O „Trzech wysokich kobietach”, premierze Teatru Polskiego w Warszawie, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski
Moroz: Dni coraz chłodniejsze, koronawirus coraz bardziej bezwzględny, kultura staje się tematem zupełnie pobocznym, a my znów staramy się opowiedzieć, co się dzieje na tych scenach, które jeszcze grają mimo kuriozalnie surowych przepisów sanitarnych.
Skrzydelski: Wyjątkowa abstrakcja. Z kolei mam też poczucie żalu, że spektakl, który zobaczyliśmy i który być może uda się zobaczyć innym, na pewno nie ma w sobie nic z pocieszenia.
Moroz: Powiem więcej: w „Trzech wysokich kobietach” Edward Albee daje nam do zrozumienia, że wszystko, co radosne, należy przypisać najwcześniejszym latom naszego życia. Dalej czekają nas tylko kłopoty. W jakimś sensie to się rymuje z dzisiejszą szeroko pojętą sytuacją.
Hanna Skarga, Grażyna Barszczewska, Katarzyna Strączek. Fot. Marta Ankiersztejn / Teatr Polski w Warszawie
Skrzydelski: Chyba musimy się wybrać na jakąś komedię, na coś w stylu „Oszustów”, o których rozmawialiśmy trzy tygodnie temu.
Moroz:
„Trzy wysokie kobiety” to dramat inny niż np. ten, z którym Albeego kojarzymy natychmiast, czyli „Kto się boi Virginii Woolf?” (1962). Zupełnie inaczej napisany, podlegający kilku interpretacjom, nieco otwarty w swojej strukturze, zwłaszcza jeśli chodzi o miks konwencji, który w nim odnajdujemy.
Skrzydelski: Tak, bo jest w nim i dramat psychologiczny, i społeczny, a także teatr absurdu i czarna komedia. A chwilami pod względem formalnym spełnia nawet wymogi monodramu, nawet biorąc pod uwagę to, że mamy w nim trzy postaci. Dziwny, intrygujący tekst. Albee to czołówka dramatu XX wieku, potrafił zaskakiwać na przeróżne sposoby. Nie zapomnę jego sztuki „Koza, albo kim jest Sylwia?” (2000), którą w warszawskim Och-Teatrze wystawiły w 2010 roku Katarzyna Adamczyk i Olga Chajdas ze wspaniałymi rolami Marii Seweryn i Piotra Machalicy. Nie będę zdradzał akcji, ale to dopiero jest niespodzianka. „Koza” zresztą zgarnęła Tony Award.
Moroz: Dziś natomiast rozmawiamy o postaciach trzech kobiet, w różnym wieku, ale tak naprawdę do końca nie wiemy, czy to byty oddzielne, czy też kolejne odsłony, warianty albo uzupełnienia biografii tej głównej kobiety, najstarszej z nich, która, można powiedzieć, próbuje odtworzyć na głos swoje życie.
Skrzydelski: Odtwarza w głowie momenty szczęścia i porażek, prawdy i kłamstwa, fragmenty życia, często niełatwe do opisania, powiedziałbym: naturalistyczne w opisie intymności. To taka seria obrazów, może nie przebłysków jak z momentu tuż przed śmiercią, ale przypominają one sytuację, w której zostajemy zmuszeni do bycia świadkami wielkiego, nieco nawet koloryzowanego, podsumowania czyjejś prywatnej biografii – przeprowadzanego na szybko, bez przygotowania, w akcie desperacji.
Moroz: Dwie pozostałe kobiety – w akcie pierwszym pielęgniarka i prawniczka – przeprowadzają też coś w rodzaju osądu albo poprawiają szczegóły z życia najstarszej kobiety. W akcie drugim okoliczności nas zaskakują Perspektywy opisu się zmieniają, trudno dotrzeć do prawdy; wiemy jedynie, że w tle jest również kontekst spisywania testamentu, odpowiedzialności przed rodziną, która ma także swoją historię i swoje animozje.
Skrzydelski: A nad tym wszystkim unosi się atmosfera kiczu, taniego amerykańskiego serialu, pełnego romansów, chęci dominacji, tajemnic, walki o lepszą pozycję. Albee przez całe życie uderzał w ten american dream, który w biografii głównej bohaterki zdaje się obyczajowym koszmarem, fatalną porażką po podjętej próbie bycia kobietą spełnioną według reguł ustalonych bardziej przez społeczeństwo niż przez samą siebie.
Moroz: Tak, ta psychoanaliza ma w sobie – jak już zresztą wspomniałeś, mówiąc o konwencji tego tekstu – coś z czarnej komedii. Nie wiemy, czy warto to traktować poważnie, czy też zwyczajnie wyśmiać te problemy.
Skrzydelski: Można powiedzieć za Beckettem, że nic nie jest tak śmieszne jak nieszczęście, choć w ujęciu Albeego nie chodzi o filozofię życia. To niewątpliwie satyra na obyczajowość. Natomiast skojarzenia z teatrem absurdu i choćby – z powodu głównej postaci – ze „Szczęśliwymi dniami” Becketta są uprawnione. Albee wyraźnie bawi się także teatrem.
Moroz: Myślę, że ta sztuczność tej sytuacji jest niezwykle istotna. I jeśli mówimy już konkretnie o przedstawieniu z kameralnej sceny Teatru Polskiego, tego mi zabrakło. Debiutujący jako reżyser aktor Maksymilian Rogacki, pokazuje ten tekst jako dyskurs. I właściwie pozostaje temu wierny do samego końca, nawet jeśli akt drugi wskazuje na coś innego. W tym dramacie jest jednak spora dawka szaleństwa.
Skrzydelski: W ujęciu Rogackiego to jest przede wszystkim monotonne, grane na jednej nucie. Jak na spektakl ponaddwugodzinny nieco męczące.
Moroz: Ale też zaskakujące w swojej ascezie.
Skrzydelski: Jak na debiutanta to rzeczywiście zaskakujące, bo zazwyczaj jest tak, że debiutant chce pokazać zbyt wiele, nie patrząc na to, że w ten sposób zamazuje przekaz.
Moroz: Maksymilian Rogacki zwraca jednak uwagę, że ten tekst gdzieś w swoich dalszych odwołaniach jest także moralitetem o naturze przemijania, ułudzie istnienia i doczesności. Kolejne etapy życia kobiety odsłaniają przed nami motyw vanitas: splendor ciała gaśnie, pozostaje zaś to, co ostateczne. Niemal średniowieczne pouczenie.
Skrzydelski: To się udało; w sensie dyskursu scenicznego to prezentuje się jako konsekwentna robota. Natomiast zupełnie brakuje tu wyczucia, że Albee identyfikuje się z wieloma tradycjami teatralnymi naraz. Co więcej, autor postrzega ten dramat jednak przez aktorki, oczekuje, że będą na scenie wytwarzać wspólną energię: przeciwko sobie czy względem siebie. Każda dostaje istotne zadanie – można też powiedzieć, że to trzy monodramy, które składają się w jedną opowieść. Jako mechanizm teatralny to powinno brzmieć jak koncert na trzy instrumenty.
Moroz: Grażyna Barszczewska jako najstarsza kobieta gra swoją rolę w sposób zbliżony do tego, co mówisz, wyczuwa również absurd. Natomiast Hanna Skarga i Katarzyna Strączek są zupełnie obok. Na scenie efekt jest taki, że trzy postaci nie mają z sobą żadnego związku.
Skrzydelski: I też taki, że wygląda to na przedstawienie realizowane głównie dla Grażyny Barszczewskiej. Nie sądzę jednak, aby dwie młodsze kobiety miały jedynie asystować tej najstarszej. Zgoda, one niejako wyciągają z niej informacje, weryfikują jej żywot, ale nie należy traktować tego czysto formalnie.
Moroz: Szczególnie doskwiera ten formalizm w pierwszej części spektaklu, w drugiej dzieje się nieco więcej. Chciałbym jednak zobaczyć więcej emocji, a przede wszystkim narastającego napięcia.
Skrzydelski: Główny element scenografii, czyli różowy chevrolet, który przesuwa się leniwie po szynach na początku i w finale, z jednej strony symbolizuje ten amerykański sen, a z drugiej przez pozostały czas przedstawienia wydaje się zbędny i jeszcze bardziej unieruchamia przestrzeń gry.
Moroz: Choć sam w sobie jako pomysł jest zabawny, u Albeego samochodu nie ma. Jest sam salonik.
Skrzydelski: A gdyby tylko Maksymilian Rogacki dodał więcej tej zabawy, już mielibyśmy dużo więcej do omówienia. Śmiech podkreśla fatalizm, który przebija się przez ten tekst, fatalizm wynikający z niemożności sprostania i samej sobie, i wszystkim dookoła.
Moroz: Teraz zabrzmiałeś jak feminista.
Skrzydelski: Coś jest na rzeczy.
Moroz: Ten dramat mógłby dziś być także pożywką dla wyznawców teorii gender.
Skrzydelski: Zmierzamy w niebezpiecznym kierunku.
Moroz: Dobry tekst bywa niebezpieczny.
Skrzydelski: Zauważmy mimo wszystko, że wszystkie kontrowersje, które niesie z sobą ten dramat, są wyczuwalne w realizacji Rogackiego – to nie jest tak, że doszło do pomyłki, bo to po prostu szlachetna porażka. Jeśli już rozmawiamy w kontekście debiutu, powiedziałbym, że jestem ciekaw kolejnych propozycji reżyserskich tego aktora.
Moroz: Zdecydowanie tę ciekawość popieram.
Skrzydelski: Z kolei jestem też ciekaw, jak dwa lata temu w Golden Theatre na Broadwayu rolę najstarszej kobiety zbudowała wybitna brytyjska aktorka Glenda Jackson.
Moroz: Kto wie, może po wygaśnięciu pandemii przyjedzie do Polski zagrać specjalnie dla ciebie.
Skrzydelski: Nie wątpię w to. Dziś wypada mieć marzenia.
Moroz: Nawet wbrew Albeemu, który utrzymuje, że marzenia kończą się tylko rozczarowaniem.
Skrzydelski: Nawet wbrew niemu.
Ocena: 3 / 6