O „Władcy much” Williama Goldinga w reż. Piotra Ratajczaka w Och-Teatrze w Warszawie pisze Przemysław Skrzydelski w cyklu PRZEŻYTE/ZAPISANE.
Gdy tylko przypominam sobie „Władcę much” Williama Goldinga, natychmiast mam przed oczami dwa obrazy. Pierwszy wyłania się z początku powieści i tak naprawdę jest samym dialogiem, choć pewnie powinienem zapamiętać opisy malowniczej wyspy, która już za chwilę na przekór pięknu, które ukazuje, stanie się areną strasznej dziecięcej walki. Ale tak, mam w głowie właśnie obraz. A raczej wyobrażony wyraz twarzy Prosiaczka, kiedy Ralph wyjawia przed innymi chłopcami, że jego kolega ma tak śmieszną ksywkę. Choć może zrobił to nieco machinalnie, próbując zapobiec sytuacji, w której wszyscy na grubszego wołaliby z kolei „tłuścioch”. Dla Ralpha metafora była lepsza niż dosłowność, i w ten sposób stawił się za pierwszym kumplem, którego zyskał na nieznanym lądzie. Jednak Prosiaczek mógł się spodziewać czegoś innego, skoro już prosił, aby kolega przezwiska nie zdradził nikomu. Upokorzenie wyniesione ze szkolnych ław może przynajmniej wśród nowo poznanych dałoby się unieważnić… To właśnie tę scenę z Goldinga traktuję jako zapowiedź okrucieństwa, symbol jego mechaniki.
Drugi obraz to już filmowe przetworzenie geniuszu powieści dokonane przez geniusza Petera Brooka. Szaleństwo drużyny pod wodzą Jacka rozwija się w najlepsze, chłopięce ciała wymazane świńską krwią nocą ulegają jakiemuś rozedrganiu, może to rytualny taniec wokół ogniska, i nagle ktoś zauważa Simona, który jako największy wrażliwiec ze wszystkich i, jak się okazało najodważniejszy na wyspie, przybył rówieśnikom powiedzieć, że poszukiwana bestia nie istnieje. Jednak w mroku to Simon zostaje uznany za bestię albo w chorym zrywie zostaje wybrany jako ofiara. Widzę ciało blondwłosego malca unoszące się na wodzie blisko brzegu, blask księżyca rozjaśnia fale, po chwili to na nie następuje zbliżenie kamery. Morze migocze. Krwi nie widać, przynajmniej tak to pamiętam. Wygląda to jak czysta poezja na czarno-białej filmowej taśmie. A przecież koledzy dźgnęli chłopaka dzidami kilkanaście razy… Dzieło Brooka z roku 1963 jest dla mnie wspomnieniem wyraźniejszym niż książka. Może też dlatego, że to emblematycznie wybitny przykład tego, jak czerń i biel wydobywają psychologię postaci i zdarzeń.
A trzeci obraz to już przedstawienie Piotra Ratajczaka z Och-Teatru, obraz sprzed kilku dni, zatem nieźle zapamiętany w szczegółach – ale czy będę do niego wracał, myśląc o „Władcy much”? Nie jest to do końca mój teatr, jednak z pewnością teraz liczą się konteksty, w których ten tytuł zostaje wystawiony. Nie wiem bowiem zbyt dobrze, co dzisiejsza młodzież sądzi o możliwościach prowadzenia rozmowy poprzez teatr, nie wiem nawet, na ile w ogóle jest to dla nastolatków atrakcyjna opcja spędzenia wieczoru w grupie czy osobno. I nie chcę wydawać w tej sprawie pochopnych sądów. Ale wydaje mi się, że jestem w stanie się domyślać, jak pokaźną wiedzę ma dzisiejsza młodzież o przemocy i okrucieństwie. A przecież dla piętnasto- czy szesnastolatka to przede wszystkim problem dostępu do różnego rodzaju przejawów agresji w internecie. Dzieciaki z dystopii Goldinga żyły oczywiście w innej rzeczywistości. Swoją drogą ciekawi mnie, co pomyślał sobie Ratajczak, przystępując do pracy nad tekstem w adaptacji Nigela Williamsa. Bo rozumiem, że chciał młodym widzom pokazać napędzające się wśród młodych zło za pomocą dość prostej i mimo wszystko łagodnej scenicznej narracji. Ostatecznie można było też postąpić inaczej i bić po oczach mocniejszą konwencją. Pytanie tylko, czy „Władca much” w wydaniu teatralnym spod znaku na przykład Mai Kleczewskiej (i nie oskarżam o nic reżyserki) trafiłby w gusta, a przede wszystkim w potrzeby nastolatków, którzy jeszcze sekundę przed rozpoczęciem spektaklu gapią się w swoje smartfony w takim napięciu, jakby wyświetlono tam wyniki ich własnych matur, choć wiadomo, że patrzą na obrazki, przy których nawet ostre sceny z teatru brutalistów to tylko niezrozumiałe udawanie.
Uważam, że Ratajczak nie miał kłopotu z wybraniem metody komunikacji. Jego teatr, przynajmniej te propozycje, które do tej pory widziałem, opiera się na klarowności, prostocie i pewnej sprytnej reżyserskiej umiejętności odnajdywania w tekście energii ułatwiającej dotarcie z przekazem do widzów o rozmaitych, nazwijmy to górnolotnie, kompetencjach. Powiedziałbym zatem, że teatr Ratajczaka łączy odbiorców, i bardzo trudno byłoby znaleźć kogoś, kto rzekłby, że odrzuca teatr tego reżysera (choć dramatycznie nieudanych, banalnych w wymowie „Onych” Witkacego wybaczyć mu nie potrafię). To absurd, tym bardziej że Ratajczak robi rzeczy społecznie zaangażowane, o ważnych wspólnotowo sprawach, i najczęściej skierowane właśnie do młodszych pokoleń. Przypomnijmy sobie nie tak dawne premiery: „Żeby nie było śladów” według reportażu Cezarego Łazarewicza o Grzegorzu Przemyku, „Zabić prezydenta” – monodram napisany przez Piotra Rowickiego, w którym głos dostaje Eligiusz Niewiadomski, „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” Toma Schulmana (niekonkurująca ze słynnym filmem Petera Weira realizacja to megasukces Och-Teatru i gdyby nie pandemiczne lockdowny, dziś miałaby na liczniku z trzysta powtórzeń, ale i tak ma już połowę tego), czy w końcu zaskakująco po latach aktualny „Dzień świra” Marka Koterskiego. Owszem, nieraz miałem wątpliwości, czy Ratajczak nie upraszcza wniosków, bo czasem wygładzał to, co wymaga też innego punktu widzenia, ale nigdy bym nie powiedział, że taki teatr jest niepotrzebny. Przeciwnie, nierzadko działa skuteczniej niż dziesiątki nudnych lekcji z wiedzy o społeczeństwie.
I podobnie jest z „Władcą much”. Nie szukajmy tu jakiegoś katharsis, mocnych znaków, po których w finale tej przypowieści mielibyśmy poczuć ulgę, że to już koniec, a wydarzyło się tyle cierpienia. Jak sugerowałem wcześniej, byłaby to droga donikąd, jeśli tylko zakładamy, że przez cały czas przebywamy w teatrze młodzieżowym – a używając tego określenia, sam łapię się na tym, że zapomniałem, iż taki gatunek istnieje. Po cóż takim widzom kolejna dawka wprost podanej przemocy? Nie da się ścigać z internetem. Ratajczak ukazuje za to podstawowe schematy, rozgrywa sytuacje, jakby swoich aktorów ustawiał raczej nie na scenie, lecz na wielkiej planszy, gdzie łatwiej pojąć reguły gry i jednocześnie zarysować stereotypy psychologii: jedna grupa po tej stronie, druga po tamtej, ktoś, kto ma władzę, jest na górze, a ten, który się boi, czai się na dole. W tym celu i scenografia zdaje się czysto funkcjonalna, nie zachodzą też w niej żadne zmiany. Widzimy trzy podesty, w tym dwa pochyłe, i to wszystko, ot cała tajemnica wyspy.
Piszę o tych jasnych prawidłach, ale one nie oznaczają, że Ratajczak stosuje formalne chwyty, które mają nam zapewnić całą frajdę. Sporo tu się dzieje w samych aktorskich działaniach, bo znów sprawdziła się stara zasada, że młodzi aktorzy samym zaangażowaniem w dużej mierze decydują o sukcesie spektaklu. A w tej ekipie jest bodaj czwórka jeszcze studentów aktorskich uczelni. Każdy więc walczy o swoje, ale mnie chyba najbardziej przekonała znana mi z ciekawych ról serialowych Helena Englert wcielająca się w Simona, bo jeśli przedstawieniu Ratajczaka brakuje poezji, to ta aktorka ją wnosi. Jej wrażliwiec przychodzi z innego świata, który warto w sobie pielęgnować, choć najczęściej się to nie opłaca. Oto wniosek dla współczesności. I ujął mnie Ignacy Liss jako Jack. Rozsmakowuje się we władzy i bywa w tym diaboliczny. A gdy w finale zapalą się światła i w ostatniej chwili nadejdzie pomoc kładąca temu szaleństwu kres, otrzeźwienie Jacka ma w sobie coś wręcz groteskowego, coś o dziwacznym wymiarze. Jakby banalność zła była jeszcze banalniejsza, niż sądziliśmy.
Ocena: 4 - / 6
„Władca much”
wg Williama Goldinga
adaptacja: Nigel Williams
reżyseria: Piotr Ratajczak
dramaturgia: Joanna Kowalska
scenografia i światło: Marcin Chlanda
kostiumy: Grupa Mixer
choreografia: Aneta Jankowska
kompozycje i opracowanie muzyczne: Maciej Zakrzewski
Och-Teatr
premiera: 20 października 2023 r.
Poprzednie teksty Skrzydelskiego z cyklu „Przyżyte/zapisane”:
„Zawsze w stronę śmierci” – „Wyzwolenie”, reż. Jan Klata, Teatr Wybrzeże