O „M.G.” w reżyserii Moniki Strzępki, premierze Teatru Polskiego w Warszawie, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski
Moroz: Muszę ci się przyznać, że bardzo liczyłem na nowy spektakl Moniki Strzępki.
Skrzydelski: Może zadecydował o tym głód teatralny.
Moroz: Oczekiwania też były wzmożone.
Skrzydelski: Ale jest chyba tak, że po dłuższej przerwie stajemy się wobec teatru bardziej wyrozumiali?
Moroz: Mam odwrotnie. Wręcz nastawiłem się na porządny teatr, bez taryfy ulgowej. Co więcej, w tym momencie trudno mi przyjąć coś, co jest trochę dobre, a trochę złe. Mam poczucie, że czas stał się teraz cenniejszy i szkoda go marnować.
Skrzydelski: No proszę, stałeś się jeszcze mniej tolerancyjny.
Moroz: Co prawda teatr Strzępki i Demirskiego nigdy nie był dla mnie przesadnie istotny, ale w którymś momencie zaczął mnie bardziej zajmować (to było chyba przy „Bitwie Warszawskiej” z 2013 r.), przynajmniej miałem ochotę zająć jakieś stanowisko.
Skrzydelski: Ja z kolei dopiero w ostatnich trzech latach podchodzę do ich teatru z narastającym zaciekawieniem. Wcześniej właściwie odrzucałem absolutną większość przedstawień, które pokazali w Wałbrzychu czy we Wrocławiu. Choć mniej więcej w tamtym czasie wystawili też „W imię Jakuba S.” w warszawskim Dramatycznym. Zapamiętałem tamten seans.
Moroz: A dziś ten duet to już mainstream (cokolwiek to znaczy), i temat nowego przedstawienia czerpie z mainstreamu.
Skrzydelski: Magdalena Gessler by zaprotestowała, tak sądzę. Bo jaki to mainstream, skoro zajmuje się prowincją…
Moroz: W każdym razie to podobno jedna z najdroższych gwiazd telewizyjnych. Jednak w moim przekonaniu Magdalena Gessler stanowi medium, za pomocą którego można opowiadać o Polsce ludziom o realnie lewicowej wrażliwości. To ważne, bo mam na myśli nie tyle lewicowość deklaratywną, ile taką, która chce się wczuć w los poszkodowanych, w ofiary transformacji. Strzępka i Demirski wokół tych tematów robili już teatr wiele razy, ale w tym przypadku chyba znaleźli, by tak rzec, idealny obiekt, wokół którego krąży Polska B.
Skrzydelski: I Polska B sama krąży wokół niego, zabiegając o jego zainteresowanie nią. Polska B domaga się wizyty Gessler, a Magdalena Gessler chce Polskę B eksplorować. Aż rwie się, by ją poprawiać, naprawiać, uczyć nie tylko gotowania i prowadzenia kuchennego biznesu, lecz także uczyć świata. Polska B i jej idolka wzajemnie się przyciągają. To układ konieczny. No i masz rację: taka postać, w pewnym stopniu ikoniczna, staje się wygodnym punktem obserwacyjnym, z którego widać polską panoramę, już nie tylko prowincjonalną.
Moroz: Bo Gessler jest na pograniczu. Dobrze to ująłeś, posługując się tą metaforą: ona się zbliża do rzeczywistości, której nie zna, już niemal w niej jest, ale drugą nogą mimo wszystko pozostaje w swoim blichtrze i w swojej elicie, często do przesady kiczowatej. I dlatego teatralny duet wymyślił to trafnie. Pomijam już fakt, że przecież wokół takiej bohaterki show sam się napędza. Powinien.
Skrzydelski: Ale pojawia się też kwestia, czy to jest postać, która ma w sobie potencjał, aby później to, co zaobserwowała, opisać, zamienić w obrazek o Polsce. Zatem pytam o to, czy to postać, którą da się wypełnić scenariusz w takiej skali, na jaką zdecydował się Demirski.
Moroz: Spodziewałem się, że Gessler jako symbol zostanie przez twórców użyta do tego, by np. wyśmiać elity. I to byłoby w stylu Strzępki i Demirskiego. Spodziewałem się też, że spektakl ten może nie być sympatyczny dla obu stron: i elity, i prowincji, czyli będzie bardziej buntowniczy, z konkretnym wymiarem, z pazurem.
Skrzydelski: Tymczasem oglądamy niby teatr polityczny, jednak tak naprawdę oglądamy mozaikę atrakcyjnych dla sceny gatunków. Po chwili złapałem się na tym, że nie wiem, co jest w tym przedstawieniu ważne, a co ważniejsze. I jaki jest w ogóle zamysł?
Moroz: Wypada wspomnieć, że w zamierzeniu „M. G.” miało być musicalem. Ale, zdaje się, potem ten pomysł przepadł, więc chyba przede wszystkim zrodził się problem, jak tę historię sprzedać widzom.
Skrzydelski: Sama sytuacja z początku jest do odczytania: Gessler wraz z asystentką gubią się nocą gdzieś w lesie na prowincji, w końcu trafiają do wioski, która wydaje się miejscem obcym, niemożliwym, odrealnionym – jak z bajki, której mieszkańcy nie wiedzą, że poza nią istnieje coś więcej. Przestrzeń jest iluzoryczna, umowna; zapewne też Gessler śni koszmarny sen, w którym miksują się jej przeżycia, nakładają na siebie jej spotkania, a także lęki i kompleksy. To taki wykoślawiony obraz Polski B. Ciut tutaj z atmosfery wyjętej z horroru, a ciut z zabawy teatralną umownością.
Moroz: Ta wioska jest w zasadzie taką planszą, na której ustawiono domki w pomniejszonej skali, co sprawia, że bohaterowie w groteskowy sposób górują nad własnym terytorium. Wszystko bardzo atrakcyjne, ale wiemy, że już to widzieliśmy.
Skrzydelski: Kocham tę taktykę – stosowaną zresztą nie tylko przez Strzępkę i Demirskiego: odwołania do czegoś, czego kopiowanie nie ma sensu, bo może zdarzyć się tylko raz. Mówimy oczywiście o planie gry wziętym z „Dogville” Larsa von Triera. Tyle że przy okazji pojawia się mnóstwo innych elementów, tym razem już typowych dla twórczego duetu. Jest wszystko i jeszcze więcej: kamery, film, akcja pozasceniczna, wielka obrotówka Teatru Polskiego; no i ambicje, by nadać temu skalę iście operową. To już lepiej, by „M. G.” było musicalem.
Moroz: Postaci, które napotyka Gessler, są jednak intrygujące. Przynajmniej dlatego, że z początku łatwiej nimi zaciekawić.
A zatem w tej społeczności każdy chce rządzić, każdy czuje się panem swego państwa, kraju, najchętniej królestwa. To Polska, która żyje pozorami, choć również skrywanymi marzeniami. To Polacy, którzy wiedzą lepiej, na wszystkim się znają i są mądrzy po szkodzie. Przerysowani, istnieją jako typy, postawy. Nic nowego – oto menażeria, którą Strzępka i Demirski wystawiają na pokaz od dawna.
Skrzydelski: Zasadniczy jest ten kompleks władzy. Każdy chciałby sięgnąć po coś więcej. Burmistrz, Dyrektor opery, Gospodarz. Zresztą do końca nie wiemy, kto kim jest, a kim tylko chce być. Pleban, amator dorodnych chłopców, także pragnie władzy. Na postaci nakłada się też kompleks ich życiowych wyborów, nieco przypadkowych. To taki lokalny kosmos – niedorzeczny, nie na miejscu, chwiejny, w którym hierarchia mogłaby przebiegać inaczej. Magdalena Gessler grana przez Elizę Borowską przecież co jakiś czas pyta: „Co tu się odpier…”. To ja bardziej formalnie: co tu się dzieje?
Moroz: Pierwsza część tej opowieści mnie śmieszyła, tym bardziej że czułem, że energia tej przewrotności, tego specyficznego kabaretu powoływanego przez Strzępkę i Demirskiego, do mnie trafia. To jeden z tych spektakli, które komunikują się z widzami, aktorzy zaś najchętniej zbrataliby się z publicznością, bo co chwilę puszczają do niej oko. Nie przekraczają jednak tej granicy, lecz raczej pytają o swój status.
Skrzydelski: To, że komentują własny sens ontologiczny, nigdy mi u Strzępki nie przeszkadzało. Wolałbym jednak wiedzieć, po co tak dużo mówią, skoro wystarczy, gdy powiedzą mniej. Paweł Demirski zawsze miał z tym kłopot: nie potrafi się zatrzymać z dopisywaniem kolejnych zdań, które stają się coraz bardziej przypadkowe, zatem męczące. W tym przedstawieniu kłopot ten zyskał wymiar gigantyczny. W przeciwieństwie do ciebie po pół godzinie miałem już pewność, że ta historia będzie kontynuowana na siłę. Choć
oczywiście z podziwem patrzyłem na Elizę Borowską i jej umiejętności. Ale jednocześnie odnosiłem wrażenie, że wybitna aktorka nie została poinformowana, czy poza naśladowaniem celebrytki każdym gestem i każdym ruchem ma coś więcej do zagrania; czy w ogóle jej Magdalena Gessler porozumiewa się z zastaną rzeczywistością, czy jedynie pokazuje, że jest wiecznie zaskoczona i nic a nic z tej prowincji nie rozumie. Może tylko pokazać, jak się gotuje, i wyjechać.
Moroz: Dotknąłeś już samej roli Elizy Borowskiej i rzeczywiście masz rację, bo przychodzi taki moment, że nawet perfekcyjne naśladownictwo nie wystarcza. Tak, ale też przyznaję, że ta pierwsza część zaciekawiła mnie, bo dostałem wiele znaków zapytania, a przede wszystkim doceniłem tę czysto teatralną frajdę, w której aktorki i aktorzy tak znakomicie się czują.
Skrzydelski: Nierzadko do tego stopnia, że stają się bezkrytyczni wobec tego, co Strzępka z Demirskim im proponują. Owszem, aktorzy lubią szarżować, lubią, kiedy na scenie można poczuć wolność i pójść na całość, ale warto także zapytać: dokąd zmierzamy? Wiem, że aktorzy kochają pracę z tym duetem, jednak to może być pułapka.
Moroz: Paweł Demirski – to z kolei w moim odczuciu jego kłopot – nie zdecydował się, i widać to w „M. G.” jak na dłoni, czy chce być Stanisławem Wyspiańskim, czy René Polleschem. Czy chce mówić do nas wielką metaforą, czy tylko ironią z perspektywy uczestnika akcji. Tym razem już zgubił się zupełnie, stanął w rozkroku.
Skrzydelski: Na dwie godziny to jest jeszcze do zaakceptowania. Ale gdy oglądamy widowisko niemal dwa razy dłuższe – nie do wytrzymania.
Moroz: Mimo że niektórymi postaciami udało się trochę opowiedzieć; popatrzmy na tę całą galerię: mamy i przegranych, którzy w zasadzie wstydzą się własnego losu…
Skrzydelski: Reprezentuje ich m.in. świetna Marta Nieradkiewicz…
Moroz: Tak, jak zawsze świetna. Ale jest też klasa „inteligencji”, jak np. Dyrektor opery (Jerzy Schejbal) – ci, którzy czują, że należą do grona tych lepszych, bardziej świadomych, i z pełną powagą odwołują się do Gombrowicza, żeby wyśmiać polski patos. I korzystają z tego Gombrowicza jak z łatwego wytrychu.
Skrzydelski: Gombrowicz (Paweł Tomaszewski) zresztą na chwilę się zjawia, ale szybko znika, stwierdzając, że nie chce być używany w taki sposób.
Moroz: Bywa naprawdę zabawnie. Ujął mnie zresztą Paweł Tomaszewski, który w „M. G.” ma kilka wcieleń.
Skrzydelski: Mnie znudził. Uważam, że nie tylko tutaj idzie na całość, jednak nie ma w tym przemyślenia. Jeśli chodzi o role, na pewno swoje pięć minut, a nawet więcej, dostała Joanna Trzepiecińska jako żona Dyrektora opery, która chce zwiać jak najdalej.
Moroz: Nie zapominajmy o Matce Boskiej (Grażyna Barszczewska), która czuwa nad tą pokraczną społecznością.
Skrzydelski: I wypowiada serię banałów o tym, jak to wszyscy czegoś od niej chcą, kiedy ten Kościół to ją nudzi, a ona chce, żeby było kolorowo i żeby każdy był oryginalny. Klasyczna figura dorzucona ot tak. Wrzutka Demirskiego.
Moroz: Nieco to wyświechtane i spóźnione, jeśli już wchodzimy w rozmowę o polskim katolicyzmie. Takie dyskusje toczą się od dawna.
Skrzydelski: To kolejny kłopot Demirskiego – jak widać, sporo ich jest. Jego obserwacje, diagnozy i tezy zdają się spóźnione o kilka lat. Pamiętam jego scenariusz do „K.”, spektaklu Strzępki sprzed ponad trzech lat, wystawionego w poznańskim Teatrze Polskim. Tam osią akcji był spór między Kaczyńskim a Tuskiem, ale w szerszej skali także konflikt sięgający podziałów powstałych po 1989 r. I wszystko, co Demirski zawarł w tekście, wynikało z przerobionych już na wszystkie sposoby publicystycznych dyskusji. Role Marcina Czarnika jako Kaczyńskiego i Jacka Poniedziałka jako Tuska niewiele pomogły.
Moroz: W „M. G.” Eliza Borowska z kolei mogłaby przynajmniej zająć stanowisko wobec tego, z czym zostaje skonfrontowana. Odnoszę wrażenie, że i ona, i my zostajemy z niczym. Ani ta społeczność jej nie zmienia (już bardziej jej asystentkę graną przez Martę Ojrzyńską), ani ona realnie nie ma na nic wpływu. Opuści to miejsce, i tyle.
Skrzydelski: Sama wioska natomiast spłonie. Polacy przegrają sami z sobą.
Moroz: Finał niby złowieszczy, ale z czego wynika? Przecież właśnie Gessler niczego nie osiągnęła, nie można też powiedzieć, że próbowała tym ludziom pomóc. Dlatego to, co się dzieje w zakończeniu, nie ma większego znaczenia.
Skrzydelski: Tak, nie wiem, co z tym przekazem zrobić. Równie dobrze to zakończenie mogłoby być inne. Nie chcę doradzać Monice Strzępce, ale może warto opierać się na sprawdzonej literaturze? Wszystkie realizacje, w których udział Pawła Demirskiego był wyraźnie ograniczony, były jednocześnie największymi osiągnięciami Strzępki. Dość wymienić „Króla” wg Szczepana Twardocha, pokazanego w Teatrze Polskim w 2018 r. O „Płatonowie” Czechowa (2019), dyplomie aktorskim warszawskiej Akademii Teatralnej, nie wspominając.
Moroz: Ale kto wtedy reżyserce podrzucałby te bon moty, gdy już nie wiadomo, jak rozegrać sytuację?
Skrzydelski: Wyobrażam sobie taką wymianę zdań między partnerami: „Paweł, podrzuć coś, bo dialog się sypie”, „Monika, proszę bardzo, ale komu dopisać?”, „Wszystko jedno, już nie wiem, co tu się odpier…”, „Monika, luz, mam tuzin fraz, a sukces i tak czeka nas”.
Moroz: Skazani na sukces.
Skrzydelski: Nikomu nie żałujemy.
Ocena: 2,5 / 6
Paweł Demirski
„M. G.”
reż. Monika Strzępka
scenografia: Arek Ślesiński
Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana (Duża Scena)
premiera: 19 lutego 2021
Poprzednie rozmowy Skrzydelskiego i Moroza:
„Między ziemią a niebem”. Rozmowa o „Matce Joannie od Aniołów”, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy
„Gombro na oparach”. Rozmowa o „Ślubie”, reż. Radosław Rychcik, Teatr Zagłębia
„Bandaż na krwawiące serce”. Rozmowa o „Lazarusie”, reż. Jan Klata, Teatr Capitol we Wrocławiu
„Wszystko, czego dziś chcesz”. Rozmowa o „Oszustach”, reż. Jan Englert, Och-Teatr
„Ćwiczenia z nienawiści”. Rozmowa o „Sonacie jesiennej”, reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr Narodowy
„Wuefiści kontra literaci”. Rozmowa o „Końcu z Eddym”, reż. Anna Smolar, Teatr Studio
„Walka postu z karnawałem”, rozmowa o „Czerwonych nosach”, reż. Jan Klata, Teatr Nowy w Poznaniu