. I zostaje wyraźnie naznaczona. Dziewczęta z internatu pragną zaś uwolnić się z tej zakłamanej społeczności, w której rządzą ksenofobia, bigoteria i pragnienie panowania nad terytorium postrzeganym jako własne. Rzecz jasna wątek aborygeńskiego mitu niszczonego przez kolonizatorów Australii to jeden z tematów powieści Lindsay, ale Lena Frankiewicz wraz z Małgorzatą Anną Maciejewską…

Moroz: …podmieniają mit na ideologię, to znaczy, chcą nam powiedzieć, że utożsamiają się z pradawną aborygeńską mądrością, podczas gdy przemawia przez nie nowoczesna idealizacja à la Rousseau.

Skrzydelski: Można tak to określić. Chociaż ja powiedziałbym, że to spektakl nie tyle uprawiający ideologię, ile zagarniający całe spektrum problemów, które należą do innych porządków. 

No ale jeśli już upraszczać, to na całego. Jedno skojarzenie wywołuje drugie.

Moroz: Spójrz, właśnie tak działa ideologia. Wszystko łączy się ze wszystkim, ale na zasadzie perswazyjnych skojarzeń, a nie dowodów: kolonializm to patriarchat, patriarchat to wykluczenie kobiet, wykluczenie kobiet to potępienie cielesności, potępienie cielesności to ujarzmienie natury, ujarzmienie natury to wykluczenie Aborygenów, wykluczenie Aborygenów to panowanie chrześcijaństwa, panowanie chrześcijaństwa to kolonializm itd. Zamiast historycznych komplikacji parę uproszczeń.

Skrzydelski: Jednak spójrzmy jeszcze na detale, które wskazują na najbardziej spektakularne fragmenty tej adaptacji. Bo chyba nie można się nie zgodzić, że w „Pikniku” jest i warstwa metafizyczna – jak już zaznaczyliśmy, do pewnego momentu w tym przedstawieniu dająca się wyczuć – i warstwa racjonalna. Ta druga dotyczy śledztwa w sprawie dziewcząt. Niełatwo od tego uciec, bo to, w jaki sposób bohaterowie podchodzą do tej zagadki, unaocznia nam relacje zachodzące w ich społeczności. Sporo się tutaj dzieje.

Moroz: Tak, a w opowieść wprowadza nas Albert Fitzhubert (Oskar Hamerski). Tylko trudno uciec przed wrażeniem, że jego sceniczny potencjał, poza funkcją narratora, nie zostaje konsekwentnie wykorzystany. W pewnej chwili ta postać nawet znika i wraca jedynie na koniec, zatem łatwo o niej zapomnieć.Z kolei pułkownik Fitzhubert (Wiesław Cichy) i jego żona (Gabriela Muskała) symbolizują niby światłych, lecz w gruncie rzeczy prymitywnych bogaczy widzących w zaginięciu dziewcząt problem praktyczny: to moralny skandal, który ośmiesza również ich jako część społeczności, która winna być nieskazitelna. Który to raz widzimy stereotyp tych strasznych mieszczan?

Skrzydelski: A pastor? Anglikański pastor (Adam Szczyszczaj), który krok po kroku zdobywa coraz silniejszą pozycję i staje się nieformalnym detektywem?

Moroz: I mówi o złych mocach…

Skrzydelski: Jedna z dziewcząt, przyjaciółka Mirandy, Sara (Bonnie Sucharska/Ifi Ude), która nie wyruszyła pod Wiszącą Skałę, jest czarnoskóra… Tworzy to pewien kontekst.

Moroz: Grubo ciosany schemat. Tak trzeba to określić.

Skrzydelski: Ale to jeszcze nic. Przecież pastor wbrew wszelkiej logice zaczyna także spełniać funkcję ginekologa, który w rytualnej scenie weryfikuje, czy cudem odnaleziona Irma (Zuzanna Saporznikow) została zgwałcona. Wiedziałeś, że takie czynności przeprowadza duchowny?

Moroz: Wiesz, skoro to jeden wielki sen, to koszmar ma swoje prawa.

Skrzydelski: Nie pamiętam też, by pastor był obecny w książce Lindsay. W każdym razie na pewno nie był postacią kluczową, co więcej: o takich kompetencjach i uprawnieniach.

Moroz: Jak wieść niesie, Kościół – czy to katolicki, czy anglikański – ciemięży kobiety, ma skłonności pedofilskie i uzurpuje sobie władzę świecką. Wszystko się zgadza. A historyczna akuratność? W błogim świecie niezakłóconych projekcji tylko by przeszkadzała.

Skrzydelski: Lubię takie piguły intelektualne. Działają jak multiwitamina, co uodparnia na każdego wirusa.

Moroz: Zwłaszcza wirusa myślenia.

fot. Magda Hueckel/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Skrzydelski: Pytanie, czy ktokolwiek czuwał nad tekstem scenariusza. Ktokolwiek poza samymi twórczyniami. To już lepiej by było dobroduszną nauczycielkę języka francuskiego (Małgorzata Kożuchowska) zamienić w dobrą wróżkę.

Moroz: Czy nie jesteśmy nazbyt złośliwi?

Skrzydelski: Czasami tak. W każdym razie ja przynajmniej zachwalam zespół Narodowego, który robi, co może, by ugrać coś dla siebie. Adam Szczyszczaj jako ten diaboliczny pastor jest obłędnie dobry. Wykonał zadanie, jakiekolwiek ono było.

Moroz: Pochwaliłbym Zuzannę Saporznikow jako Irmę. Zresztą ta aktorka to jedno z objawień w zespole Narodowego w ostatnich sezonach. Ty sam nieraz to podkreślałeś.

Skrzydelski: Szczera to prawda, więc po raz kolejny nie będę podkreślał. Gabriela Muskała i Wiesław Cichy także są znakomici.

Moroz: A choreografia Marty Ziółek?

Skrzydelski: Sprawdza się i w przestrzeni dużej sceny stanowi jeden ze sposobów, aby opowiadać tę historię. W końcu taniec wyzwala. Kłopot w tym, że po pewnym czasie orientujemy się, że bardziej wypełnia mielizny dramaturgiczne i ratuje nierówny rytm inscenizacji.

Moroz: W mojej opinii choreografia najczęściej przypomina występy cheerleaderek. I nie udaje jej się przełamać statyczności scenografii. Nie pomaga też muzyka, do cna wyzyskująca zgraną stylistykę rodem z Dead Can Dance.

Skrzydelski: Muzyki Cezarego Duchnowskiego już bym nie krytykował. Statyczność scenografii? Rzecz względna i drugoplanowa. Byłoby natomiast sensownie, gdyby Lena Frankiewicz zakończyła spektakl z chwilą, gdy dowiadujemy się, że zrozpaczona i pozbawiona swojej funkcji dyrektorka internatu, pani Appleyard (Ewa Wiśniewska), udała się pod Wiszącą Skałę i zaginęła. Ale reżyserka wybiera inne rozwiązanie.

Moroz: Scena końcowa należy do moich ulubionych. Poetyka spowitego w patos apelu szkolnego. Morał z zaświatów, wezwanie z kosmosu. Dziewczęta przestrzegają nas grafomańskimi i nieco bełkotliwymi tyradami, że jeśli nie porzucimy zepsutej kultury Zachodu i nie wejdziemy, wzorem Aborygenów, w mistyczną unię z Matką Naturą, to za kilkadziesiąt lat nie będziemy mieli czym oddychać.

Skrzydelski: Udusimy się pogrążeni we wszelkich fobiach i w konsumpcjonizmie.

Moroz: A zatem okazało się, że dziewczęta przeniosły się do innej rzeczywistości, po to by z dystansu przemówić nam do rozumu.

Skrzydelski: Wyszedłeś wstrząśnięty? To cały katalog pouczeń. Od dziś możesz być człowiekiem poprawnym i światłym. I mam nadzieję, że maseczkę antycovidową zaraz po opuszczeniu gmachu Narodowego wyrzuciłeś do śmietnika. Obywatelu, wołam do ciebie.

Moroz: Obywatelu Polaku, najpierw latami kolonizowałeś świat…

Skrzydelski: …a teraz jeszcze śmiecisz.

Moroz: I nie doceniasz siły kobiet.

Skrzydelski: To tak przy okazji.

Moroz: Dziwne to wszystko. Domagałeś się seksu – subtelnego albo i nie – a skończyło się na dziurze ozonowej.

Żarty żartami, ale Lena Frankiewicz to zdolna reżyserka, która radzi sobie na scenach kameralnych – w Narodowym dwa lata temu interesująco wystawiła „Jak być kochaną” wg Kazimierza Brandysa – jednak pomysł na dużą scenę okazał się nieszczęśliwy. Ale też powinna zostać poinformowana o ryzyku. Błąd dyrekcji.

Skrzydelski: I cóż nam teraz pozostaje? Może przynajmniej jakiś morał?

Moroz: Mierz siły na zamiary. I strzeż się powabu ideologii prosto wszechrzecz tłumaczącej.

Skrzydelski: Jestem z ciebie dumny. To tak zwana funkcja społeczna teatru.

Ocena: 2 / 6

fot. Maciej Landsberg, projekt: Elipsy; Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

„Piknik pod Wiszącą Skałą. Nowa adaptacja sceniczna powieści Joan Lindsay”

reżyseria: Lena Frankiewicz

adaptacja sceniczna, dramaturgia: Małgorzata Anna Maciejewska

scenografia, kostiumy, światło: Katarzyna Borkowska

muzyka: Cezary Duchnowski

choreografia: Marta Ziółek

Teatr Narodowy (Sala Bogusławskiego)

premiera: 29 maja 2001 r.

Poprzednie rozmowy Skrzydelskiego i Moroza:

„Między ziemią a niebem”. Rozmowa o „Matce Joannie od Aniołów”, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy

„Gombro na oparach”. Rozmowa o „Ślubie”, reż. Radosław Rychcik, Teatr Zagłębia

„Bandaż na krwawiące serce”. Rozmowa o „Lazarusie”, reż. Jan Klata, Teatr Capitol we Wrocławiu

„Wszystko, czego dziś chcesz”. Rozmowa o „Oszustach”, reż. Jan Englert, Och-Teatr

„Ćwiczenia z nienawiści”. Rozmowa o „Sonacie jesiennej”, reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr Narodowy

„Czas kochania, czas umierania”. Rozmowa o „Trzech wysokich kobietach”, reż. Maksymilian Rogacki, Teatr Polski w Warszawie

„Wuefiści kontra literaci”. Rozmowa o „Końcu z Eddym”, reż. Anna Smolar, Teatr Studio

„Walka postu z karnawałem”, rozmowa o „Czerwonych nosach”, reż. Jan Klata, Teatr Nowy w Poznaniu

„Czyja to właściwie kwestia?”, rozmowa o „M. G.”, reż. Monika Strzępka, Teatr Polski w Warszawie

„Rozpacz i zmierzch”, rozmowa o „Trzech siostrach”, reż. Jan Englert, Teatr Narodowy

„Ocalony?”. Rozmowa o „Powrocie do Reims”, reż. Katarzyna Kalwat, Nowy Teatr w Warszawie

„Wojna to ich największa rozkosz”, rozmowa o „Lilli Wenedzie”, reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr Wybrzeże

„Jarzyna 2020/2021 – zestaw do wyświetlania”, rozmowa o „2020: Burzy”, reż. Grzegorz Jarzyna, TR Warszawa

„Teatr wtrąca się w turystykę”, rozmowa o „Biegunach”, reż. Michał Zadara, Teatr Powszechny w Warszawie 

„Strefa zgniotu”, rozmowa o „Kraszu”, reż. Natalia Korczakowska, Teatr Studio

„Oldschool dla oldboyów”, rozmowa o „Fataliście”, reż. Wojciech Urbański, Teatr Dramatyczny w Warszawie

„Kilka ciepłych chwil”, rozmowa o „Minettim”, reż. Andrzej Domalik, Teatr Polonia

„Majestat na manowcach”, rozmowa o „Królu Learze”, reż. Wawrzyniec Kostrzewski, Teatr Dramatyczny w Warszawie

„Tuląc nieobecnych”, rozmowa o „Odysei. Historii dla Hollywoodu”, reż. Krzysztof Warlikowski, Nowy Teatr w Warszawie

Źródło:

Materiał własny