Dwutygodnik.com publikuje kolejne wypowiedzi kobiet opisujące ich doświadczenia w OPT Gardzienice.
Gardzienice zostały założone w 1977 roku przez Włodzimierza Staniewskiego, ucznia Jerzego Grotowskiego. Od początku Gardzienice czerpały z kultury ludowej pogranicza, białych pieśni i religii prawosławnej. Wraz z zainteresowaniem Staniewskiego starożytną Grecją również prowadzony przez niego teatr wprowadził do swojego repertuaru greckie tragedie i poświęcił się budowaniu choreografii opartej na antropomorficznych wizerunkach pochodzących przede wszystkim z antycznych waz. Teatr zdobył międzynarodowe uznanie i postrzegany jest jako twórcza kontynuacja działań w Teatrze Laboratorium założonym we Wrocławiu przez Grotowskiego.
Głos jednej z legend Gardzienic, Mariany Sadovskiej, zmobilizował inne aktorki oraz współpracowniczki teatru do opowiedzenia o własnych traumatycznych doświadczeniach w tym teatrze. Zebrał je Witold Mrozek, który opublikował w „Gazecie Wyborczej” tekst złożony z ich wypowiedzi i wspomnień.
Obie publikacje skłoniły następne kobiety do wyjawienia własnych historii związanych z teatrem Gardzienice. Kolejne wypowiedzi publikujemy w tym miejscu dzięki pomocy Agaty Diduszko-Zyglewskiej.
*
Mistrz czai się w cieniu
Z przerażeniem i głębokim smutkiem czytam opowieści gardzienickich aktorek. Byłam studentką III Akademii Praktyk Teatralnych w latach 2001 – 2003. Nigdy nie doświadczyłam bezpośrednio przemocy psychicznej czy fizycznej ze strony szefa Gardzienic. Ale byłam świadoma, że mistrz czai się w cieniu. Dosłownie. Pan Staniewski miał zwyczaj „zakradania” się cichaczem na nasze zajęcia. Obserwował z ukrycia, czasami zdawaliśmy sobie sprawę z jego obecności, czasami pochłonięci treningiem – nie. Zdarzało się, że w trakcie treningu, nagle wychodził z ukrycia, przerywał, bo zobaczył coś, co było dla niego inspirujące czy zachwycające. Nieistotne było to, że wielokrotnie przerywał pewien proces, skupienie, zasiewał niepokój.
Krążyły wśród nas anegdoty o tym, jak Staniewski wędrował nocami po budynku teatru, w którym na pierwszym piętrze mieściła się nasza sypialnia a na poddaszu jego prywatne mieszkanie. Można się było na niego natknąć, schodząc w półśnie do toalety z piętra na parter. Zagajał rozmowę, ja czułam się szczenięco głupia i zbyt rozespana, żeby prowadzić nocne rozmowy z „mistrzem”, teraz mogę sobie powiedzieć – na całe szczęście.
Pierwszy rok akademii był dla mnie idyllą, doświadczeniem radości pracy i uczenia się od fantastycznych pedagogów. Staniewski wśród nich odgrywał dla mnie rolę nieznaczną, rolę głosu mistrza, który wychodzi z cienia, żeby wygłaszać zachwyty, grzmieć krytyczne uwagi, mniej lub bardziej stonowane. Świadkiem uwag poniżających i okrutnych byłam wtedy, kiedy razem z kilkoma innymi studentami zostałam zaproszona do udziału w próbach do Metamorfoz. To było wyróżnienie, poczucie, że jest się inicjowanym w jakiś tajemny krąg. Jednocześnie byłam świadkiem przemocy psychicznej w stosunku do aktorów i aktorek, których uważałam za swoich mistrzów. Drugi rok akademii był naznaczony buntem i złością. Nie dość wyraźnie wyartykułowaną, szczenięcą być może. Buntowaliśmy się, uciekając z porannego treningu, kiedy Tomek Rodowicz z dnia na dzień został odsunięty od prowadzenia go z nami. Zamiast na trening, który teraz współprowadził Staniewski, pobiegliśmy do Tomka, żeby zastać go zaskoczonego, wyciągnąć niemalże z łóżka i poprosić, żeby poprowadził z nami trening na polu przed swoją chatą.
Nie zdawałam sobie sprawy ze skali przemocy. Mariana Sadovska prowadziła z nami fantastyczne zajęcia muzyczne, uczyła nas docierać do swojego głosu. To na jej zajęciach pierwszy raz w życiu poczułam siłę swojego głosu, prowadząca „otworzyła” mi gardło, dała narzędzia do tego, żeby „puścić” lęk. Teraz, kiedy czytam, że jednocześnie doświadczała koszmaru, którego nie byliśmy świadomi, czuję wściekłość, smutek i niewyraźną ulgę, że wreszcie ktoś otwiera stare rany i pozwala się im doleczyć.
Nurtuje mnie, jak pogodzić zachwyty i wspomnienia o „Metamorfozach”, o fantastycznych zajęciach z Tomkiem Rodowiczem, Mariuszem Gołajem, Joanną Holcgreber, Marianą Sadovską, Elżbietą Rojek, Dorotą Porowską, Grzesiem Podbiegłowskim i Anną Heleną McLean, ze świadomością skali przemocy w kulisach instytucji. Nie chcę deprecjonować wartości swojego doświadczenia, które dla mnie i dla wielu moich kolegów i koleżanek było formacyjne, ale jego wartość polegała na czerpaniu przede wszystkim od zespołu. To potrzebuję powiedzieć głośno – mistrzostwo Gardzienic nie jest w moim doświadczeniu dziełem jednego człowieka. Nie byłoby możliwe w pojedynkę. Teatr jest i zawsze był przedsięwzięciem zespołowym i nie jest możliwe wskazanie procentowo, czyim wysiłkom bardziej lub mniej można przypisać sukces artystyczny. To, w jaki sposób reżyser i aktorzy nawzajem zasilają swoją wyobraźnię, nie daje się ująć w proste kategorie. To, że sprawni retorycznie mistrzowie, charyzmatyczni, przenikliwi i inteligentni, częstokroć mistrzowie manipulacji zapewniają swoim nazwiskom miejsca w nagłówkach, tytułach i historii; że całe przedsięwzięcia i sukcesy są utożsamiane z ich nazwiskami, wizjami i wysiłkami, jest w moim odczuciu przekłamaniem. Nie chcę deprecjonować doświadczenia Akademii gardzienickiej, bo tym samym deprecjonowałabym zaangażowanie, wartość pracy i czasu spędzonego z nauczycielami, wśród których Staniewski nie był najważniejszy. Kiedy pod koniec naszej Akademii niecałej dziesiątce z nas Staniewski zaproponował dołączenie do zespołu, odmówiliśmy niemal wszyscy. Nie zdecydowaliśmy się na to, co dwa lata wcześniej wydawało się, przynajmniej dla części z nas, szczytem szczęścia i sukcesu.
To ogromnie ważny moment, że kobiety, które doświadczyły przemocy, odważyły się powiedzieć o tym otwarcie i zdeprecjonować „metodę” pracy, w której przemocowość i chorobliwa potrzeba kontroli jest oznaką braku zaufania do sprawczości aktora, a jej „wyrafinowanie” polega często na umiejętnej manipulacji. Sprawcy przemocy usiłują sprawić, żeby to ofiara czuła się winna i wdzięczna – za wyróżnienie, za uwagę, za dostrzeżenie, żeby pozostawała w oczekiwaniu na te „lepsze” momenty. To jest czas zmiany, czas przerwania i napiętnowania takich modeli pracy czy jakichkolwiek relacji międzyludzkich.
Na koniec chciałabym tym wszystkim, którzy tak lojalnie bronią metod i pozycji Włodzimierza Staniewskiego, zadać dwa pytania: czy jeśli „teatr to nie miejsce dla słabych” powinno się zachować usuniętą niedawno z AST „fuksówkę”, żeby za pomocą poniżania i ośmieszania „odsiewać” słabych na samym początku kształcenia?; i czy chcielibyście, żeby wasze córki / synowie, gdyby byli początkującymi aktorami, dostali się pod „opiekę” mentora takiego jak Włodzimierz Staniewski?
Anna Bogdanowicz
Absolwentka Akademii Praktyk Teatralnych Gardzienice; aktorka Teatru Chorea w latach 2004 – 2009; aktorka neTTheatre w latach 2006 – 2009; członkini Krakowskiej Orkiestry Improwizatorów; inicjatorka i członkini wrocławskiego interdyscyplinarnego kolektywu improwizatorów „Disquiet
Bóg
[Skrócona wersja maila wysłanego do Mariusza Gołaja]
Przykro mi, ale nie przyjadę już na Akademię. Przepraszam za brak odpowiedzialności – w końcu potwierdziłem przyjazd i teraz zmieniam zdanie. Nie będę owijał w bawełnę, bo nie ma po co. Nie jestem w stanie na dłuższą metę zaakceptować zasad, jakie w Gardzienicach panują. Chodzi o Szefa i o całą atmosferę, jaka dookoła niego panuje. Mam bardzo duży szacunek do p. Staniewskiego jako do twórcy, reżysera, człowieka o ogromnym poświęceniu itp. Może to i warunek konieczny, aby Wielki Teatr powstawał w Wielkich Bólach, ale dla mnie zbyt często poza sceną przypomina to bardziej cyrk niż teatr.
Zasadniczo cały poniższy tekst to motywacja mojej decyzji.
Zacznę „prosto z mostu” – nie rozumiem tego terroru, jaki w Gardzienicach panuje. Nie rozumiem, dlaczego kiedy Szef wchodzi do Kominkowej [Sali], to nagle wszyscy przebywający tam aktorzy zostają momentalnie zaczarowani – tracą naturalność, siedzą jak na szpilkach i w ogóle umierają ze strachu. Bo ktoś tego wieczora musi zostać podręcznikowo zmieszany z błotem i dowiedzieć się, jak bardzo jest beznadziejny. Każde słowo, za albo przeciw, tylko pogorszy sprawę, więc trzeba milczeć i pokornie zbierać baty. Krzywe spojrzenie przed siebie, o ile tylko zauważone, też może się spotkać z dezaprobatą, a nawet może skończyć się spontanicznym usunięciem z ekipy. Bo jak trzymać za mordy, to już bez opamiętania, bez granic, można w człowieka ładować jak w worek treningowy. Nie rozumiem, do czego aż taka brutalność jest potrzebna.
Podobnie nie rozumiem, dlaczego aktorom rzadko kiedy wolno się odezwać, kiedy Szef jest obecny. I podczas prób z Akademią, i podczas rozmów o spektaklu, i podczas festiwalu teatrów błądzących... To widać, że czasem Wy, aktorzy, chcielibyście coś sensownego powiedzieć, ale jest jakaś siła, która każe Wam milczeć. Czasami strach do Szefa podejść i o cokolwiek go spytać, lepiej zrobić na ślepo, może i źle, byle z nim nie gadać. I w ogóle ryzykownie być naturalnym, trzeba być bardzo artystycznym, kiedy się chodzi, kiedy się je, kiedy się bierze prysznic (o ile się nie zostanie wyrzuconym z Akademii), trzeba być artystą w każdej durnej czynności, jaką człowiek wykonuje. A jednymi z najbardziej prestiżowych umiejętności są: usadzanie ludzi i otwieranie drzwi po spektaklu – o... z tym to trzeba się urodzić, nie każdy jest do tego predestynowany.
To jest w ogóle, mówiąc dzisiejszym językiem, „ostry schiz”, totalna paranoja, że Szef każe się nazywać „Bogiem”. Bóg objawił mi się po raz pierwszy, kiedy graliśmy któregoś razu w lesie w piłkę, tzw. woodball. Paweł wybrał mnie i Daniela do wybierania drużyn. Raz – dwa – raz – dwa – i wybieram Szefa, no i mówię: „No to może pan reżyser?”. A on na to całkiem poważnie, jakbym go śmiertelnie obraził: „Nie pan reżyser, pan Bóg!!!”.
Albo inna sytuacja – słynne w Gardzienicach wywody na temat międzynarodowych teorii spiskowych wygłaszane we wrześniu, z którymi był odgórny nakaz się zgodzić. Tutaj hoduje się bezmyślne barany. Im mniej się zastanawiasz i im bardziej intuicyjnie odgadujesz „odgórne zamysły”, tym lepszym jesteś aktorem.
Ludzie idą na próby z Szefem sterroryzowani i totalnie zestresowani. W ciągu roku nie było jednego normalnego teatralnego spotkania z Szefem. Ja rozumiem, że pełna koncentracja podczas prób, wręcz ponadkoncentracja, przynosi lepsze efekty teatralne. Pełna mobilizacja wszystkich zmysłów na 1500%. A oprócz tego – no sex, no drugs, no alcohol – też ma sens. No mobile phones – też. No girlfriends, no boyfriends – też. No talking about Gardzienice with other people – też. Każde z osobna ma sens. I tak dalej, i tak dalej... aż w końcu mamy No nothing– i witamy w klasztorze Gardzienice!
To, co napisałem, jest strasznie jednostronne, zdaję sobie sprawę. Nie podoba mi się to masowe ubezmyślnianie, terror, tępienie w człowieku zdrowych zachowań i zwyczajnie nie chcę być traktowany jak imbecyl.
Mam ogromny szacunek do wszystkich aktorów, aktualnych i byłych, studentów Akademii, osób współpracujących, ludzi Gardzienicom życzliwych – i wreszcie bardzo szanuję pracę i dokonania boga Gardzienic. Tylko że ja nie wyznaję jego religii.
Tomasz Ducin
Student Akademii Praktyk Teatralnych w Gardzienicach
„Będziesz żałować, że się ze mną nie przespałaś”
Myślałam, że tę sprawę mam już „przepracowaną” i „za sobą”. Odeszłam z Gardzienic kilkanaście lat temu i nie wspominam czasu spędzonego tam jako pasma cierpienia i nieszczęść, a jednak na pewno wyszłam stamtąd emocjonalnie poturbowana.
Gardzienice to nie tylko pan Staniewski. Gardzienice to piękni ludzie, którzy zjeżdżają z krańców Polski, a czasem świata, to artyści, którzy współtworzyli to miejsce, których nadal podziwiam. Zresztą sam pan Staniewski to nie postać do szpiku kości zepsuta i zła; gdyby tak było, pewnie sprawy wyszłyby na jaw znacznie wcześniej. Ale też pamiętam dobrze, że uciekłam z Gardzienic, bo zaobserwowałam u siebie drgawki, kiedy miałam omawiać kolejną, często organizacyjną, a nie artystyczną kwestię sam na sam z panem Staniewskim. Sądzę, że pan Staniewski nie jest najgorszym toksycznym reżyserem dzisiejszych czasów, ale jako kobieta i artystka, mając nadzieję na zmiany w naszym środowisku, uważam, że trzeba głośno mówić o tym, czego się doświadczyło, a co nie powinno mieć miejsca.
Przyjechałam do Gardzienic, mając 19 lat, tuż po liceum. Byłam pełna ideałów, zakochana w działaniach artystycznych teatru Gardzienice, z dość wątłym poczuciem własnej wartości, ale (jak mi się wtedy wydawało) z całkiem nieźle rozwiniętą asertywnością. Działałam w teatrze 6 lat, ukończyłam Akademię Praktyk Teatralnych, grałam w spektaklach, pełniłam też przez ten czas funkcję asystentki pana Staniewskiego. Mimo wielu mniej lub bardziej burzliwych przeżyć, nigdy nie przeszliśmy z panem Staniewskim na „ty”, więc zostaję przy tej formie, pisząc o tym, co się działo.
Udając się do Gardzienic, każdy wiedział, że trzeba się nastawić na ciężką pracę, ba! – każdy o niej marzył. Ale ciężka praca to jednak trochę coś innego niż znęcanie się i gnębienie, a do takich praktyk pan Staniewski posuwał się niejednokrotnie podczas prób. Pamiętam słowa „Powinnaś teraz umrzeć!” skierowane do 18 letniej aktorki, która (tak jak ja wtedy) zaczynała nauki w Akademii Praktyk Teatralnych i została jednocześnie zaproszona do brania udziału w próbach i spektaklach. Niejednokrotnie podczas pracy padały słowa o czyimś braku inteligencji, talentu, perspektyw, okrutne poniżające potoki słów zmieszane z ogromną dawką negatywnych emocji. Gdyby miało to być częścią gardzienickiej Metody, to zastanawiam się, dlaczego w książkach i artykułach o teatrze Gardzienice i w pismach pana Staniewskiego nie ma o tym ani słowa. Gnębienie dotyczyło wybranych jednostek (nie tylko kobiet) i występowało na oczach wszystkich, było jawne i rozbrajające dla „nowych” w zespole (zresztą, nigdy się nie wiedziało, czy się jest częścią zespołu, czy tylko chwilowo gra się w spektaklach, każdy był do zastąpienia). Jak tu wyrażać sprzeciw, kiedy wszyscy aktorzy zachowują kamienne twarze i zdaje się, że czekają aż mu przejdzie? Szybko się też okazało, że status ofiary „wędrował” i lepiej się nie rzucać w oczy panu Staniewskiemu podczas jego agresywnych tyrad. A po jakimś czasie pojawiała się bardzo wygodna myśl, że „wszyscy jesteśmy dorośli i jesteśmy tu na własne życzenie” i dołączało się do grupy milczących, czekających aż „mu przejdzie”.
Jak wspomniałam, kiedy przyszłam do Gardzienic miałam 19 lat. Niedługo potem zostałam zaproszona do brania udziału w spektaklach, czułam się szczęśliwa i wdzięczna. Nic dziwnego, że kiedy pan Staniewski-reżyser i twórca teatru, a prywatnie samotny starszy pan, prosił o pomoc w kwestiach biurowych, a nawet prywatnych (jak na przykład sławetne prasowanie jego koszul, czego nie robiłam zbyt dobrze, więc za często nie dostawałam takich zleceń) starałam się pomóc jak mogłam. Pochlebiało mi, że prowadzimy tak wiele rozmów na tak wiele ważkich tematów, często przy pokaźnej dawce alkoholu. Zostałam pewnego razu poproszona o pozostanie w Gardzienicach po zjeździe mojej akademii, żeby pomóc przy jakichś papierach. Wszyscy wyjechali i zostałam z panem Staniewskim w budynku Oficyny sama. W ciągu dnia zrobiłam to, o co mnie proszono, wieczorem zasiedliśmy do „naszych” rozmów. On pił zdaje się whiskey, ja wino. Było późno, wypiłam tyle, że czułam się konkretnie pijana. Wtedy właśnie pan Staniewski położył mi ręce na ramionach i rozpoczął masowanie. Już to było dziwne, ale kiedy ręce pana Staniewskiego zaczęły wędrować w stronę moich piersi, zrobiło się zwyczajnie okrutnie źle. Wyrwałam się i chciałam wyjaśnień, trzeźwiejąc w kilka sekund. Usłyszałam, że „to tylko masaż”, potem coś o potrzebie mojej inicjacji i wspólnej tajemnicy, żebym mogła być częścią zespołu. Zabolało. Mocno. Oto kolejny facet, a w tym wypadku założyciel teatru, który wielbiłam, mój potencjalny Mistrz no i nie zapominajmy, „rektor” Akademii Praktyk Teatralnych moją główną wartość widzi gdzieś poniżej pępka i pomiędzy nogami. Uciekłam. Pobiegłam do „kurnika” (tak nazywało się miejsce, gdzie spała akademia, ale teraz byłam tam sama, bo wszyscy wyjechali). Wzięłam swoje rzeczy. Drzwi były pozamykane, więc wyszłam przez okno i wtedy zdałam sobie sprawę, że nie mam dokąd iść, że jestem w Gardzienicach, małej wsi, nawet nie pod Lublinem, tylko pod Piaskami, nie mam auta i nie ma kto po mnie przyjechać. Wróciłam. Przepłakałam resztę nocy, a następnego dnia poszłam na spacer z panem Staniewskim, który tłumaczył mi, jak głupia jestem i nic nie rozumiem; i że jak będę starsza, to zrozumiem. Od tej chwili w mojej głowie „pan Staniewski” zginął, zaczęła się moja historia ze Steniem, bo tak zaczęłam o nim myśleć. Jego autorytet spadł z wysokości i rozbił się o skały. Swoją drogą, jestem starsza i nadal nie rozumiem, jak można było postawić młodą dziewczynę, aktorkę z aspiracjami w takiej sytuacji. Przez jakiś czas byłam odsunięta od spektakli, nie byłam zapraszana na próby, nie pojechałam z teatrem do Budapesztu – czemu? „bez powodu”. Ale potem okazało się, że jednak jestem całkiem przydatna w roli asystentki i bez „inicjacji”, a wreszcie wróciłam do obsady. Przez dalsze lata obserwowałam jak Stenio pastwi się nad kolejnymi ofiarami podczas prób, jak darzy zdecydowanie nieodpowiednią do jego pozycji sympatią wybrane dziewczyny z akademii. Starałam się być blisko tych dziewczyn i nie puszczać ich do niego samych.
Zdarzały się też w tym czasie różnorakie sytuacje, które wydawały mi się wtedy bardzo zabawne. Na przykład kiedy Stenio, biegnąc już nie pamiętam gdzie i po co niezbyt głośno, żeby nikt nie usłyszał, oznajmił: „Nie za rok, nie za dwa, ale kiedy urodzisz pierwsze dziecko, będziesz żałować, że się ze mną nie przespałaś”. Albo jak pijany Stenio zabrał mnie i jeszcze jedną dziewczynę z akademii autem nad rzekę, zrzucił ubrania i wołał nas, żebyśmy dołączyły, wymieniając, kto wcześniej się z nim tam kąpał. Nie dałyśmy się skusić. Mam jeszcze kilka „anegdot” w pamięci, ale już nie bawią, jak kiedyś.
Imię i nazwisko autorki do wiadomości redakcji.
Tłukł te dziewczyny równo
Balonik rósł, rósł, rósł, aż w końcu pękł. Kiedy tylko dotarła do mnie ta informacja, napawałam się nią złośliwie przez cały dzień. Widząc jednak, że mój Messenger urywa się od miliona prywatnych wiadomości typu: „To on? To ten twój szef? To ten, co tak o nim opowiadałaś? Co się dzieje? Ciebie to nie spotkało?”, postanowiłam, że też napiszę na ten temat, odpowiem na te najbardziej nurtujące pytania i podzielę się swoją historią i kilkoma przemyśleniami, bo uważam, że takie sprawy trzeba nagłaśniać. Za dużo zwyrodnialców kręci się po tym świecie...
Tak, to on. Mój były szef. Człowiek, z którym pracowałam przez półtora roku. Czy padłam ofiarą jego zachowań opisywanych w artykule? Oczywiście, że tak, ale nie wszystkich. Molestowanie – nie. Na szczęście w tym kontekście nie muszę tu dodawać słynnego hasztagu #metoo. Akurat w moim przypadku swoją atencję Staniewski wyrażał w sposób niezwykle kulturalny.
Przemoc słowna i psychiczna? Tak. I nawet jeśli zdarzały się dni względnego spokoju, to i tak się czuło to wiszące w powietrzu napięcie, że przecież on w każdej chwili może przyjechać, zadzwonić, czegoś chcieć... I tak przez 8 godzin dziennie. Codziennie. Wróć! Przez jakie 8? Czasem przez 9, a czasem 10. O strasznych zachowaniach Staniewskiego wobec młodych aktorek (i co bardziej wrażliwych aktorów) słyszałam trochę z opowieści, a trochę bezpośrednio od nich samych. Tłukł tam te dziewczyny równo. Jedna tak mu oddała, że wylądował w szpitalu na 24 godziny. Ale jak widać nie powstrzymało go to przed niczym. O wyzwiskach od najgorszych już nawet nie wspominam.
Zajmowałam się w teatrze prowadzeniem archiwum. W praktyce oznaczało to głównie przygotowywanie list osób, do których wysyłało się korespondencję przy różnych okazjach, najczęściej z okazji świąt czy organizowanych w Gardzienicach wydarzeń. Mnie przypadło w udziale 40-lecie. Staniewski dostawał szału, białej gorączki. Pamiętam, jak co chwila dostawałam jakiś ochrzan: „Dlaczego pani, k*rwa, najprostszej rzeczy nie potrafi zrobić?!”. Innym razem pisał, że „powinnam sobie coś złego zrobić, a jak nie, to on sobie zrobi coś złego”.
I tak słyszałam od ludzi z pracy, że Staniewski obchodzi się ze mną jak z jajkiem na miękko. Kiedy był wściekły na jednego z kolegów, potrafił zadzwonić do mnie i mówił: „Widzi pani, co za ch*j?! Niech pani powie temu durniowi, żeby natychmiast załatwił to czy tamto!”. Kiedy czytam teraz te różne historie, widzę, że Staniewski rzeczywiście nie traktował mnie najgorzej. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy dostałam od niego soczysty opiernicz połączony z bluzgami – i tym samym zostałam włączona do tej patologicznej gardzienickiej rodziny. Jakoś po tygodniu przyjechał do biura, wezwał mnie na rozmowę i powiedział, że tak jak kiedyś starożytni kapłani wypędzali demony, krzycząc, przeklinając, kaszląc i plując, tak on teraz robi to samo.
Patrzyłam na to wszystko, brałam w tym udział i nadziwić się nie mogłam, jak to się dzieje, że dorośli ludzie (w tym przecież również ja) dają sobą tak pomiatać? Jak to jest możliwe? Po pół roku nie wytrzymałam i poszłam do prawnika. Celowo wybrałam młodą kobietę. Wiedziałam, że wyczuje „drugie dno” i nie trzeba będzie jej tłumaczyć podstawowych rzeczy. Wyczuła. I powiedziała, co można z tym zrobić: „Musi pani zebrać kilka osób z zespołu i złożyć pozew zbiorowy”. Jęknęłam w duchu i machnęłam na to ręką. Już widziałam, jak by to zbieranie wyglądało... Ale tak całkiem nie porzuciłam tej sprawy. Zaczęłam drążyć z innej strony, zaczęłam rozmawiać z ludźmi, w tym też z samym Staniewskim, bo niby dlaczego nie, przecież mnie nie zje. W dość okrężny i niezwykle zawoalowany sposób zapytałam go, dlaczego zachowuje się jak psychopatyczny idiota. Wyjaśniłam, jak to wpływa na jakość pracy i morale zespołu. Staniewski, jak na prawdziwego psychopatę przystało, miał moje argumenty w dupie. Owszem, wyjaśnił, dlaczego tak się zachowuje. Ludzie go denerwują, bo nic nigdy nie jest wykonane tak, jak on by sobie tego życzył.
Poza tym ta jego słynna metoda pracy z aktorem, to wydobywanie z ludzi energii, które, jak się sam przyznał, stosuje nie tylko podczas prób i nie tylko na aktorach. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze do końca sprawy, na czym ta metoda dokładnie polega, więc jęknęłam tylko rozpaczliwie, że przecież ja czy inne osoby z biura nie jesteśmy aktorami! No tak, ale jemu zdarza się o tym zapominać... Powiedział mi jeszcze prosto w twarz, że zdaje sobie sprawę ze swoich zachowań, ale jest na tyle przewrotnym człowiekiem, że potrafi znaleźć ich wytłumaczenie w literaturze.
Tak że ja swoje, on swoje, i tak przez trzy godziny. Gdzieś w trakcie tej rozmowy padło też pytanie: „A kto pani dał mandat, żeby zwracać mi uwagę? Żeby mi mówić, co ja powinienem?”. Na koniec powiedział tylko, że nie chce być posądzony o mobbing, więc postara się nie drzeć mordy.
Potem wzięłam na tapetę aktorów. Pytałam: „Jak wy z nim wytrzymujecie?”, i patrzyłam, jak młodsi trzęsącymi się rękoma zapalają jednego papierosa, a potem następnego, a potem jeszcze następnego, i tylko wzruszają ramionami: „Oj tam. On nie jest taki zły”. Starsi odpowiadali pytaniem: „A dokąd my teraz mamy iść?”.
Te najmłodsze aktorki zazwyczaj tylko gdzieś tam po cichu sobie popłakały, a potem zagryzały zęby i wracały do roboty. Raz jedna cieszyła się, że Staniewski podczas jednej z prób najpierw ją przy wszystkich zwymyślał, ale potem na drugi dzień przy wszystkich ją przeprosił. Prestiż...
Nadszedł w końcu taki dzień, kiedy to spędziłam z nim w tych cholernych Gardzienicach ponad 8 godzin. Usiłował doprowadzić mnie do ostateczności na wszelkie możliwe sposoby, w końcu sam nie wytrzymał i ryknął prosto z mostu: „Niech pani w końcu przeklnie! Niech pani zaklnie!”. Nie powiem, żebym była jakaś święta pod tym względem, ale zachowałam kamienny spokój. Następnego dnia po prostu tam nie przyszłam. Kolejnego dnia pojawiłam się w pracy z wypowiedzeniem w dłoni.
Teatr to nie jest miejsce, w którym głaszcze się po głowie... O mój ty świecie! Nie tylko teatr, ale w ogóle życie to nie jest miejsce, w którym głaszcze się po głowie. Ale czy to oznacza, że mamy sobie wzajemnie dokopywać? Czy to oznacza, że człowiek, który posiada jakąś władzę i od którego tak wiele zależy, może tej władzy nadużywać? Naprawdę takie zachowania mogą być dla kogoś w jakiś sposób budujące?
Mam trochę żalu i jestem wściekła na ludzi, którzy tam pracują już Bóg wie ile lat i którzy naprawdę mają realny wpływ na to, co się tam dzieje i mogliby z tym coś zrobić już bardzo, bardzo dawno temu, a nie robią nic. Jestem też zła na siebie, że działałam za mało konkretnie, gdy był na to czas, że też odpuściłam. W najbardziej krytycznym momencie po prostu uznałam, że ludzie, którzy godzą się na takie traktowanie, rzeczywiście sami są sobie winni. Nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że Staniewski bez tych wszystkich ludzi by nie istniał.
W Gardzienicach nauczyłam się jednego. Otóż: jeżeli wchodzisz gdzieś, gdziekolwiek, w jakieś nowe miejsce, nowe środowisko, jeszcze w ogóle nikogo nie znasz i nie masz bladego pojęcia, co cię tu spotka, a mimo to twoja intuicja wbrew wszelkim regułom i zdrowemu rozsądkowi mówi ci „spierdalaj stąd”, to po prostu spierdalaj. I na nic się nie oglądaj. Na nic!
Katarzyna Matyka
Archiwistka. W archiwum Gardzienic zatrudniona w latach 2016-2018.