O „Oszustach” w reżyserii Jana Englerta, premierze warszawskiego Och-Teatru, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski
Skrzydelski: Nasze rozmowy jak do tej pory dotyczyły teatru wymagającego, trudniejszego w odbiorze, tymczasem może warto, abyśmy zmienili tonację i to samo doradzili widzom. Mówię to także ze względu na coraz bardziej nerwową sytuację epidemiczną, kiedy za chwilę znów możemy się znaleźć w niełatwym położeniu.
Wydaje się zatem, że tym razem opłaca się potraktować teatr jako miejsce, w którym można wziąć głęboki oddech, po prostu wyluzować się?
Czy „Oszuści” w warszawskim Och-Teatrze nam w tym pomogą? I czy to jest ta funkcja teatru popularnego, komercyjnego?
Moroz: Gdy obserwowałem widzów przed spektaklem, miałem wrażenie, że tak właśnie jest, że sama świadomość celu tak zaplanowanego wieczoru wprowadza inną atmosferę. Zdecydowanie ten rodzaj teatru, niezwykle potrzebny, służy temu, aby nie tylko oderwać się i przenieść do innej rzeczywistości – bo w ten sposób scena powinna działać za każdym razem – lecz i na nowo nabrać energii po dniu wypełnionym poważnymi sprawami. Na co dzień zresztą zapominamy, że dla wielu widzów to jest główne zadanie teatru, i trudno z tym dyskutować. Dzisiaj, w ponurych okolicznościach, ten oczywisty wniosek nabiera dla mnie wyraźniejszego znaczenia.
Skrzydelski: Zwłaszcza że nierzadko jest tak, że na komedię na scenie krytyka teatralna, teatrolodzy nie mają czasu, gdy w normalnym trybie premier jest sporo.
Moroz: Powiem ci wprost: wieczór w Och-Teatrze bardzo mi się przydał. Zadziałał tak, jak powinien. Tak twierdzę przede wszystkim jako widz, ale również jako komentator, który potrzebuje takich przerywników między przedstawieniami, które oglądamy zazwyczaj.
Skrzydelski: Dostałeś zastrzyk energii?
Moroz: Tak, Jan Englert odczytał konstrukcję tekstu Michaela Jacobsa właśnie w taki sposób, żeby widz od razu mógł w nią wejść i czerpać radość. Radość z morałem rzecz jasna, bo to komedia obyczajowa z morałem.
Skrzydelski: Komedia obyczajowa – zgoda; oparta też na schematach sentymentalnych, co chwilami przypomina także dobry materiał na filmową komedię romantyczną, gdyby tylko minimalnie przestawić akcenty i dodać ciut więcej historii postaciom młodszych bohaterów. Wytłumaczmy: oglądamy na przemian sceny z hotelowych schadzek dwóch par kochanków. To ludzie dojrzali, z małżeńskim stażem. Obie pary łączy to, że już tych swoich małżeńskich staży mają dosyć. Ale ważne jest to, że w pewnym momencie okazuje się, że dwie obserwowane przez nas niezależnie pary łączy coś więcej, powiedziałbym: zasadniczo więcej. Coś, o czym one nie mogą wiedzieć. No i jest jeszcze para trzecia, tym razem to chłopak i dziewczyna, którzy dopiero zaczynają wspólną drogę i nie są pewni, czy warto ten życiowy krok wykonać. Ich również coś łączy z pozostałymi.
Moroz: Nie zdradzamy szczegółów, gdyż nie chcemy spoilerować.
Skrzydelski: Nie zakładamy, że „Oszuści” to tekst znany, mimo że Jan Englert już go pokazywał w Teatrze Telewizji osiemnaście lat temu.
Moroz: I zrobił to całkiem inaczej. W moim przekonaniu wówczas pozbawił tekst właśnie energii i wymiaru czystej komediowości.
Skrzydelski: Coś czuję, że dziś jesteśmy po przeciwnych stronach.
Moroz: Nareszcie. Do czterech razy sztuka.
Skrzydelski: Zmęczyłem się. A w trakcie oglądania spektaklu telewizyjnego sprzed lat zmęczyłem się mniej. Ty z kolei mówisz o energii na scenie Krystyny Jandy.
Moroz: Tak, bo to zasługa schematu gatunkowego. On działa. W telewizji Englert zrobił z tego podróż sentymentalną do zakamarków życia. Dokładnie wbrew, by tak rzec, zaleceniom, które autor sztuki zawarł w samej akcji.
Skrzydelski: Nie jestem wielkim fanem tamtych „Oszustów”, ale mam przynajmniej jeden powód, aby ich pamiętać. Role Joanny Szczepkowskiej i Jerzego Treli jako Grace i Sama. Mają zupełnie inny rys – zgoda, że wbrew przeznaczeniu tego tekstu, jednak nieporównywalnie ciekawszy niż w wersji z Och-Teatru, w której oglądamy w tych samych rolach Gabrielę Muskałę i Zbigniewa Zamachowskiego.
Moroz: Jednak chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to wynika z tego, że Muskała i Zamachowski nie są w stanie nadać swym postaciom głębszego rysu.
Skrzydelski: Nie, zupełnie nie. To wynika z wyboru Englerta i konwencji teatru telewizji. Jestem też pewien, że Muskała i Zamachowski przed kamerą byliby w stanie osiągnąć to samo. Chodzi mi o to, że najzwyczajniej w świecie jest dużo bardziej interesująco, kiedy takie dialogi o rozczarowaniu, o decydowaniu się na zdradę, intymne w swoim wyrazie, rejestruje się w zbliżeniu kamery. Sam przyznasz, że Trela był w tym znakomity. Dodajmy, że jako odtwórcy postaci drugiej pary kochanków zagrali wtedy nieodżałowana Gabriela Kownacka (Monika) i sam Jan Englert (Howard).
Moroz: Przyznaję, ale dla mnie to psychologizowanie w tamtym wariancie wydało mi się nie ma miejscu, zagmatwało tę sztukę, podczas gdy przecież w jej momencie przełamania – można go też nazwać rozpoznaniem – dowiadujemy się wprost, że to komedia, zabawa, przewrotność i wszystko to, co na co dzień zdaje się niemożliwe.
Skrzydelski: Masz rację, broniąc tego gatunku, jednak nie odniosłeś wrażenia, że to odsłonięcie realnych relacji między postaciami jest taką łatwą dramatopisarską robotą, że można było tę historię rozwinąć w inny sposób, co więcej – bardziej życiowo prawdopodobny?
Moroz: Chyba wynudziłeś się nie dlatego, że to jest przewidywalne, ograne jako rodzaj teatralnej zabawy, lecz dlatego, że może sam jesteś zmęczony i nie lubisz takiej konwencji. A to już jest zupełnie inna sprawa i twój problem.
Skrzydelski: Przyznaję, że gdy po raz kolejny oglądam podobnie wystawioną komedię w Och-Teatrze, mam trochę dosyć. A oglądam je tam od dziesięciu lat. Na obronę twojej sprawy mogę powiedzieć, że przestrzeń tej sceny nakłada na reżysera specyficzne wymagania: publiczność zawsze zasiada po dwóch stronach, aktorzy muszą grać trochę dla jednych widzów, trochę dla drugich. Oczywiście można z tym sobie radzić na różne sposoby i próbować ten bardzo bezpośredni kontakt ukrócić, jednak to trudne.
Moroz: Podszedłem do tego bardziej na świeżo, nie śledziłem tak detalicznie repertuaru sceny przy Grójeckiej. Ale zaznaczam: zapominasz o potrzebach widza. Obawiam się, że on oglądając dziś na małym ekranie „Oszustów” z 2002 r., zasnąłby po piętnastu minutach. Tym bardziej że pewnie oglądałby wieczorem. Tymczasem wieczorem w Och-Teatrze dostaje to, czego chciał.
Skrzydelski: Mało wymagasz, ale może na czas pandemii wolisz zmienić tryb percepcji.
Moroz: Role Muskały i Zamachowskiego dają nam również więcej. Muskała gra wycofaną, skromną, powiedziałbym nawet zahukaną kobiecinę, która przez cały czas ma wątpliwości, bo zdrada to grzech. I świetna aktorka wchodzi w tę opowieść po swojemu. A Zamachowski? Jako fajtłapa zdominowany przez żonę, której mimo wszystko nie chce obrazić, gdy o niej opowiada? Fantastyczny jest Zamachowski, poza tym korzysta – nie przekraczając granic – z tej nieśmiałości, która w nim zawsze jest. Oni są wzruszający, właśnie w tym gatunku, i tak powinno być.
Skrzydelski: Jak dla mnie – to jest przyjemne. Aktorzy zaś wskakują na tę planszę z zadaniami natychmiast, bo to dla nich łatwe. Nic więcej.
Moroz: Wybrzydzasz jak zblazowany krytyk, co ogląda trzy tytuły tygodniowo i generalnie trudno mu dogodzić.
Skrzydelski: Ten tekst się nie broni, to jest sentymentalne i pęknięte jako mechanizm sceniczny. Nie ma potrzeby rozwiązywania tej historii w tak banalny sposób. Stawiam tezę, że Jacobsowi zabrakło fortelu dramaturgicznego.
Moroz: Ale jeśli już się upierasz, że to błąd, to widać go zwłaszcza w teatrze telewizji. Bo tam jest zastosowana psychologizacja, a potem następuje zejście na inny poziom. Wówczas nie przekonało mnie również to, że ta opowieść nie pasuje do ówczesnych realiów. Dziś z kolei się broni, ponieważ sporo nam mówi o cynizmie, w którym żyjemy w czasach pełnych relatywizmu. Aktorzy – tym razem jako druga para kochanków Beata Ścibakówna i Piotr Grabowski (Monika i Howard) – też to podkreślają w swoim odczytaniu ról. Tę niedojrzałość podszytą założeniem, że w życiu trzeba wszystko kalkulować, nawet małżeństwo trzeba skalkulować, widać także wyraźnie u młodych: Michelle i Allena granych przez Michalinę Łabacz i Filipa Pławiaka.
Skrzydelski: Z tym że, może tu się zgodzisz, Łabacz i Pławiak nie sprawdzają się w tej konwencji. Gubiłem się, czy to jeszcze w ogóle jest scena, czy kolejny serial. Trzeba pilnować granic.
Moroz: I tu rzeczywiście się zgodzimy, bo na tle Ścibakówny i Grabowskiego – którzy świetnie pokazują te wszystkie życiowe gry i absurdy – wypadają trochę niczym nastolatki z młodzieżowego sitcomu. W wersji telewizyjnej Kamilla Baar i Maciej Stuhr byli o wiele bardziej przekonywający.
Skrzydelski: Filip Pławiak nie ma jeszcze zbyt dużego doświadczenia scenicznego. Ma prawo się mylić.
Moroz: Na pewno tak. Ale wrócę jeszcze do tego że -
ważny dla tej sztuki temat: zderzenie cynizmu z idealizmem, zdecydowanie wybrzmiewa mocniej dzisiaj niż osiemnaście lat temu; to dobrze, gdy komedia ma odbicie w rzeczywistości.
Skrzydelski: Skoro się przy tym upierasz… Ale to i tak dobrze, bo pamiętam w Och-Teatrze realizacje, w których za wszelką cenę usiłowano znaleźć kontekst współczesny, i wychodziło to fatalnie. Do tego stopnia, że imiona i miejsce akcji z farsy podmieniano na polskie realia. W takich gatunkach powinno się pozostać przy oryginale, ponieważ może dojść do niezamierzonych śmieszności i zmian w znaczeniach. Jednak nie jest to ten przypadek. A nie przeszkadzało ci, że to jest grane z puszczaniem oka do publiczności, właściwie przez cały czas?
Moroz: Ta sztuka domaga się kontaktu z widzem. Inne rozwiązania stępiłyby jej ostrze. Dlatego ton refleksyjny w poprzedniej wersji Englerta trudno mi było zaakceptować. Ty naprawdę nieustannie chciałbyś coś przeżywać…
Skrzydelski: Może jeszcze nie jestem wystarczająco zestresowany tym, że teatru za chwilę znów może nie być.
Moroz: Pamiętaj, że komedia, pièce bien faite, buduje wspólnotę, a teraz nam jej potrzeba.
Skrzydelski: Pièce bien faite… Widzę, że doceniasz autora. Na pewno doceniasz też cukierkowy finał, happy end. Spodziewałeś się, że sztuka może się kończyć w taki sposób? Ja się wzruszyłem.
Moroz: Nie martw się, za rok mimo wszystko nie będę się domagał Nobla dla Michaela Jacobsa.Ocena - 3,5 / 6