Zatrważająca jest także linia obrony oskarżonych, którzy zwykle podnoszą argument, że wielką sztukę robi się dzięki przekroczeniom, że wymaga ona ofiar, bezwzględnego podporządkowania mistrzowi, guru, reżyserowi-demiurgowi, który ma prawo do wszystkiego, z upokorzeniem i upodleniem włącznie. Pisze Mike Urbaniak w Wysokich Obcasach.
„Wygląda na to, że to pokolenie jest inne” – mówi Paweł Passini, reżyser teatralny, któremu kilka studentek Wydziału Teatru Tańca Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie zarzuciło molestowanie seksualne. Zarzuty opisuje w swoim zeszłotygodniowym tekście w „Dużym Formacie” Iga Dzieciuchowicz, autorka mającej się niebawem ukazać książki „Teatr. Rodzina patologiczna”.
„Wygląda na to, że to pokolenie jest inne” – to zdanie najbardziej utkwiło mi w głowie, bo pokazuje bezradność, nieświadomość, a może i szok wielu mężczyzn, którzy boleśnie zdają sobie coraz częściej sprawę, że świat wokół nich się zmienił. I to bardzo. Także świat teatralny. I wiem, co mówię, bo znam go od podszewki.
Dzieciuchowicz ma rację, jest to świat w dużej mierze patologiczny, a patologia wynika z dwóch rzeczy: z archaiczności teatralnych struktur, mechanizmów i relacji oraz wszędobylskiego patriarchatu – ciągle bowiem przytłaczającą większością polskich teatrów rządzą mężczyźni, którzy czują się panami na folwarku.
Bo trzeba sobie powiedzieć jasno, że polskie publiczne teatry są niczym innym, jak tylko folwarkami, i to w każdym zakresie: od wynagrodzeń zaczynając (reżyserujący dyrektorzy wypłacają sobie bajońskie sumy), przez stosunki pracy (traktowanie realizatorów jak podwładnych skazanych na łaskę pana), a na zaburzonych relacjach pracowniczych kończąc.
Mobbing i molestowanie seksualne w świecie teatralnym są na porządku dziennym i tak jest od lat.
Wystarczy poczytać sobie rozmaite „anegdoty” teatralne o tym, jak rączka pana dyrektora albo pana reżysera zjechała przypadkiem na pupę aktorki, a w teatralnym bufecie było z tego powodu śmiechu co niemiara. No, boki zrywać.
Na szczęście coraz mniej osób te opowiastki z bufetów i garderób śmieszą. W ostatnim czasie odważne kobiety opowiedziały opinii publicznej o przemocy psychicznej i fizycznej oraz molestowaniu seksualnym, którego latami miał się dopuszczać Włodzimierz Staniewski, dyrektor Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice” niedaleko Lublina (nadal jest dyrektorem) oraz o mobbingu i molestowaniu seksualnym, w którym lubować się miał Jacek S., wieloletni dyrektor Teatru Bagatela w Krakowie (nie jest już dyrektorem, a sprawą zajęła się prokuratura).
Wszystko to szczegółowo opisywał na naszych łamach Witold Mrozek i wszystko to wzbudza absolutne obrzydzenie. Ci dyrektorzy i reżyserzy z poczuciem absolutnej władzy i bezkarności wsadzający swoje łapska w majtki aktorek, śliniący się na ich widok, wchodzący niby przypadkiem do damskiej garderoby nie są w polskim teatrze żadnym wyjątkiem. Taka jest codzienność. Kiedy zacząłem pytać o to koleżanki aktorki, ale i reżyserki, usłyszałem natychmiast, że nie ma takiej, która nie doświadczyła w tej czy innej formie molestowania seksualnego. Powszechność tego zjawiska jest zatrważająca.
Zatrważająca jest także linia obrony oskarżonych, którzy zwykle podnoszą argument, że wielką sztukę robi się dzięki przekroczeniom, że wielka sztuka wymaga ofiar, że wymaga ona bezwzględnego podporządkowania mistrzowi, guru, reżyserowi-demiurgowi, który ma prawo do wszystkiego – z upokorzeniem i upodleniem włącznie. Reżyser może kazać się aktorce rozebrać, może kazać jej symulować masturbację, może wszystko, bo to przecież o wielką sztukę chodzi. Dyrektor może sobie siedzieć na „rozbieranych próbach”, a potem też wpaść – oczywiście przypadkiem – do garderoby, żeby zamienić słowo z aktorką, która jest półnaga.
Co kraj to obyczaj – mówi porzekadło. Obyczaj, a raczej obyczaje panujące w polskich teatrach powinny być jak najszybciej zmienione, bo to nie jest kwestia tych zawsze niby pojedynczych przypadków, ale dziewiętnastowiecznego w swym duchu sposobu funkcjonowania teatralnego świata, w którym nie ma żadnych transparentnych zasad, a pan dyrektor ma zawsze na boku romansik z jakąś pracownicą. Być tak dłużej nie może. Nie może być też tak, żeby reżyser – a tak miał robić według studentki Wydziału Teatru Tańca Paweł Passini – zamykał się z aktorką na klucz, kazał jej się rozbierać i filmował to kamerą w swoim telefonie. Nie ma żadnych, ale to żadnych powodów, by uznać coś podobnego za część procesu twórczego. Nawet kiedy się tylko o tym czyta, robi się człowiekowi niedobrze, bo to śmierdzi molestowaniem na kilometr. Jest w tym coś zwyczajnie obleśnego.
Agnieszka Glińska, aktorka i reżyserka z niemal trzydziestoletnim stażem, która uczy na Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, powiedziała mi niedawno, że jednym z ważniejszych jej zadań jako pedagożki jest dzisiaj próba dania młodym aktorkom i aktorom takich narzędzi, które pomogą im stawić czoła rozmaitym drapieżnikom. Ci młodzi ludzie muszą, wchodząc w zawód, wiedzieć, że nie mogą się już godzić na przemoc (w tym seksualną) ze strony pracodawców i współpracowników, że skończyły się czasy spoconego łapska reżysera i sapania dyrektora, że należy powiedzieć „nie” i natychmiast zawiadomić o tym resztę zespołu czy też inne odpowiednie organy oraz opinię publiczną. Ważne jest w tym wszystkim także działanie samych teatrów, które niezwłocznie powinny opracować odpowiednie standardy i praktyki, które stać się winny częścią regulaminów pracy i umów podpisywanych przez realizatorów.
„Kiedy zaczynałem karierę dyrektorską w teatrze, Anna Schiller dała mi jedną radę: pamiętaj, Maciek, nigdy z aktorami” – lubi opowiadać Maciej Nowak, obecnie dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu, po czym dodaje zasadniczo: „I ja się tej zasady niezmiennie trzymam”. Jest to, trzeba powiedzieć, znakomita zasada stwierdzająca prosty, acz niepojęty dla wielu ludzi teatru fakt, że teatr jest takim samym miejscem pracy jak inne i nawet jego specyfika nie pozwala dyrektorom i reżyserom na więcej. Rączki przy sobie.