EN

8.04.2024, 16:06 Wersja do druku

Jutro

O spektaklu „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie pisze Przemysław Skrzydelski w autorskim cyklu PRZEŻYTE/ZAPISANE.

Bywają premiery, które recenzenci czy tak zwane środowisko teatralne traktują w sposób wyjątkowy. Są spektakle ważne i ważniejsze. Jeszcze do niedawna ważniejsze były te, które swoim przesłaniem dowalały pisowskiemu rządowi, a dziś ważniejsze są te, o których mówi się, że stanowią minionych rządów podsumowanie i ostateczny triumf po epoce gnębionej przez poprzednią władzę kultury.

fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Niedługo po premierze „Wesela” Mai Kleczewskiej dowiedziałem się, że na najważniejszej dziś scenie w kraju rozmawiamy o polskości bez żadnych ograniczeń, Wyspiańskim opowiadanej, a poważniej już się nie da. Co prawda, jak niektórzy sugerują, na szczyty wzniósł się zespół Teatru Słowackiego, ponad dwa lata temu wystawiając z Kleczewską „Dziady”, i teraz trudno będzie mu dorównać skali tamtego wydarzenia, ale i tak dzisiejsze „Wesele” to wiktoria i jeszcze jeden sążnisty kopniak wymierzony rozłożonej na łopatki i słusznie pożegnanej władzy. I to jest najistotniejsze, nic innego. Chociaż są jeszcze sprawy równie istotne. Bo liczy się także to, aby dobry teatr doczekał się glejtu od nowej władzy, aby nowa władza potwierdziła, że Maja Kleczewska robi teatr rangi narodowej. Czyli, jak to się często powiada: teatr rozdrapujący rany. Dlatego wielu najbardziej interesuje to, że ledwie nowe „Wesele” na pokazie premierowym dobiegło końca, a minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz już znalazł się na scenie, by ogłosić, że wkrótce Teatr Słowackiego uzyska status narodowego. Oraz by uhonorować Andrzeja Grabowskiego, grającego w tym „Weselu” hetmana Branickiego, złotym medalem „Gloria Artis”, którego aktor nie chciał przyjąć kilka lat wcześniej od ministra Piotra Glińskiego, do czego miał pełne prawo. W ogóle rzecz nie w tym, kto kogo lubi: czy błagające o litość, dogorywające PiS i jego nieudane najczęściej pomysły na kulturę, czy prącą hardo Koalicję Obywatelską. Chodzi o proporcje w percepcji i pułapkę egzaltacji. Czy scena kilka minut po przedstawieniu, w chwili gdy aktorzy nawet nie zdążyli przebrać się w prywatne ubrania, to najlepsze miejsce do wręczania odznaczeń i wygłaszania oświadczeń?

Zresztą zawsze miałem z tym kłopot. I próbuję być racjonalny niezależnie od okoliczności. Pamiętam, jak w roku 2015, po premierze „Kordiana” w reżyserii Jana Englerta w Teatrze Narodowym, przemówienie ze sceny wygłosił prezydent Andrzej Duda. Pisowska ekipa dopiero zaczynała dumny marsz, więc dodatkowa okazja, którą była inscenizacja w 250. rocznicę powołania TN, okazała się idealna, by podkreślić, jakiej sztuki potrzebują nowi rządzący. Nie odbiło się to najszczęśliwiej na recepcji samego spektaklu, do dziś lewicowa strona komentatorów przypomina tamtego „Kordiana” trochę z przymrużeniem oka, i ma to w sobie zabawny rys, bo wcale nie była to rzecz narodowo-tradycyjna; to okoliczności nadały jej taką otoczkę. Jaki z tego wniosek? W momentach tak ważnych teatralnie szkoda sceny dla polityków.

Żyjemy w świecie zachwianego postrzegania faktów, a sprawy teatralne są tego przykładem. „Wesele” Mai Kleczewskiej też już padło ofiarą dziesiątków opinii, porównujących je z „Dziadami” z 2021 roku: no bo skoro tamto odczytanie Mickiewicza okazało się tak fundamentalne, to Wyspiański w ujęciu Kleczewskiej ex definitione musi być co najmniej tak samo wstrząsający. Tylko na ile realnie i uczciwie można rozpatrywać to „Wesele” w związku z głośnymi „Dziadami”? Nie można, bo obie te realizacje mieszczą się w różnych strategiach interpretacji tekstu. I tylko lwia część polskiej krytyki teatralnej, skorumpowana niczym Branicki u Wyspiańskiego, potrafi udawać, że jest inaczej.

Trzy lata temu Kleczewska uległa magii chwili i przerobiła „Dziady” na manifest ideologiczny. Owszem, przyznaję bez bicia, czas marszów kobiet miał swoje racje i swoją temperaturę, która szybko rozgrzała również sceny teatralne, jednak idea, aby z tego powodu uczynić z Konrada kobietę upominającą się o wolność w patriarchalnym kraju i zmienić Mickiewiczowi rodzaj gramatyczny wersów (nawet jeśli Konrada grała znakomita Dominika Bednarczyk), była myślowo tak samo doniosła, jak to, że w 2014 roku w Narodowym Starym Teatrze Jan Klata przeniósł akcję „Króla Leara” do Watykanu, ze wszystkimi tego konsekwencjami. To prawda, że jesienią 2021 roku nikt na serio nie brał pod uwagę pełnoskalowej agresji na Ukrainę, ale przecież już trzy miesiące później wymowa opowieści Kleczewskiej stała się mikra. Kiedy Rosja po raz kolejny objawiła bestialskie oblicze, „Dziady” grano u nas w innej sprawie. Szczęśliwie wiosną 2023 roku reżyserka wystawiła w Iwano-Frankowsku prawdziwie antyrosyjskie „Dziady”. Gdy gościnnie pokazano je w Krakowie, komentatorzy też byli zachwyceni, tym razem racjonalnie. Cóż, nadwiślańska krytyka idzie krok w krok za tym, co wskaże modny twórca.

„Wesele” Mai Kleczewskiej to jednak teatr może nie innego kalibru, ale na pewno większego znaczenia. Przede wszystkim dlatego, że teraz żyjemy bardziej świadomi wyjątkowości tego, co może nas czekać, a co jeszcze niedawno znajdowało się poza horyzontem myśli nawet geostrategów.

Już od pierwszych chwil przedstawienia Kleczewska używa innego języka. Idzie za Wyspiańskim do tego stopnia, że zastanawiałem się, czy aby na pewno to jej teatr oglądam, czy nie nastąpiło jakieś przesunięcie w stylu jej myślenia o widzach, bo choćby grudniowy „Lot nad kukułczym gniazdem” z poznańskiego Teatru Nowego udowodnił, że reżyserka nie rezygnując z publicystyki, docenia racje teatru środka. Wcześniej rzecz nie pomyślenia, ba, u Kleczewskiej rzecz nawet do pogardzenia. A w tym „Weselu” , co uderza jeszcze mocniej, pierwszy sygnał zostaje wysłany w stronę tradycji. Spektakl rozpoczyna się tak, jakby widz Teatru Słowackiego sprzed dekady chciał, żeby się rozpoczynał. Wszystko zdaje się tu na pierwszy rzut oka jasne, ustalone, trudno wyobrazić sobie bardziej oczywisty widok. Oto ciasna wiejska izba z pobielonych desek, nad drzwiami krzyż, obok zaś obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Jest bezpiecznie i porządnie, autorka scenografii Małgorzata Szczęśniak zadbała o umiar w środkach i precyzję w wymiarach przestrzeni (która w drugim akcie otworzy się i odsłoni o wiele większą, przypominającą bardziej świetlicę; ci, którzy znają teatr Krzysztofa Warlikowskiego z ostatnich piętnastu lat, nie będą zaskoczeni).

Jeśli poprawnie odczytuję zamiar Kleczewskiej, to akt pierwszy miałby być prowokacją. Te znajome punkty odniesienia na początku wprowadzają spokój. Mamy dać się uśpić temu, co dobrze znamy? Z tego zapewne wynika pomysł na nieustannie napędzający się korowód jaskrawych krakowskich strojów. Taneczny wir pokazywany aż do zanudzenia trwa może nawet godzinę. Zakładałbym, że aktorzy mieliby ochotę na odrobinę psychologii i zmiany tonacji, ale Kleczewska na to nie pozwala. Dlatego z tej całej scenicznej plątaniny trudno wyłapać charaktery i motywacje. Reżyserka unaocznia nam polskość podniesioną do potęgi, lecz od razu pytam, czy w pierwszym akcie nie ucieka się do łatwego wybiegu, czy nie chce załatwić wszystkiego jak za dotknięciem reżyserskiej różdżki? Bo to teatralnie godzina mimo wszystko długa. Ostatnim jak dotąd twórcą, który znalazł oryginalne rozwiązanie dla pierwszego aktu, był Wawrzyniec Kostrzewski. W telewizyjnym „Weselu” z 2017 roku podjął decyzję, aby Osobom dramatu nadać czysto psychologiczny wymiar. Kleczewska co prawda nie zaczyna od sakramentalnego „Cóż tam, panie, w polityce?”, ale też nie przygląda się postaciom uważnie i z bliska.

fot. Bartek Barczyk, Jacek Poręba / mat. teatru

Inne aktualności

Nie chcę tak naprawdę mówić o każdym detalu, gdyż nie one decydują o tym przedstawieniu. Liczy się synteza, w tym wypadku wyraźna. Oczywiście, ważne jest, że już w tej pierwszej części idą po swoje, pewni szansy do wykorzystania: Mateusz Janicki jako Poeta, Mateusz Bieryt (Pan Młody) oraz Marcin Kalisz (Czepiec), a później, do samego końca, wzbijają się dużo wyżej, wyżej niż kiedykolwiek wcześniej. W ogóle cały zespół Słowackiego wypada świetnie, zaskakująco świetnie, mimo że do tej pory grał raczej w drugiej lidze.

Dla Kleczewskiej liczy się kontrast. Zatem najpierw prezentacja polskości w całej krasie, a potem podważenie tradycji, która skrywa prawdziwe motywacje. Wszyscy już zdążyli odnotować to, co szykowała reżyserka jako skandal teatralnego wieczoru, czyli Rycerza (Tomasz Wysocki) jako żołnierza podziemia niepodległościowego strzelającego do uczniów jesziwy. Ale właściwie to zaskoczyło mnie najmniej, bardziej zdziwiła kumulacja tematu antysemickiego. Kleczewska powraca do niego obsesyjnie, co powoduje, że często jest to już strzelanie na oślep. W 2017 roku liczyła na skandal, w poznańskim Teatrze Polskim realizując „Malowanego ptaka”. Nie udało się, spektakl nie zrobił furory i właściwie dość szybko przepadł, nie wywołał też większej dyskusji. Od tego czasu nie ufam Kleczewskiej rozliczającej polski antysemityzm, skoro raz robi to do spółki z Jerzym Kosińskim, a raz z Wyspiańskim. Jakoś niewiele tu się składa, trudno wybronić taki sposób myślenia. Potrafię docenić siłę scenicznego przekazu, ale nie ufam w szczere intencje. To warto rozróżnić. Tym bardziej że Kleczewska nie umie redukować samej siebie. Przecież Rachela (Dominika Bednarczyk) w jednej z ostatnich sekwencji wchodzi na scenę w skrwawionej na wysokości łona sukience i z krótko ściętymi włosami. Przez kogo została zgwałcona? Przez Poetę czy chłopów? A potem pojmali ją Niemcy? Swoją drogą ciekaw jestem, co na to powiedziałby nieodżałowany Rafał Węgrzyniak, bo postać Racheli w kontekście antysemityzmu i Holokaustu frapuje.

Zatem oto ten prawdziwy obraz nas samych. Podszyty nieufnością i przemocą, najpierw wyczuwalną, potem wprowadzaną w czyn. W tle wzmaga się niechęć chłopów do inteligencji, jednak kluczem dla Kleczewskiej wydaje się przepowiednia Wernyhory. To właśnie wtedy to „Wesele” staje się przedstawieniem, w którym znów, po wielu latach – tak było w „Dybuku” z Teatru Żydowskiego w roku 2015 – dostrzegam u Kleczewskiej chęć potraktowania sceny jako miejsca metafizycznego spotkania. To, że Wernyhorę gra charyzmatyczna ukraińska aktorka Anna Syrbu, narzuca inną perspektywę. W dialogu z Gospodarzem (Juliusz Chrząstowski) oglądam cały dramat wyczekiwania tego, na co powinniśmy być gotowi za jakiś czas, być może na kolejną walkę o niepodległość? Zadziwiające jest napięcie w tej scenie, pewnie jednej z najlepszych, jakie dotychczas wyreżyserowała Kleczewska. Fenomenalny Chrząstowski najpierw nie wierzy, że „jutro” Wernyhory może nastąpić, potem zaś daje się ponieść emocjom niczym oszalały neofita. Wspaniały skrót typowo polskiego nastawienia, który znajdzie jeszcze dopełnienie w finale. Oglądanie tego, jak wzrasta zapał Gospodarza do wzięcia spraw w swoje ręce, przypomina nam, że teatr naprawdę potrafi obrazem intensyfikować to, co siedzi nam w głowach. W tym momencie Kleczewskiej wierzę, bo wyraża zbiorową emocję, a nie mami mnie własną, wykoncypowaną sprawą, którą chce załatwić któryś raz, w taki sam sposób.

Zresztą, gdy spojrzymy szerzej, reżyserka zdaje się myśleć – paradoksalnie – podobnie do naszej prawicy, która wierzy, że w naszej historii zaklęte są potęga i zasoby na przyszłość, że jako naród jesteśmy wyjątkowi. To myślenie mistyczne i Kleczewska także pada jego ofiarą, jednak w wariancie à rebours. Najwyraźniej uważa, że z racji grzechów przeszłości będziemy zmuszeni utracić pokój, co na dodatek odsłoni wśród nas realne podziały; że zmarnowaliśmy czas na tematy, którym nie podołaliśmy, bo niegdyś pawie pióra, złoty róg, a dziś zadęcie z Polską w sercu – to tylko kłamliwe iluzje. A ja jestem w stanie zgodzić się w tym, że teraz ogarnia nas zbiorowy lęk, przed którym nie zdołamy się schronić i który nas sparaliżuje, gdy przyjdzie bić się ramię w ramię, mimo różnic. Rozumiem ostrzeżenie Kleczewskiej, teatralnie ma ono potężną moc, jak apel. Ale idzie też za daleko, bo czasem przekreśla to, co może dodawać otuchy. A może w ogóle wojna ma być dla nasz oczyszczeniem? To powtórna mistyka. W przerażającym, rozpaczliwym śmiechu, wymieszanym z cynizmem, spity Poeta wypowiada do Panny Młodej (Martyna Krzysztofik) „A to Polska właśnie”, jakby śnił koszmar na jawie. W ostatnich sekwencjach wszyscy wyczekują w przygnębiającym blasku świtu. Chłopi chcą iść pierwsi, grożą kosami postawionymi na sztorc. Ich konflikt z inteligentami przybiera nieoczekiwany obrót. Gospodarz stoi jak rażony piorunem – miał był gotów, lecz zawiódł. Za chwilę na ekranie zawieszonym nad sceną zapłoną podkrakowskie pola, posypią się mury kamienic. Chochoł (Kaya Kołodziejczyk) wyrwie własne serce (to nawiązanie do słów i wskazania Poety?) i podpali w dłoniach wiązkę słomy. Na sam koniec Kleczewska mnoży swoje wizje, znów popadając w przesadę.

Nie mam wątpliwości, że przedstawienie powinien domykać widok nacierającego frontu. A jeśli kolejne głośne „Wesele” będzie już grane w zupełnie innej rzeczywistości?

Z Teatru Słowackiego wychodziłem w strachu o jutro. To jedno zapamiętam.

mat. teatru

Ocena: 4 - / 6

Stanisław Wyspiański

„Wesele”

reżyseria: Maja Kleczewska

dramaturgia: Grzegorz Niziołek

scenografia: Małgorzata Szczęśniak

kostiumy: Konrad Parol

choreografia: Kaya Kołodziejczyk

muzyka: Cezary Duchnowski

światła i multimedia: Wojciech Puś

Poprzednie teksty Skrzydelskiego z cyklu „Przyżyte/zapisane”:

Zawsze w stronę śmierci” – „Wyzwolenie”, reż. Jan Klata, Teatr Wybrzeże

Przejęcie władzy” – „Władca much”, reż. Piotr Ratajczak, Och-Teatr

Grunt pod nogami” – „Opowieści Lasku Wiedeńskiego”, reż. Małgorzata Bogajewska, Teatr Narodowy

Książę jest bardzo zmęczony” – „Śmierć komiwojażera”, reż. Remigiusz Brzyk, Teatr Nowy w Łodzi

Nie możesz być wszystkim” – „Lot nad kukułczym gniazdem”, reż. Maja Kleczewska, Teatr Nowy w Poznaniu

Dziwna wojna” – „Matka i dziecko”, reż. Adam Sajnuk, Teatr WARSawy

„Tak zrodził się chaos” – „Państwo/Der Staat”, reż. Jan Klata, Teatr Słowackiego w Krakowie 

„Teatr dobrych chęci” – „Kiedy stopnieje śnieg”, reż. Katarzyna Minkowska, TR Warszawa

„Gorycz albo trzecia droga” – „Król Lear”, reż. Grzegorz Wiśniewski, Teatr Narodowy

Źródło:

Materiał własny