O „Lazarusie” w reżyserii Jana Klaty, premierze Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski.
Skrzydelski: Jest wiele wątków, od których można by tę rozmowę zacząć, ale niespodziewanie dobry początek podpowiedział nam Jan Klata, który kilka dni temu, w wywiadzie dla serwisu Onet dzień po premierze „Lazarusa”, powiedział m.in.: „Nie owijajmy w bandaże: kreacja Marcina Czarnika jako Thomasa Newtona jest niesamowita, i jeśli ktoś tego nie przyzna po obejrzeniu spektaklu, to powinien sobie dać spokój z teatrem”.
Moroz: Przynajmniej jasno Jan Klata stawia sprawę. A ten „bandaż” – wytłumaczmy – to od wyglądu Marcina Czarnika, który przez niemal dwie godziny ma bandażem owinięte oczy, jak Bowie w teledysku do „Lazarusa”.
Skrzydelski: Rzeczywiście Jan Klata jest w swoich wypowiedziach klarowny. Ale myślę, że reżyser, który publicznie mówi tak o swoim nowym przedstawieniu albo w ten sposób opisuje efekt, jaki uzyskał jego ulubiony aktor, odczuwa lęk i jest swojej pracy niepewny, i w jakimś stopniu chce też ustawiać dyskusję. To sprawa podstawowa. A druga, nie mniej ważna, to konkrety. Bo rola Marcina Czarnika – z pewnością w Polsce jednego z najlepszych aktorów w swoim pokoleniu – jest znakomita, przepracowana, przemyślana i biorąc pod uwagę skalę zadania wokalnego, możemy mówić o sporym sukcesie. Jednak do niesamowitości Czarnikowi daleko. Unikałbym używania takich magicznych pojęć, gdy nie ma takiej potrzeby. Rzecz jasna w teatrze zdarzają się role niesamowite, lecz zdarza się to nadzwyczaj rzadko. Niesamowity to był Tadeusz Łomnicki jako Arturo Ui prawie sześćdziesiąt lat temu. Niedawno, u Jarockiego czy u Lupy, niesamowity bywał Jan Frycz. Krystyna Janda jako Maria Callas również jest niesamowita i nadal można to sprawdzić. To tyle z uwag wstępnych.
Moroz: Postrzegam tę wypowiedź Klaty podobnie. I mogę potwierdzić to, co mówisz: to jest świetna rola. Ale czy koncepcja tego spektaklu nie buduje pewnego gorsetu, który zostaje nałożony na Czarnika? Mam poczucie, że to realizacja znakomita przede wszystkim pod względem wokalnym oraz aktorskim, niezależnie od tego, z którego punktu widzenia ktoś chciałby ją rozpatrywać.
Skrzydelski: A Czarnik od zespołu Teatru Capitol nie odstaje?
Moroz: Ani przez chwilę. Co więcej, dodaje do roli Newtona wyraźną nutę liryzmu, co w wielu aranżacjach utworów Bowiego wykorzystanych w tym musicalu bywa jeszcze trudniejsze.
Wygląda na to, że doświadczenie sceniczne Czarnika idealnie złączyło się tutaj z jego zadaniem wokalnym.
Od razu zaznaczmy, że większość utworów Bowiego zagranych w „Lazarusie” zyskała nowe, często zaskakujące, aranżacje, a w pracy nad nimi brał udział sam artysta, który w to przedsięwzięcie niezwykle się zaangażował. Nowojorska premiera w reżyserii Ivo van Hove’a 7 grudnia 2015 r. szczęśliwie odbyła się z udziałem Bowiego, miesiąc przed jego śmiercią. Mamy też ścieżkę dźwiękową z musicalu wydaną pod koniec 2016 r. Tytułowy „Lazarus” otwiera zaś także album „Blackstar”, który ukazał się z kolei dwa dni przed odejściem mistrza. Ten utwór to także właściwie pierwsze dźwięki, który słyszymy w przedstawieniu. Musical wystawiono już bodaj w dziesięciu miejscach na całym globie.
Skrzydelski: W ogóle historia tego widowiska jest dość skomplikowana. Nad scenariuszem czuwał znany dramatopisarz Enda Walsh, zresztą robili to z Bowiem wspólnie. A fabuła opiera się na filmie „Człowiek, który spadł nie ziemię” w reżyserii Nicolasa Roega (1976), w którym Bowie zagrał postać Newtona. Z kolei scenariusz obrazu bazuje na powieści Waltera Tevisa – i dalej już odsyłamy wszystkich do Wikipedii.
Od razu przyznam: nie znam tej książki, nie widziałem filmu. Ale w tej sytuacji pojawia się oczywiste pytanie: czy dla kogoś nieobciążonego bagażem wiedzy o Bowiem i dla kogoś, kto po prostu przychodzi zobaczyć kolejny musical, ta historia broni się autonomicznie?
Moroz: To istotny problem. Spektakl muzyczny musi kumulować w sobie wiele elementów, na pewno nie może się sprowadzać do protagonisty. Nie ukrywam, że przez większość czasu trochę męczyła mnie wspomniana schematyczność związana z formatem musicalowym, który krępuje tę opowieść. Niewątpliwie w jakimś stopniu wynika to z warunków licencji, które trzeba wypełnić, aby móc w ogóle taki tytuł pokazać, lecz to chyba nie wszystko.
Skrzydelski: Ten format, jak to nazwałeś, jest rygorystyczny, często nawet bardziej jeśli chodzi o warstwę muzyczną. Jednak jest coś na rzeczy w tym, że Klata w tej realizacji nie jest do końca sobą, bo proponuje przedstawienie o wiele bardziej powściągliwe w środkach wyrazu, niż robi to zazwyczaj. Z jednej strony mnie to cieszy, ale z drugiej łapię się na tym, że nie potrafię wskazać, co tak naprawdę jest najmocniejszą stroną samej inscenizacji. To dziwne jak na ten gatunek sceniczny.
Moroz: Na pewno Klata nie kopiuje poprzednich wystawień tego tytułu, nic z tych rzeczy – zresztą widzieliśmy dostępne fragmenty z wersji londyńskiej i amsterdamskiej, i one są odmienne, choć mają wspólny idiom w postaci wykorzystywanych na przeróżne sposoby multimediów – ale też powiedziałbym, że trudno skupić tu uwagę na czymś charakterystycznym; spektakl toczy się dość monotonnie na tle mniej lub bardziej udanych grafik, animacji, zdjęć czy fragmentów filmowych. Jednak jest w nim także kilka momentów, które zrobiły na mnie wrażenie.
Skrzydelski: Mimo wszystko oglądamy mniej komiksowości, którą Klata lubi stosować. A w kontekście „Lazarusa” spodziewałem się, że właśnie jej będzie więcej. Choć, podkreślam, to dość paradoksalne, bo na co dzień u Klaty tego nie lubię. Ale musical to musical. Nie mam punktu zahaczenia, nie dostrzegam u Klaty do końca sposobu na wyjaśnienie tej historii. Może więcej do pokazania powinien dostać Czarnik? Może to jeszcze wyraźniej powinno się dziać wokół niego?
Moroz: Wiesz, cała ta opowieść jest niełatwa w odbiorze. Ona w jakimś stopniu rozgrywa się przecież w głowie Newtona.
Skrzydelski: Newton przebywa na Ziemi po to, by wykonać misję dla swojej planety. Przez ten czas nasiąka tym wszystkim, co dostrzega u ludzi, wśród których przebywa. Ponosi porażkę. Można by stwierdzić, że to taki dramat percepcji – no właśnie, i jak to teraz sprytnie pokazać w bardziej popularnym ujęciu?
Moroz: Niewątpliwie ta narracja jest rozmazana, nieprzejrzysta; napotykane przez Newtona charaktery równie dobrze mogłyby być inne. Ale tu wracam znów do wymagań gatunku, które polegają na koniecznym powiązaniu sceny dialogu z utworem, i w tego rodzaju narracji nie zawsze daje się to na scenie uzasadnić. Poza tym pojawia się kłopot z odnalezieniem w tym wszystkim emocji. One buzują wtedy, gdy słyszymy utwory Bowiego.
Skrzydelski: Chcesz powiedzieć, że te ikoniczne songi i tak tłumaczą się same?
Moroz: Coś w tym jest. Ale też niektóre z tych aranżacji są fenomenalne, niespodziewanie powściągliwe. No i Czarnik daje tak wiele od siebie.
Skrzydelski: Największe wrażenie aktor zrobił na mnie podczas wykonania „Where Are We Now?” z przedostatniej płyty Bowiego, „The Next Day”. Z kolei w bardziej oczywistej wersji słyszymy „All the Young Dudes”, za to jest to utwór zespołowo znakomicie wykonany, chyba najlepiej w całym spektaklu.
Moroz: Przewija się w naszej rozmowie ten wątek wyciszenia. Może w ogóle to rzecz bardziej do refleksji?
Skrzydelski: Zgoda, ale obawiam się, że bez znajomości biografii i wszystkich dokonań Bowiego, które krążyły wokół wątków egzystencjalnych, może to być i niełatwe, i nudne.
Moroz: Klata to prawdziwy fan Bowiego, więc trudno się dziwić, że podjął się tej realizacji. Poza tym – jednak zauważ – całe życie i twórczość autora „Ziggy’ego Stardusta” to jeden wielki teatr i teatralizacja samego siebie, czyniona również po to, by mylić tropy i nieustannie ryzykować.
Skrzydelski: Dostrzegam w tym hołd dla artysty, jednak nie wiem, czy coś więcej. Liczy się temat. Tutaj tematem i tym, co zapamiętam, są utwory i zaangażowanie Czarnika oraz całego zespołu. Reszta jak dla mnie jest niedomknięta. Co więcej, rozgrywa się trochę obok Bowiego i jego utworów.
Moroz: Tak, alienacja Newtona, wrażliwej jednostki w chorej cywilizacji, to zbyt ogólny przekaz. Jednak jest jeszcze zespół grający na żywo, choć dostrzegamy go dopiero w finale, kiedy Czarnik śpiewa „Heroes”.
Skrzydelski: Wyjątkowa sprawa, bo przecież to tylko kilkoro muzyków, a tych dźwięków wystarczy, by obdzielić dużo większą ekipę.
Moroz: Mówiliśmy sporo o tej głównej roli, lecz odnotujmy także znakomitą Ewę Szlempo-Kruszyńską jako Elly, która pomaga Newtonowi i w końcu zakochuje się w nim.
Skrzydelski: Trochę przez przypadek przypomniałeś mi, że dużym osiągnięciem Klaty jest mimo wszystko to, że ten „Lazarus” nie popada w tani sentymentalizm, który zagraża tego rodzaju przedsięwzięciom. Niezadługo zresztą minie pięć lat od śmierci Bowiego i pewnie różne hołdy będą mu jeszcze składane, takie „tributes to”…
Moroz: Tego udaje się uniknąć, ale nie da się ukryć, że to spektakl dla zaangażowanych odbiorców jego twórczości. No i jakieś ukojenie.
Skrzydelski: Jan Klata upiera się przy tym bandażu, to i my powiedzmy, że to przedstawienie jest takim bandażem na krwawiące serce każdego, kto tęskni za prawdziwym artystą w świecie, w którym nawet średnich artystów jest coraz mniej.
Moroz: Na pewno w ten sposób „Lazarus” wypełnia pewne zapotrzebowanie i zobowiązanie.
Skrzydelski: Nie owijajmy tego w bandaże (z bawełny).
Ocena: 3,5 / 6