Olbrzymia porcja CZŁOWIEKA, a w niej przemieszane pokłady dobroci, zalet, życzliwości i drobnych wad. Po prostu ARTYSTA. Była mi bliska równie mocno wadami, jak i przymiotami ducha. Była jednym z tych ludzi z których coś emanuje. Często diabli wiedzą, co to jest. Jakieś fluidy drgające, jakieś nie do końca odkryte emocje.
COŚ. Była dla mnie OSOBOWOŚCIĄ, nie miała nic w sobie z OSOBISTOŚCI, a wielu w jej otoczeniu, pomimo starań, było przy niej tylko OSOBAMI. Takich ludzi w obszarze mojego teatralnego bytu pojawiło się niewielu. Paru scenografów, reżyserów, paru aktorów, którym współczynnik inteligencji nie przeszkadzał w pracy.
Od Ryszarda Majora przejąłem podziw dla słowa, Janek Banucha był dla mnie perfekcjonistą ze swoją dokładnością i skrótowością obrazu sceny, a Małgosia?
Małgosia była dla mnie uosobieniem koloru. Znała kolor, lubiła kolor i umiała się nim posługiwać. Należała do ginącego gatunku scenografów, którzy pamiętali, że scena ma swoja głębię i tę głębię umieli zapełnić. Często w pozornym nieładzie, ale przecież celowo, ale przecież pięknie. Dla Małgosi scena była przestrzennym płótnem, a portal sceniczny ramą obrazu. Stroniła od „udziwniania” sceny teatralnej. Przy swoim talencie potrafiła by ją przecież zaśmiecić. Tylko po co? Uparta, ale przecie i elastyczna. Elastyczna szacunkiem dla aktora. Pamiętam jej spór z Basią Wrzesińską przy pracy nad sztuką „Każdy kocha Opalę”. Spór o szmatę. Szmata była duża, na całą szerokość sceny i była w ślicznym śliwkowo-węgierkowym kolorze. Fantastycznie dodawała klimatu celowo zabałaganionej scenie. Wyszlachetniała ją. Ale pani Basieńce szmata się nie podobała. I koniec. Może drażnił ją kolor, może miała złe wspomnienia z nim związane, ale fakt pozostawał faktem. NIE! Nie pomogły sugestie reżysera, łagodne mediacje dyrektora Tomaszewicza. NIE. Dyskusja przeniosła się ze sceny do bufetu, gdzie zaczynała nabierać rumieńców. I wtedy nagle Małgosia ustępuje. Chora ci ona, czy co? Przecież musi zmienić cały układ sceny! A nie lubiła Małgosia wydatkować energii nadaremnie. Oj nie. I wytłumaczyła mi Małgosia potrzebę dodatkowego tyrania na scenie. „Widzisz Piotruś, Basia racji nie ma, ale to ona jest na scenie, to ona gra w tych dekoracjach. Ma się w nich czuć o ile nie komfortowo, to przynajmniej dobrze. Dekoracja nie może przeszkadzać aktorowi. A Basi przeszkadza”.
Lubiła zresztą Małgosia draperie na scenie. Materiałem zamykała niekiedy rozłażącą się przestrzeń, materiałem ocieplała metal czy ściany sceny. Do legendy przeszły jej draperie do sztuki „Król Edyp”. Reżyserował tę sztukę wielce z Małgosią zaprzyjaźniony Waldemar Matuszewski. W przestrzeni gorzowskiego teatru po iluś tam przedstawieniach zawiesić „małgosiowe draperie”? Małe piwo. Ale w innej sali? Przyszło nam grać „Króla Edypa” we Wrocławiu. Scenografa nie było, reżyser był. Czując się odpowiedzialnym pod nieobecność Małgosi za wszystko, dwoił się więc Waldeczek i troił. Maszyniści pracę skończyli, wszystko wisi. I wtedy słyszę cichy, zmęczony głos reżysera. „– Panie Piotrusiu, czy Małgosia byłaby zadowolona? Jak pan myśli? – Na pewno panie Waldku, na pewno. – To dobrze, bo tak się bałem”.
Duża była Małgosia i duże ci serce miała. Jednak niekiedy wyłaził z niej jakiś szatan ironii i złośliwości. Na moją niewczesną, ale wynikającą z kontekstu rozmowy uwagę, że jej dostojeństwo może przecież być wynikiem objętości ciała, a nie wrodzonej godności, odwróciła się, spojrzała na mnie najzimniej jak potrafiła i zasyczała: „PARWENIUSZ. Zadzwoń proszę Piotrze po taksówkę”.
Nasze pierwsze spotkanie też zakończyło się prośbą o zamówienie taksówki.
W lutym 2003 roku po sobotniej premierze „Romea i Julii” spotkaliśmy się jak zwykle w gościnnych pomieszczeniach „technicznych”, aby podyskutować o sztuce. Dyskusja trwała długo. W niedzielę toczyła się już o całej sferze kultury, a w poniedziałek o życiu tak „w ogóle”. W poniedziałek dyrektor Tomaszewicz dowiedział się o naszych rozmowach i w dobrze pojętej trosce o nasze zdrowie, przysłał na zaplecze sceniczne swoją sekretarkę Bożenkę. Ta z godnością „stewardesy Aerofłotu” nakazała nam natychmiast opuścić teren teatru. Opuściliśmy.
Wychodząc z pomieszczeń maszynistów Małgosia, równie godnie jak dyrekcyjna wysłanniczka, odwróciła się i rzekła: „Żeby nie można było sobie w teatrze porozmawiać o sztuce. To gdzie? W knajpie? Piotruś zadzwoń po taksówkę”.
Jest w prawosławiu piękna wiara w przyjaźń i pomoc „drogich nieobecnych”. Trzeba tylko o nich pamiętać, ich odwiedzać i z nimi rozmawiać. Odwiedzam moich przyjaciół, gdy tylko jest to możliwe. A to Majora w Szczecinie, a to Gordona w Bydgoszczy, a to Jędrusia Wasilewskiego-Połoninę na bieszczadzkiej polanie. Teraz będę miał też w Krakowie miejsce, gdzie pójdę sobie pogadać.
Po prostu Cię odwiedzę Małgorzato de Traubenberg Treutler. I już.
***
Piotr Steblin-Kamiński, wieloletni kierownik techniczny Teatru im. J. Osterwy w Gorzowie Wlkp., 31 VII 2013.
 
 
       
                                                                                        