O „Opowieściach Lasku Wiedeńskiego” Ödöna von Horvátha w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Przemysław Skrzydelski w cyklu PRZEŻYTE/ZAPISANE.
Pamiętacie fenomenalnego „Wujaszka Wanię”, zrealizowanego przez Małgorzatę Bogajewską w Teatrze Ludowym? O tym spektaklu powiedziano już wiele, nie chcę więc znów przypominać, dlaczego tamten Czechow – nieco paradoksalnie, gdy tylko zastanowimy się, jak rzadko w ostatnich latach udawał się na naszych scenach – okazał się tak odświeżający. Najkrócej mówiąc, Bogajewska wydobyła z Czechowa rozpacz na poziomie, poza którym może być już tylko całkowita rezygnacja. Cała tragedia w tym, że Iwan czy Sonia myślą, że poczucie obowiązku to ten właściwy powód, by jeszcze jakoś się w sobie zebrać. Tym bardziej że przecież są takie chwile, kiedy rozpacz ustępuje i daje złapać oddech, pozwala pomarzyć, poplanować, znaleźć praktyczny cel. Ale zaraz wraca, jest jak fala uderzająca o brzeg. To ten rytm wyciska życie z postaci Czechowa, lecz jednocześnie pozwala im rozpocząć kolejny dzień. Najgorsze, że Iwan i Sonia wiedzą, że tak to działa. Mieć powód, ale wiedzieć, że i tak się przegra – to zatem pełnia tej tragedii. W krakowskim przedstawieniu jest scena absolutnie porażająca, na zawsze zapamiętam ją jako przebłysk reżyserskiego geniuszu. Grana przez Maję Pankiewicz Sonia (bodaj chodziło o relację z Astrowem) nagle robi krok w tył i wtapia się czy raczej zapada w tekturową ścianę za plecami: chce zniknąć, stać się tłem. Nic więcej, to sam skrót, ale tak zaskakujący, że wokół niego mógłbym zbudować wystarczającą definicję teatru dla kogoś, kto miałby kłopot ze zrozumieniem, na czym ta robota polega. I to definicję nie byle jaką, bo na Czechowie zbudowaną.
I teraz „Opowieści Lasku Wiedeńskiego” Ödöna von Horvátha z Teatru Narodowego. Też rozpacz, lecz zupełnie inna, między innymi dlatego, że tylko przez niektórych i tylko czasami uświadomiona, choć nigdy do końca. Sądzę, że Bogajewska wybrała austriackiego pisarza z tego właśnie powodu. Rozpacz – powtarzam to słowo niczym wytrych – w różnych wariantach zapewnia tej reżyserce motyw do uruchomienia teatru egzystencjalnego. Tak miało być i dzisiaj.
U Horvátha ludzie są jak żałosne kukiełki podległe stereotypom, zwyczajom albo przykazom, które dyktują, jak każdy w zależności od swego statusu lub płci powinien żyć. W tak ułożonym świecie każdy chce jak najwięcej zagarnąć dla siebie, by inni mogli stwierdzić: ten to sobie poradził, trzeba funkcjonować tak jak on. Ktokolwiek sili się na indywidualizm czy podważenie zakłamanych reguł, zostaje zlinczowany. W „Opowieściach…” to Marianna rzuca swe życie na szalę, odrzucając zaaranżowane przez ojca zaręczyny z Oskarem. Ryzykuje, chociaż wydaje się, że zdaje sobie sprawę, iż Albert nie może być kimś zupełnie innym, skoro wyrósł w dokładnie tym samym środowisku, w którym międzyludzkie relacje to w zasadzie handel wymienny z obowiązkowo wypowiadaną uwagą: a co ja z tego będę miał?
Bogajewska niby odczytuje Horvátha. Z tym że chyba nie czuje go tak intuicyjnie, jak czuje Czechowa. Nie oddycha Horváthem, jak oddycha Czechowem. Gdyby tak było, odnalazłaby w swoim przedstawieniu skalę opowieści o zbrukanym człowieczeństwie, a nie o tłamszonej kobiecie, która wymknąwszy się tradycyjnemu społeczeństwu, właściwie w akcie przemocy zostaje mu przywrócona. Czy więc Bogajewska nadała „Opowieściom…” rys feministyczny? I tak, i nie. To stało się niemal samoistnie, gdyż stanowi właśnie kwestię wspomnianej skali. Na małej scenie oglądamy obrazek prostych antynomii. Przed nami stół zastawiony kilogramami kaszanki czekającej na gości zaręczynowej fety, zaś dalej, za szybą, świńska tusza zawieszona na masarskim haku. No i wokół małostkowi mieszkańcy, którzy przyszli się zabawić, i nieważne, że nawet dla nich konwenans także przestał cokolwiek znaczyć; jak wypada, to wypada. A pośród nich ona – niewinna, zagubiona, diametralnie inna. Marianna Michaliny Łabacz jest po prostu naturalna, unoszona przez żywioł młodości, najszczerszy możliwy instynkt. Rozpiera ją pragnienie wyrwania z życia ile się da. Trudno natomiast nie zorientować się, że to gra do jednej bramki. Smutna przypowieść o podłości, niewiele więcej. Bogajewska chyba nie przewidziała, że wpada w pułapkę, że tak naprawdę rozczytuje Horvátha, patrząc tylko na bieg zdarzeń z Marianną w ich centrum jako ofiarą (i Łabacz na jednej nucie tę rolę prowadzi). Tak, to też prawda, ale to również część jeszcze większej.
Kiedy zaraz po tej premierze powróciłem do tekstu „Opowieści…”, odkryłem, jak bardzo jest porażający, i napisany właściwie na granicy naturalizmu kojarzącego się z Georgiem Büchnerem. To pokaz społeczeństwa w stanie rozkładu, wyrażony przez Horvátha szczególnie w języku, który obnaża prawdziwe oblicze charakterów. Od Bogajewskiej dostałem z kolei pokaz bezpiecznego, nad wyraz oczywistego teatru. Owszem, prawie wszyscy są tu prostaccy i do bólu żałośni, ale z pewnością nie odrażający. W ogóle żadna sytuacja nie budzi tu grozy. Ot, głupi mieszczanie, którzy jak coś palną, to trzeba się chować ze wstydu. Realnie nie wiedzą nic. Z wyjątkiem Rotmistrza (Wiesław Cichy), który wobec innych wykazuje litość.
I tylko ojciec dziewczyny Zauberkönig, grany przez najciekawszego w tym spektaklu Piotra Grabowskiego, rozumie, że los traktuje niektórych okrutniej niż innych, i nie radzi sobie z maską pokonanego. Miał plan, by być silnym i wpływowym. Córka uciekając przed Oskarem (Mateusz Rusin) do Alberta (Paweł Brzeszcz), upokorzyła go raz na zawsze. Stąd jego okrucieństwo. Najważniejszy fragment u Bogajewskiej następuje właśnie wtedy, gdy Zauberkönig zdobywa się na chwilę szczerości i pyta Mariannę: „Czym ja sobie zasłużyłem na taki los, no czym?!”, a potem zachęca, by rzuciła się pod pociąg wraz z nieślubnym dzieckiem. To dojmujące, bo ojciec rozmawia z córką w nocnym klubie, w którym przed chwilą tańczyła nago. To także jedna z nielicznych sekwencji, kiedy aktorom udaje się przykuć naszą uwagę psychologiczną prawdą.
Od samego początku można odnieść wrażenie, że Bogajewska się gubi, że przez prawie trzy godziny raczej na siłę podrzuca inscenizacyjne rozwiązania, niż znajduje sposób na przyszpilenie postaci. Nie pomagają ani sceny namiętnego seksu, bo wyglądają, jakby reżyser nagle uznała, że musi zaciekawić widza, który już się wynudził, ani zbyt dosłowne odniesienia do epoki fascynacji faszyzmem. Powstaje pytanie, czy to wszystko naprawdę coś zmienia i czy dowiedzieliśmy się czegoś nowego o świecie.
Choć jeśli w ostatnim czasie rozmawiamy o Teatrze Narodowym, to jest to pytanie zupełnie standardowe.
Ocena: 3 - / 6
Ödön von Horváth
„Opowieści Lasku Wiedeńskiego”
reżyseria i dramaturgia: Małgorzata Bogajewska
scenografia i kostiumy: Anna Maria Karczmarska
muzyka: Bartłomiej Woźniak
choreografia: Maćko Prusak
reżyseria światła: Dariusz Pawelec
Teatr Narodowy (Scena przy Wierzbowej im. Jerzego Grzegorzewskiego)
premiera: 4 listopada 2023 r.
Poprzednie teksty Skrzydelskiego z cyklu „Przyżyte/zapisane”:
„Zawsze w stronę śmierci” – „Wyzwolenie”, reż. Jan Klata, Teatr Wybrzeże
„Przejęcie władzy” – „Władca much”, reż. Piotr Ratajczak, Och-Teatr