O „Śmierci komiwojażera” Arthura Millera w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze Nowym w Łodzi pisze Przemysław Skrzydelski w autorskim cyklu PRZEŻYTE/ZAPISANE.
Nie znam ostatnich realizacji Remigiusza Brzyka. I nie umiałbym w kilku zwartych zdaniach opisać specyfiki jego teatru. Opowieści, że to jeden z uczniów Krystiana Lupy, dlatego że mu asystował, niewiele dziś znaczą. Mam w głowie raczej przebłyski, ogólny klimat jego dawniejszych dokonań, ale i one wiązały się dla mnie raczej z obowiązkiem śledzenia warszawskich premier. Nigdy nie było tak, że dla spektaklu Brzyka przejechałem kilkaset kilometrów autem czy pociągiem. Choć raz zdarzyło się tak przez przypadek. Był taki dzień, kiedy wiedziałem, że wieczorem obejrzę w teatrze znany tytuł, ale nie wiedziałem – i, o zgrozo, nie starałem się dowiedzieć – kto będzie jego reżyserem. Z tym że do tej okoliczności doszło dwadzieścia dwa lata temu, a wizyta w Starym Teatrze była punktem wycieczki mojej licealnej klasy do Krakowa. Przedstawienie nudziło mnie do tego stopnia, że zdaje się nawet przysnąłem. Ale finalny efekt był donioślejszy: zraziłem się do teatru na dłuższy czas, i to nie z powodu, by tak rzec, jakości przekazu, której wtedy nie umiałem ocenić, lecz właśnie z racji nudy na scenie. Choć w tej sprawie mogłem się mylić, w końcu grali „Wiśniowy sad”, więc i bohaterowie nudę cierpieć musieli. I to właściwie wszystko. Niczego więcej nie pamiętam, no może poza jednym istotnym detalem. Niezwykle dostojną twarzą Jerzego Grałka. Lecz że o tego świetnego aktora chodziło i o to, że grał Gajewa, no i że całe to zamieszanie w sprawie Czechowa spowodował Remigiusz Brzyk – te wszystkie detale wyśledziłem już po latach, gdy teatr stał się dla mnie nieco istotniejszy.
Potem, już sporo potem, rzeczy wystawione przez Brzyka napotykałem od czasu do czasu. Ale zazwyczaj były co najmniej słabe. Zero wzruszeń. I chyba na tę ocenę nie wpłynął incydent z roku 2006, kiedy ten reżyser wkurzył mnie do tego stopnia, że o jego nazwisku chciałem zapomnieć. Chodziło o nieudane przejęcie przez Brzyka stołecznego Teatru Powszechnego i słynny manifest jego nowego kierownika literackiego, Roberta Bolesty, z zapadającymi w dzieje teatru frazami: „pierdol naszego szanownego patrona” (chodziło, jeśli młodzież nie kojarzy, o Zygmunta Hübnera) i „młody jebie starego”. Co prawda Brzyk odciął się od rzekomej samowoli kolegi, ale wyszło, jak wyszło. W każdym razie ostatecznie wyszło na to, że jako szef Powszechnego przetrwał kilka miesięcy.
Tyle w sprawie faktów odległych. Dziś perspektywa wydaje się zgoła inna, poza tym nie ma powodu, by przez lata nie pozwolić twórcy dojrzeć. To najczęściej czas mówi „sprawdzam”. I czas często też podpowiada, że warto dać się zaciekawić artyście, na którego już nie liczyliśmy. Na „Śmierć komiwojażera” do łódzkiego Nowego wybrałem się z takim nastawieniem. A i tytuł Arthura Millera zaważył.
Przez trzy godziny niemałą scenę spowija przeważnie bladożółte światło, czasem przechodzące w chłodną albo przygaszoną zieleń; z rzadka tylko przygnębiającą aurę rozjaśni jakaś pogodniejsza barwa. Zresztą trudno powiedzieć, że oglądamy po prostu dom Lomanów. To raczej miejsce przecięcia zdarzeń wydobytych z codziennej rutyny i przeniesionych na scenę, która po trosze będzie salą gimnastyczną z zestawem sztang, materacami, ale i z fragmentem wyrysowanego pola do gry w futbol amerykański, a po trosze wielkim pokojem, w którym zmieszczą się lodówka i deska do prasowania, meblościanka i fotele, ale i turystyczne krzesła. To przestrzeń familijnego czasu dorastania potomków, pracy i odpoczynku, i w końcu tego osobnego czasu, gdy dom pustoszeje, a rodzice zostają sami. Wtedy można go wypełnić jeśli nie miłością, to pamięcią. Zatem znajdujemy się też w głowie Willy’ego Lomana, a scena staje się areną jego wspomnień i rozliczeń z samym sobą. Kolejne obrazy nakładają się, przeszłość miesza z teraźniejszością i powoli zaczynamy dostrzegać ten groteskowy paradoks, że im bliżej Willy’emu do końca drogi, tym intensywniej przeżywa prawdę o tym, co zostawia za sobą. Bo przecież dramat Millera to tragedia ostatniego dnia życia faceta, który myślał, że jak latami harował za trzech, to ktoś to doceni i jeszcze wystawi mu pomnik. Oczywiście to blaga, iluzja, marzenie.
Juliusz Chrząstowski jako Willy zdaje się poirytowanym nieudacznikiem z pretensjami do wszystkich o wszystko. W jego zachowaniu jest coś z automatyzmu, jakby wiedział, że jego misją musi być powtarzanie tych samych nudnych uwag do poczynań innych. Chrząstowski nawet czasem powie coś poza tekstem, dorzuci jakiś przytyk do realiów poza murami teatru, ale nie ma w tym nic ze strategii nadpisywania bieżących, choćby społecznych, haseł. Zresztą Brzyk traktuje Millera nadzwyczaj poważnie, jako partnera do dyskusji o człowieczeństwie w desperacji, w sytuacji gdy już wiadomo, że przegraliśmy więcej, niż zakładaliśmy nawet jako wieczni pesymiści. Może zresztą to właśnie pesymizm jest pułapką, z której Willy nigdy nie potrafił uciec. Chrząstowski ukazuje ją znakomicie, jego bohater wręcz obsesyjnie mnoży gesty, miny, odruchy kogoś, kto nie wie, co z sobą zrobić, kto ciągle czuje, że powinien być gdzieś indziej, a rodzinne życie długo ciągnął na siłę, znudzony marną ofertą codzienności. I dziś jawi się już jako rozczarowany dziwak, choć jeszcze z nadzieją na szacunek u synów. Bo w stosunku do żony, Lindy, jest mu już chyba wszystko jedno. Poza tym co mógłby od niej usłyszeć? To samo pytanie, czy zje kanapkę z żółtym serem, czy też konkluzję, że do raty za lodówkę brakuje piętnastu dolarów i żeby się nie martwił i jakoś to będzie? (jakże znakomita w tym wyuczonym pocieszaniu jest Katarzyna Żuk). Ale u synów – to co innego. Może przynajmniej wysłuchają jego mądrości. Tylko wtedy Willy może się ocknąć z letargu i na sekundę zaangażować. W jednej z najlepszych scen tego spektaklu, kiedy Billy (Maciej Kobiela) i Happy (Damian Sosnowski) objaśniają ojcu plany na swój biznes, Willy przez chwilę chyba naprawdę myśli, że to będzie triumf, ale już za moment cedzi porady niczym urzędnik formalności i znów wygląda, jakby za nic w świecie nie wierzył, że chłopcy odniosą sukces. Patrzyłem z podziwem na Juliusza Chrząstowskiego, na te rozliczne tyrady Willy’ego, kiedy jest przekonany, że wobec innych uda mu się wytłumaczyć własny punkt widzenia, lecz zaraz się poddaje i wraca do swego kokonu z kłębka nerwów. Unikam oceny, ile ta rola krakowskiego aktora kosztowała, ile tu jego osobistych przemyśleń, ile zaś wskazówek od reżysera, ale wiem na pewno, że Chrząstowski przez bite trzy godziny nie schodzi ze sceny, i niełatwo założyć, że to dla niego tylko jedno z wielu zadań. Ja w każdym razie zakładam, że to coś więcej.
Bo „Śmierć komiwojażera” w ujęciu Remigiusza Brzyka uwiera tak samo, jak znakomite przedstawienie Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego raptem sprzed dziewięciu miesięcy. I podobnie, bez nachalnych uwspółcześnień, rymuje się z polskim doświadczeniem ojców, którzy naiwnie uwierzyli w kapitalizm. Z tym że Bogajewska pokazała Lomanów ściśniętych w czterech ścianach, bardziej realistycznie i w psychologicznym zbliżeniu. Brzyk z kolei czyta dramat Millera jak egzystencjalista. Nawet więcej: nadaje mu wyraz metafizycznej przegranej dopełniającej się w zmęczonym umyśle Lomana. To umysł, do którego mamy wgląd i który mamy czas obserwować w powolnie się toczących, przeciągniętych do granic możliwości, sekwencjach. Jednak one nie męczą, bo należą do kategorii teatru, który kontempluje ludzki los. Lubię teatr, który się nie spieszy, lubię teatr, który uparcie unika tanich numerów. I myślę jeszcze, że Brzyk wziął sobie do serca tytuł, który pierwotnie Miller nadał swojej sztuce. „The Inside of His Head”. Ten spektakl ma w sobie cały obłęd tej metafory.
Ocena: 4 + / 6
Arthur Miller
„Śmierć komiwojażera”
przekład: Joanna Gorczycka
reżyseria: Remigiusz Brzyk
scenografia: Marika Wojciechowska
kostiumy: Rafał Domagała
muzyka: Jacek Grudzień
wideo: Kinga Dalska
Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi (Duża scena)
premiera: 2 grudnia 2023 r.
Poprzednie teksty Skrzydelskiego z cyklu „Przyżyte/zapisane”:
„Zawsze w stronę śmierci” – „Wyzwolenie”, reż. Jan Klata, Teatr Wybrzeże
„Przejęcie władzy” – „Władca much”, reż. Piotr Ratajczak, Och-Teatr
„Grunt pod nogami” – „Opowieści Lasku Wiedeńskiego”, reż. Małgorzata Bogajewska, Teatr Narodowy