O Końcu z Eddym, premierze Teatru Studio, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski.
Skrzydelski: Muszę ci powiedzieć, że są sytuacje, kiedy doceniam jakość i wygodę foteli w sali teatralnej. A takie są w Studio. W przypadku przedstawień trwających dłużej niż godzinę to istotne.
Moroz: Jeśli chcesz powiedzieć, że na nowym spektaklu Anny Smolar zasypiałeś, to chyba nie wystawiasz sobie najlepszego świadectwa.
Skrzydelski: Nie udawaj, że ty nie zasypiałeś.
Moroz: Były momenty krytyczne, ale ostatecznie przecież dałem radę.
Skrzydelski: No widzisz. Czyli jednak ty też wystawiasz sobie słabe świadectwo.
Moroz: Podkreślmy jedno: zasypialiśmy, ale nie zasnęliśmy, zatem wykroczenia nie ma.
Skrzydelski: Ty się wygłupiasz, a sprawa jest poważna – do tego stopnia, że Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków Teatralnych (AICT/IATC) dekadę temu w Erywaniu ogłosiło Kodeks Postępowania Krytyka Teatralnego. W punkcie szóstym zapisano: „Krytycy teatralni powinni przybywać do teatru w najlepszej kondycji fizycznej i umysłowej i zachowywać uwagę przez całe przedstawienie”.
Moroz: Naprawdę w Erywaniu? A tak w ogóle to jest postulat słuszny. Podoba mi się również to, że ewidentnie sugeruje się w tym kodeksie, że krytyk powinien przybywać na przedstawienie po wysiłku fizycznym, bo wówczas kondycja wzrasta. To mógłby być np. trening na siłowni. To mogą być także inne wysiłki.
Skrzydelski: Raz w życiu jako widz przyszedłem do teatru po treningu, ale nie na siłowni. Potem żałowałem, bo byłem w zbyt dobrej kondycji i tryskałem energią w przeciwieństwie do spektaklu. I fotele były skrajnie niewygodne – bez żadnego obicia, sam plastik. Jest w stolicy teatr, który ma takie fotele, co więcej: często idą tam długie przedstawienia.
Moroz: No dobrze, ale wróćmy do tematu, bo ty ewidentnie uciekasz, a powinniśmy od razu i konkretnie. Czy to, że zasypialiśmy, oznacza, że jest źle?
Skrzydelski: Raczej, choć bywa i tak, że można być niewyspanym, a teatr grają wybitny. Choć to rzadko. Ale bywa. Nieczęsto – zaznaczam. W każdym razie powiedzmy też, że na pewno nie wypada mówić negatywnie o czymś, czego się nie widziało. To, cytując klasyka, oczywista oczywistość.
Moroz: Jednak tu pojawia się filozoficzne pytanie: czy wypada pozytywnie mówić o czymś, czego się nie widziało?
Skrzydelski: Tylko wtedy, gdy bronimy słusznej sprawy – np. Klątwy Frljicia. Natomiast gdybym nie widział Końca z Eddym Anny Smolar, byłbym „za”. Bo cieszę się, że teatr mimo wszystko nadal gra, i raduje mnie to, że odbywają się premiery. Powiem więcej, bez najmniejszej ironii: cieszę się, że Anna Smolar dała swoją kolejną premierę – w przypadku prac tej reżyserki przeważnie miałem się do czego odnosić.
Moroz: Mnie natomiast cieszy to, że powieść Édouarda Louisa trafia zaadaptowana na scenę.
Skrzydelski: Powiedz o niej więcej, bo wiem, że jesteś zorientowany w wątkach, które dotyczą tej książki, a są pewną nowością w dyskusji o bardziej historyczno-społecznym wymiarze.
Moroz: Koniec z Eddym to przede wszystkim interesujący materiał literacki, a teraz na lewicy jest jeszcze moda, aby kwestie związane z tożsamością seksualną wpisywać w kontekst klasowy. I w tym punkcie sama lewica ma dylemat – światowa lewica chyba mniej, ale w Polsce jest on bardziej wyczuwalny – ponieważ aspekty klasowe nie do końca współgrają z obroną praw mniejszości seksualnych.
Skrzydelski: Dlaczego?
Moroz: Dlatego że często ludzie z tych niższych klas społecznych – przez cały czas posługuję się językiem lewicowego sposobu opisu rzeczywistości – nie mają pieniędzy i nie chcą albo nie mogą zajmować się problemami, które wydają się przynależeć do świata wielkomiejskiego, lepiej wykształconego, uprzywilejowanego. Tymczasem tutaj obserwujemy próbę, podobnie jak w książce Didiera Eribona Powrót do Reims, która zresztą aluzyjnie pojawia się w realizacji Anny Smolar…
Skrzydelski: …i która za chwilę również ma trafić na teatralne deski.
Moroz: Zatem będzie dobry powód do porównań.
W każdym razie u Louisa i Anny Smolar widzimy próbę zmierzenia się właśnie z konfrontacją tych dwóch elementów: klasowości i homoseksualizmu.
I samo w sobie, jako temat socjologiczny, to jest frapujące, warte uwagi, szczególnie w krajach Europy Wschodniej, gdzie w wielu obszarach poziom życia jest nadal niski i gdzie nierzadko na pierwszym planie pojawia się opozycja prowincja–miasto.
Skrzydelski: Dodajmy, że bohaterem jest chłopak, który zrywa ze swoim ubogim środowiskiem rodzinnym oraz społecznym i któremu udaje się przebić do innej rzeczywistości. Z czasem staje się pisarzem, z którym wypada się liczyć. Dokonuje w sobie przemiany oczywiście także w sensie symbolicznym. I to jest motyw wybicia się, ale jednocześnie pozostawania niezrozumianym dla nowego środowiska, z inną przeszłością i innym etosem wychowania, co Anna Smolar podkreśla.
Moroz: Ten kontrast jest w tym spektaklu teatralizowany.
Skrzydelski: Pierwsza, retrospektywna scena, w której rodzice (Ewelina Żak i Robert Wasiewicz) Eddy’ego zastanawiają się, kim będzie ich syn, gdy już przyjdzie na świat, dla mnie była zabawna. Te wszystkie postaci mające bezpośredni wpływ na dzieciństwo bohatera, wyglądające jak przeniesione z mrocznego komiksu – karykaturalne, garbate, co sugeruje to niedostosowanie, które trzeba z siebie zrzucić – wydały mi się ironicznymi przewodnikami po opowieści Louisa. Sądziłem, że przedstawienie właśnie tak będzie budowane. Ale to było tylko pierwsze pół godziny.
Moroz: Jednak te postaci są również strasznie schematyczne, o czym jeszcze powiem.
Skrzydelski: Może masz rację, jednak z perspektywy narracji warto chwycić się takiego sposobu. To daje energię.
Moroz: Ale potem i tak rozpoczyna się konwencja zupełnie niezrozumiała i, co chyba jeszcze gorsze, ćwiczona na polskich scenach już setki razy.
Skrzydelski: Anna Smolar ucieka nie w samą historię, lecz w dyskusję o tym, po co robić taki spektakl, po co są aktorzy; wątki się rwą i w gruncie rzeczy stają się niejasne. Nie pierwszy raz Anna Smolar to robi, z tym że pierwszy raz jest to tak bardzo bez sensu. A jest już naprawdę fatalnie, gdy aktorzy dostają do wykonania etiudy, w których mogą się podzielić swoimi przemyśleniami.
Moroz: Robert Wasiewicz dekonstruuje swoją rolę, mówi prywatnie o tym, jak mierzył się z postacią, przy okazji ujawnia, jak ważny był jego homoseksualizm w kontekście budowania roli opresyjnego ojca…
Skrzydelski: Ile razy to już słyszałem?
Moroz: W końcu jakoś trzeba to streścić.
Skrzydelski: Nie wiem, jak ważny jest homoseksualizm, gdy buduje się rolę ojca, opresyjnego czy trochę mniej, podobnie jak nie wiem, na ile istotny jest heteroseksualizm, gdy buduje się rolę homoseksualnego ojca, opresyjnego albo mniej. Może w tej sprawie ma coś do powiedzenia Denis Diderot w swoim Paradoksie o aktorze, choć, o ile pamiętam, w aż takie szczegóły nie wnika.
Moroz: Postteatru to ty nie kochasz.
Skrzydelski: W tym momencie, po tylu latach, nawet wygodny fotel nie zbawia.
Moroz: Ale może tylko dopowiem, że Robert Wasiewicz daje do zrozumienia, że chciałby tego ojca jako aktor bronić, jednak i tak tego nie widać. Bo i do grania nie jest zbyt wiele. Jeśli już coś widzę, to stereotyp – dokładnie taki, jaki wyobrażają sobie lewicowi myśliciele. Mniej więcej tak u nich wygląda tzw. przemocowa rodzina.
Skrzydelski: Tak, odnoszę wrażenie, że Anna Smolar poszatkowała przedstawienie różnego rodzaju odniesieniami do takich czy innych tzw. dyskursów – obiecałem sobie, że już nigdy nie użyję tego słowa, ale stało się, sam siebie zanudzam.
Moroz:
Postteatr, metateatr, teatr prób i błędów.
Skrzydelski: Nie zgadzam się z tym trzecim: teatr prób i błędów bywa zajmujący i zawsze świetnie rozkłada się na czynniki pierwsze. Jest pouczający. W Końcu z Eddym jednak nie ma czego rozbijać, bo wszystko jest już rozbite. To stos odłamków.
Moroz: Naturalnie pojawiają się u Anny Smolar próby zakpienia z tej rzeczywistości, gdy Eddy jako pisarz jest przepytywany przez krytyków, którzy stwierdzają, że oni nie wierzą w świat, który on wykreował. My się z tego śmiejemy, bo widzimy, że mówią to osoby uprzywilejowane, a on przychodzi z innego świata.
Skrzydelski: Ale na nic te zaklęcia.
Moroz: Na nic.
Skrzydelski: Jednak czy to teatr krytyczny? Znów te przymiotniki…
Moroz: W pełnym tego przymiotnika znaczeniu. Pojawia się nawet Maria Antonina, trochę po to, by ukazać perspektywę arystokracji przypatrującej się ludziom pracującym. Jednak nad tym spektaklem i tak unosi się dziwne, fałszywe współczucie.
Skrzydelski: Generalnie śmieszne są te sceniczne ekskursy. To tu, to tam. Wygląda to tak, jakby każdy z twórców przedstawienia dodał coś od siebie. Z tym że brakuje reżyserki.
Moroz: To jakaś nowa ortodoksja: już na scenie umawiamy się, co jeszcze do spektaklu wrzucić. Proponuję dodatkowo zapytać pracowników teatru z pionu administracji.
Skrzydelski: Nie rozumiesz. Liczy się proces, nie efekt.
Moroz: Dojrzewanie do teatru.
Skrzydelski: A jednak jestem trochę zdziwiony, bo dwa lata temu widziałem historię opowiedzianą przez Annę Smolar znakomicie. To nosiło tytuł Kilka obcych słów po polsku i krążyło wokół tematów Marca ’68. Wszystko działało, mimo że scenariusz nie był łatwy, a jednak precyzyjnie skonstruowany z mikronarracji o losach rodzin i przyjaciół z tamtych czasów.
Moroz: To może warto poczekać na coś więcej od Anny Smolar.
Skrzydelski: A co z samą rolą Eddy’ego?
Moroz: Gdyby został lepiej poprowadzony i dostał więcej materiału, Daniel Dobosz mógłby się w Eddym odnaleźć. Ale w tej sytuacji niełatwo rozszyfrować jego działania, lecz i trudno go krytykować.
Skrzydelski: Jeśli da się kogoś pochwalić, to tylko Marcina Pempusia jako przemocowego, jak ty to nazywasz, nauczyciela wuefistę.
Moroz: Chyba musimy kończyć, bo jesteś tylko złośliwy.
Skrzydelski: Ale jeszcze chwila, gdyż nie padło nic o tym, że nie do końca zrozumiałe jest zakończenie.
Moroz: Już myślałem, że jestem w tym przeświadczeniu sam. Zatem to nie złośliwość. A da się w ogóle ten seans podsumować?
Skrzydelski: Na pewno Annie Smolar chciałbym powiedzieć, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i nie da się jej sklecić z kawałków już przepracowanych dyskusji. Poza tym warto inwestować we własne przemyślenia.
Moroz: Wiem, że tak naprawdę chciałeś rzec: dyskursów.
Ocena: 2,5 / 6