EN

16.10.2020, 11:21 Wersja do druku

Listy poparcia dla OPT Gardzienice

Na stronie Ośrodka Praktyk Teatralnych Gardzienice pojawiają się listy poparcia skierowane do Włodzimierza Staniewskiego i zespołu.

mat. teatru

IRENEUSZ GUSZPIT 

Tekst Witolda Mrozka wywołuje obrzydzenie: nieskrywanym zakorzenieniem w bolszewickiej praktyce destrukcji w imię tzw. równości i sprawiedliwości, arbitralnością i napastliwością sądów, manipulowaniem w doborze elementów składających się na opisywaną rzeczywistość. I można by na tym poprzestać, gdyby nie akapit, który stawia mnie w sytuacji współwinnego. Cytuję:

„Od lat tematem <Gardzienic> i nadużyć związanych z ich funkcjonowaniem zajmuje się Anna Kapusta, socjolożka i antropolożka społeczna. W swojej nieopublikowanej dotąd pracy naukowej Kapusta pisze o <efekcie ciszy> i <przemocy sieciowej>. Wskazuje, że współodpowiedzialni za sytuację przemocy w <Gardzienicach> i milczenia wokół niej są zajmujący się tym tematem polscy badacze uniwersyteccy, budujący jego mit – i unikający kategorii etycznych w swoich ocenach” /podkr. moje – IG/.

Porażony przenikliwością osądu powiem więcej: współodpowiadam także za  wojnę trojańską, potop i plagi egipskie.

A na poważnie: nie znam pani Kapusty, nigdy o niej nie słyszałem, tym bardziej więc nie czytałem <nieopublikowanej dotąd pracy naukowej>. Jeżeli jednak Witold Mrozek pisze prawdę, to wypada mi odesłać <socjolożkę i antropolożkę społeczną> do lektury moich publikacji, którym nieobce są oceny, choć może nie takie, jakie ceni pani Kapusta. I przypomnieć – panu Mrozkowi także -  , że dzieło i proces jego powstawania to wartości odrębne, metody pracy nad dziełem oraz struktury zespołów teatralnych – zasadniczo powiązane z duchem czasu twórczej aktywności – bywają rozmaite. Ale zawsze warunkiem pracy artystycznej jest dobrowolność. A jeżeli komuś nie wyszło to, o czym marzył, lub poniewczasie obudził się w nim Katon, to – dla zdrowia psychicznego – niechaj uprawia ogródek lub bieganie.

Ireneusz Guszpit

MARIA OSTERWA-CZEKAJ W LIŚCIE DO MIRY ŻELECHOWER-ALEKSIUN 

Miro kochana, drogie Panie,

tekst rzeczywiście dyplomatyczny - ale zgadzam się z Mirą, że inaczej w tym przypadku nie można! Ważne jest bardzo, że rozdzielasz "pierwsze Gardzienice", rówieśnicze, od następnych etapów (myślę tu głównie o sprawach obyczaju - nie sztuki); nasze pokolenie zupełnie inaczej prasowało koszule... ważne było poczucie wspólnoty - nie zaś li tylko przynależność do niezwykłego teatru; poczucie  współtworzenia bytu (Jedni przez wysiadywanie w gabinetach, inni prasując czy sprzątając). Nie wartościuję!

I właśnie Ty, Miro, możesz to wszystko właściwie opisać....

Pozwólcie, że posłużę się przykładem rodzinnym: tak jak Włodek jest piętnowany przez #metoo - tak Osterwie wytykano, że narzucił zespołowi Reduty "klasztor"... Twórca-inicjator zawsze będzie dla zespołu satrapą, inaczej się nie da! Kto tego nie znosi - musi odejść, znaleźć inny teatr, albo zgoła cos innego.

Ja zwykle stoję po stronie kobiet. W tym przypadku, uznając okaleczenie osobowości i prawo do skargi, tak jak Mira myślę: potrzebny jest sąd Salomonowy. Nie wolno zaorać Gardzienic - a nie ma Gardzienic bez Staniewskiego.

Mam nadzieję  że ten, kto chce zniszczyć Gardzienice, nie osiągnie celu.

Życzę Wam wszystkim cierpliwości w nadchodzącym czasie i odporności na wszelkie zarazy!

Ściskam z serca,

Maria Osterwa-Czekaj

STANISŁAW KRAL

[Wyjaśnienie Admina / Zespołu OPT: Na prośbę Pana Stanisława Krala publikujemy list, który przekazał nam go, po przesłaniu osobiście 12.10.2020 do Redakcji Gazety Wyborczej.]

Żyłem w Gardzienicach.

Pracowałem tam w latach 1986-93 jako szef administracji.

Znam dobrze ten Zespół, tworzyli go wspaniali ludzie. Trzon był stały, inni się przewijali.

Jeśli odchodzili, to przeważnie kontynuowali pracę artystyczną bazując na nauce i doświadczeniu jakie wynieśli z Gardzienic. Można by wymieniać liczne nazwiska ludzi, którzy po przejściu szkoły gardzienickiej, na trwałe zapisali się w kulturze polskiej.

Nie wszystkim się to udało, niektórzy się pogubili. Po ćwierćwieczu przypomnieli sobie jakich to krzywd doznali, będąc zmuszanym do prasowania koszul Szefa czy też wykonując mu masaż pleców.

Nadmienię, że w Gardzienicach żyliśmy jak w rodzinie i takie usługi świadczyli sobie wszyscy nawzajem.

Wtedy pani Wichowskiej to nie przeszkadzało. W perspektywie był wyjazd Zespołu do USA a dzięki Staniewskiemu  mogła w nim uczestniczyć  - "Żaden człowiek nigdy nie wybaczy temu, komu coś zawdzięcza. Taka już jest natura ludzka... najbardziej nienawidzimy swoich dobroczyńców" - Frederick Forsyth.

Dopiero w Stanach, jak wynika z artykułu G.W., dowiedziała się jakie nieszczęścia ją w Gardzienicach spotkały. Po 25 latach poszła do redaktora Witolda Mrozka by mu o tym wszystkim opowiedzieć.

Panie Redaktorze, 

zarzucam Panu nierzetelność przy pisaniu sławetnego tekstu.

Pomijam rozmowy z bohaterkami tego artykułu, odniosę się do innego fragmentu.

Pisze Pan o Annie Zubrzyckiej, która w grupie związała się z Grzegorzem Bralem i dorzuca Pan od siebie taką małą złośliwość, że Staniewski nie lubił gdy w zespole tworzyły się związki.

W tym miejscu to Pan się pogubił. Właśnie Szef Gardzienic w szczególny sposób dbał o związki w zespole, w tamtym czasie zawierane były liczne małżeństwa:  Iga i Tomek, Anna i Mariusz, Henryk i Hania, Ilona i Michał, Wiola i Jarek, a także Mariana Sadowska z osobą poznaną w Gardzienicach. Wspomnę o swoim małżeństwie i rodzinie mieszkającej 500 km. od mojego miejsca pracy. Staniewski dbał by moi najbliżsi nie ucierpieli z powodu rozłąki. Stwarzał warunki do częstych, wzajemnych odwiedzin i wspomagał na różne inne sposoby.

"Znaczna część pracy dziennikarza polega na budzeniu i podtrzymywaniu różnych nienawiści. Objawy nienawiści działają sugestywnie i gromadzą sympatyków. Stawać na czele gromady, która atakuje to rzecz ponętna" (nazwisko autora mi umknęło).

Kilka dni temu zadzwonił do mnie mój były pracownik z czasów gardzienickich - Jacek.

Był roztrzęsiony. Opowiedział o telefonie od człowieka z którym przez moment pracowaliśmy (Wojtek).

Trzydzieści lat się do mnie nie odzywał - mówi Jacek - a teraz proponuje mi udział w krucjacie przeciwko Staniewskiemu. 

Stanowczo odmówiłem i spytałem czy ma listę osób do których jeszcze zadzwoni.

Rozmowa się urwała.

Krucjata trwa.

Stanisław Kral

IWONA WOŹNIAK 

Z XI Akademią Praktyk Teatralnych związana byłam około 2,5 roku. 

Wcześniej Teatr Gardzienice towarzyszył mi wiele lat. Oglądałam spektakle, spotykałam ludzi związanych z tym miejscem, czytałam i czerpałam! 

Jako animatorce teatru, czasami reżyserce, a dziś dyrektorce teatru, teatr ten daje nadzieję! Tak, nadzieję właśnie, na pracę zespołową, na budowanie teatru jako wspólnoty, na prawdę, na emocje, na stworzenie niemożliwego! 

Jestem i mam nadzieję zostanę idealistką! 

Tego właśnie doświadczyłam w Gardzienicach. Pewnej przekraczalności niemożliwego. Grupa twórców, którzy poświęcili swój czas dla idei. Stworzyli prężnie działający ośrodek teatralny znany poza granicami Polski i Europy! 

Z zażenowaniem czytam i śledzę udostępniane posty. Opinie, deklaracje i wylew zła, który płynie strumieniami. Jestem przerażona miałkością i opiniami osób, które nie pokwapiły się, aby to miejsce poznać, ale przecież te osoby "wiedzą"! 

Nie taka "wiedza" jest teatralnym motorem działania, ale energia, prawda i chęć tworzenia! W tym trudnym dla teatru czasie, nie zabijajmy pięknego, twórczego miejsca i ludzi, którzy to miejsce przez lata tworzyli. Niech wygra sprawiedliwość, ale oddajmy ją w ręce sądów. 

Kochani artyści Ośrodka Praktyk Teatralnych  "Gardzienice" - trzymajcie się, jesteśmy z Wami!

Iwona Woźniak

PIOTR MACHUL 

Drodzy Przyjaciele po obu stronach niewidzialnej barykady! Fratelli tutti!

Ze zdziwieniem i smutkiem przyjąłem ostatnie doniesienia mediowe na temat twórcy OPT „Gardzienice". Ze zdziwieniem i smutkiem przyjąłem też burzę, którą te doniesienia wywołały. Dyskusja, szczególnie w mediach społecznościowych, wymknęła się spod kontroli. Dotyka wielu wątków, które nie mają nic wspólnego z tematem głównym, a przez to wprowadza zamęt i zaciemnia sprawy najistotniejsze.

Moje związki z Teatrem „Gardzienice" – związki różnej intensywności i temperatury – sięgają roku 1989. Jako uczestnik wielu projektów artystycznych i badawczych tego teatru - jestem też absolwentem 1. edycji Akademii Praktyk Teatralnych – a także jako dziennikarz z blisko trzydziestoletnim stażem poczułem się w obowiązku zabrać głos, bo temat dotyczy osób bliskich memu sercu i wypłynął w mediach, czyli w mojej przestrzeni zawodowej.

Po obu stronach niewidzialnej barykady, która wyrosła w ostatnich dniach są ludzie, których od lat cenię, szczerze podziwiam, powiedziałbym nawet: których darzę braterską miłością, określaną przed wiekami przez Greków słowem agape.

Agape i nasza wspólna gardzienicka droga pozwalają i na szczególną bliskość, i szczerość, i na braterskie upomnienie. Wiele osób wiele „Gardzienicom" zawdzięcza. Dla mnie to jedno z najważniejszych doświadczeń artystycznych i społecznych, wspólnotowych.

Bardzo bym chciał, by Teatr „Gardzienice" przetrwał. Rzecz jasna nie za cenę zamiatania trudnego tematu pod dywan i ukrywania prawdy, jakkolwiek i dla kogokolwiek jest ona bolesna. Z nadzieją przyjmuję gotowość zespołu teatru do wyjaśnienia sprawy. Wierzę, że przypadek „Gardzienic" może być zarzewiem ważnej, rzetelnej i ciągle potrzebnej dyskusji na temat etyki w teatrze. Szkoda, że nie pochylono się nad tym wcześniej – w epoce Kantora, Grotowskiego, Swinarskiego czy Dejmka. Dziś mielibyśmy już zapewne wypracowane standardy.

Trzeba zdecydowanie oddzielić 43-letnią aktywność artystyczną „Gardzienic" od tematu, którym ostatnio zajęły się media. Wątek obyczajowy stał się pretekstem do niszczenia dorobku „Gardzienic" i jego twórcy, nie tylko przez osoby wcześniej związane z tą grupą, ale i zupełnie obce, w myśl zasady „nie znam się, ale się wypowiem". Tu trzeba powiedzieć „stop".

Wciąganie w sprawę „Gardzienic" badaczy teatralnych (m.in. Leszka Kolankiewicza, Zbigniewa Taranienki, Tadeusza Kornasia) uważam za – użyję eufemizmu – niestosowne. Komentarz krytyka teatralnego Pawła Soszyńskiego z Dwutygodnika jest według mnie kuriozalny i szkodliwy, nie tyle dla „Gardzienic", ile w ogóle dla środowiska teatralnego. Nie życzę sobie też, by ktoś obcy 30 lat mojej wędrówki określał mianem „fałsz doświadczenia".

Gdyby nie spotkanie z „Gardzienicami", wiele osób nie byłoby tu, gdzie dziś są. Zaryzykuję twierdzenie, że ja nie byłbym dziennikarzem, Mariana Sadovska nie byłaby tak uznaną i rozpoznawalną artystką, Karolina Cicha i Ela Rojek nie dawałyby tak pięknych koncertów, Joanna Wichowska nie byłaby cenionym dramaturgiem, a Agata Diduszko-Zyglewska aktywistką i radną Warszawy. Lista osób i ich „postgardzienickich" aktywności jest długa. Nie piszę tego, by kogoś dotknąć. Wiem, że sukces wszystkich tych osób jest przede wszystkim efektem wytrwałości, pracowitości i talentu. Ale też i spotkania z „Gardzienicami". Teatr Staniewskiego jest ważnym osobistym doświadczeniem, nawet jeśli po latach niektórzy ten etap swojego życia oceniają krytycznie lub starają się wypierać go z różnych powodów. Nie jest to moje przypuszczenie - o tym, ile zawdzięczają „Gardzienicom", osoby dziś je krytykujące mówiły wielokrotnie w mediach.

Rzecz jasna wpływ „Gardzienic" na nasze życie w żaden sposób nie usprawiedliwia opisanych w mediach zachowań twórcy grupy. Świadectwa i artykuły to jednak za mało, by mieć pełny obraz zdarzeń. Nie powinny też być podstawą do wydawania osobistych, społecznych czy środowiskowych wyroków. To tylko materiały w sprawie. Od wyroków mamy przewidziane prawem instytucje, procedury i osoby. Powinniśmy pamiętać i o świadectwach kobiet związanych z OPT i APT, i o zasadzie domniemania niewinności. W tym trudnym dialogu z obu stron słyszymy głosy naszych przyjaciół.

Mariana Sadovska jest dziś wybitną artystką. Wybitną artystką była już w „Gardzienicach". Kto widział ją w spektaklu „Metamorfozy", kto latami brał udział w jej autorskich zajęciach muzycznych ten przyzna mi rację. Od zawsze traktowałem ją po bratersku – jako piękną i utalentowaną słowiańską siostrę. I nadal tak ją traktuję. Chwilę, w której recytowała wiersz Tarasa Szewczenki po ukraińsku, a ja równolegle mówiłem go po polsku („Kiedyśmy byli Kozakami i nic o unii nie słyszeli, na wolnych stepach, wolni sami brataliśmy się z Polakami"...) zachowuję w sercu do dziś.

Jak wspomniałem, braterstwo daje poczucie bliskości, gwarantuje szczerość w kontaktach i nie uchyla się od budujących upomnień. Gdybym znał problemy Mariany wcześniej, podpowiedziałbym jej, by w pierwszej kolejności nie szła z tematem do mediów, bo media nie rozwiążą problemu. Od tego są przewidziane prawem instytucje. Media nie są czwartą władzą. Nie są nawet trzecią władzą (sądowniczą) – nie są żadną władzą. Media mają rzetelnie informować. Tylko tyle. Media nikogo nie doprowadzą do katharsis. Zadałbym też Marianie pytanie, dlaczego dopiero teraz – po ponad dwóch dekadach – zdecydowała się upublicznić swoją opowieść. Sugerowane przez media i komentatorów z platform społecznościowych argumenty oparte na mechanizmach opisanych w podręcznikach psychologii mnie nie przekonują.

W podobny sposób rozmawiałbym z Joanną Wichowską, którą znam, szanuję i cenię, a także innymi kobietami, których wypowiedzi pojawiły się ostatnio w mediach, a których osobiście nie znam. Zacząłbym od rozmów, również konfrontacyjnych z twórcą i zespołem „Gardzienic". W zależności od efektów tych dialogów rozważyłbym dalsze kroki. Powtórzę: odradzałbym – przynajmniej na tym etapie – kontakt z mediami. Do mediów można się zwrócić, gdy inne drogi wyjaśnienia sprawy okażą się ślepymi uliczkami i gdy mamy pewność co do bezstronności, obiektywizmu albo przynajmniej subiektywnej bezinteresowności medium.

Dziś widzę, jak „gaz bojowy" dostarczony przez media niszczy moich przyjaciół po obu stronach niewidzialnej barykady. Dziś mam w głowie same znaki zapytania. Zadaję sobie przeróżne pytania – od „quid est veritas?, przez „czy byłem ślepy?", po „dlaczego temat wypływa teraz?", „czyje intencje są szczere?" i „czy szczerość intencji wszystko usprawiedliwia?". Media nie dają mi odpowiedzi na żadne z tych pytań.

Jednym z najpiękniejszych elementów treningu gardzienickiego jest bieg wieczorny. Bieg w grupie, rytmiczne odgłosy kroków, bliskość oddechów, poczucie wspólnoty – kto biegał w przestrzeni Gardzienic, ten wie, o czym piszę. Jest taki element biegu, który początkowo mnie przerażał. Trzeba było stanąć tyłem do innych uczestników na skraju wąwozu, na skarpie, wyprostować kręgosłup i jak kłoda runąć w dół licząc, że ręce osób stojących w dole bezpiecznie nas złapią, „uratują". Nigdy się nie zawiodłem. Ręce przyjaciół zawsze były na miejscu, zawsze zdążyły mnie „ocalić". Teraz na tej skarpie stoją Mariana Sadovska, Joanna Wichowska, Alicja Żmigrodzka, Agnieszka Błońska, Aleksandra Mikulska, Agata Diduszko-Zyglewska, ale też Joanna Holcgreber, Anna Dąbrowska, Tetiana Oreshko-Muca, Włodzimierz Staniewski, Mariusz Gołaj, Marcin Mrowca, pozostali obecni i byli członkowie zespołu OPT „Gardzienice" oraz wszyscy inni w różny sposób związani z tym teatrem. Wyciągnijmy nasze ręce i uratujmy te osoby. Wszystkie.

Piotr Machul

Warszawa, 13 października 2020 r.

MIRA ŻELECHOWER-ALEKSIUN 

Po tekście w GW na temat Gardzienic, trwam w wątpliwości co do sensu występowania z jakimkolwiek słowem. Bo za słowo wyrośnie następne słowo i nic to nie da. 

Jednak jako odwieczna przyjaciółka Gardzienic, a więc wszystkich osób które się przewijały przez te 43 lata od samego początku, a nawet pra-początku, czuję się zobowiązana do zabrania głosu .Już parę dni zastanawiam się jak obronić wszystkich - tak jak w tej opowieści o rabinie, który rozsądził spór dwóch sąsiadów:

- Tak, ty masz rację.

- A ja? - pyta drugi.

- I ty masz rację. Jak to obaj mają rację?

- Tak, i ty masz rację.

Podpisałbym się pod tym co napisał z klasą Instytut Kultury Polskiej, i to co napisał zespół, i Joanna Holcgreber, i częściowo pod tym co napisał Mariusz, i Tomek Rodowicz, i Wanda, i Maria Osterwa, i Hellen w rozmowie ze mną, i Pola ale ponieważ należę do prapoczątku muszę sama coś dodać, coś poza tym, że współczuję wszystkim, bo wszyscy mają zapewne swoją rację 

Bo jak napisał jeden student - o Staniewskim (a ja to złagodzę) - cokolwiek zrobił to nie zasługuje na takie zaoranie. 

Staniewski zrobił ten Ośrodek, choć od początku dziwiłam się po co traci na to energię - na ogród japoński, na ogród ziół, na remonty. Ma w sobie motor którym zarażał wszystkich. To on ściągał ten kosmos ludzi, który przy ciężkiej pracy wszystkich tworzył porywające spektakle. Młodzi przychodzili, żeby być tego częścią.

A w tamtych czasach, kiedy teatr powstawał nie było do czego się podłączyć. W tym tyglu ci twórczy ludzie błyszczeli, odkrywali siebie, odkrywali świat.

Anna, moja przyjaciółka, w owym tekście mówi, że potrzebne są "klarowne ramy". Nie zgadzam się. Nie ma klarownych ram w twórczości i ona też chyba to wie.

Pretensje o to żeby "moja twórczość" była oddzielona od reżysera i doceniona... Po co? Po latach nie wystarczy, że ich współpraca dawała rezultat - dzieło, które porusza widzów, przemienia, wpływa na całe życie, na jego smak. I wszyscy dostają oklaski wdzięczności. To nie dość?

Joanna W. skarży się na prasowanie koszul i masaże. Od początku byliśmy tak blisko, że wszyscy wszystkim wzajemnie masowali plecy, razem przygotowywali posiłki, robili zakupy. Kiedyś smażyłam tonę naleśników i byłam szczęśliwa, że mogę to zrobić. Przywoziłam swoje obrazy żeby pokazać im w jakim miejscu ja jestem i wiele z nich anonimowo wisi w różnych miejscach. A prasowanie koszul, kiedy Włodek jechał załatwiać sprawy zawsze ratujące to miejsce - kto mógł mu pomóc się spakować to pomagał. Wzajemność w tej grupie zawsze była podstawą i była widoczna, podkreślana i przenosiła się ze spektaklu na życie i odwrotnie. Może jak mijały lata i zespół przestał być rówieśniczy, to może te gesty były dla nowych czymś szokującym. Tego nie wiem, bo moje wizyty z racji odległości i wieku były coraz rzadsze.

Na początku, kiedy zespół pracował nad Avakumem, mieliśmy w budynku pałacu salę z piecem - kozą pośrodku i pryczami pod ścianami wokół stołu. W toalecie zimna woda z długim korytem umywalki. Włodek organizował czasem kolacje wyrywające z rutyny i nagle stół na wyjętych drzwiach z futryny ustawiany w jakimś zaskakującym miejscu np. na środku łąki. I muzykowanie, śpiewanie. A próby na ogół zaczynały się późnym wieczorem wyrywając nas z gnuśności. Wiem, że cokolwiek opowiem będzie skrótem i wyrwane z kontekstu tego innego życia, nie unaoczni  jego barwnej realności. Dlatego zarzut o pomoc w pakowaniu i prasowaniu koszuli jest zaskakujący. Bo mieścił się w konwencji i nie miał w sobie niczego zdrożnego ani pogwałcającego czyjąś osobowość.

Teraz ten pałac odremontowany służy do spotkań, konferencji, spektakli, są tam pokoje gościnne. Myślę, że to łakomy kąsek, takie miejsce, że po zaoraniu teatru czy samego jego twórcy, okaże się komu to miejsce przypadnie i że tu jest pies pogrzebany, a traumatyczne przeżycia dziewczyn posłużą nowemu gospodarzowi tego miejsca.

Jestem poruszona opowieścią Mariany, która przyszła kiedy już Ośrodek był jakoś zagospodarowany, kiedy pracowali nad Metamorfozami. Wolno mi było być na próbach, ale z Marianą nie weszłam w żadną rozmowę. Kiedy zespół się rozrósł, powiększył o Akademię już nie miałam bliskich relacji z nowymi osobami. Ona wydawała się nieśmiała. Nie sądziłam, że jest w takiej sytuacji. Wobec faktu, że wszystko tam omawiało się w grupie budzi bolesne zdziwienie, dowiedzieć dziś się o takim fakcie o jakim opowiada.

Nie sądziłam, że ktokolwiek jest tutaj w takiej sytuacji. Mogłam się domyślać, że Włodek jest zarówno przyjazny, ale potrafi pracując z aktorem być ostry. Że praca z nim jest walką ale, że każdy uczy się chronić swoje granice. Cała praca w Gardzienicach była szkołą osobowości. Dla mnie ważnym doświadczeniem i cieszę się, że mogłam czuć się tego częścią.

Widziałam jak Mariana stawała się wspaniałą aktorką, a też jak każdy miała inne zadania w zespole. Jej przewodzenie w chórze np. w Carminie, ukazywało ją jako osobę, która ma poczucie własnej wartości. Zresztą cały zespół zawsze oczarowywał mocą, a każdy aktor miał tam szanse mieć swoją chwilę. Tam wszyscy są gwiazdami. Każdy wykonuje swoją niezwykłą pracę i każdy ma okazję błyszczeć. I to właśnie uwielbiałam przez wszystkie lata będąc związana przyjaźnią z Gardzienicami. Zresztą oni traktowali gości z wielką atencją, w czym przewodził szef ośrodka. I to wszyscy odwiedzający to miejsce odczuwali mocno, tę dbałość i uważność wobec gości. I miało się poczucie, że taka sama atmosfera panuje między nimi. 

W tych dniach po artykule o potwornie raniącym sensacyjnym tytule w GW, rozmawiam z wieloma osobami, które były związane z pierwszymi Gardzienicami, kiedy wszyscy byli prawie rówieśnikami. Napięcia, które występowały, roztapiały się kiedy pojawiał się spektakl. O tym też mówi moja przyjaciółka Maria Osterwa i prosi żeby przekazać jej wrażenia. Wiele osób, z którymi rozmawiałam, ma podobne odczucia - z jednej strony zdumienie, że taka rzecz mogła się tam wydarzyć, a jednocześnie podziw dla pracy, zarówno Staniewskiego jak i całego zespołu. Wielka niepowetowana byłaby to strata gdyby te teksty stały się powodem zniszczenia tego twórcy i tego Ośrodka. Komuna kilkakrotnie próbowała w różny sposób i na różnych etapach rozwoju tego miejsca je zniszczyć. Czyżby teraz te skargi kobiet, współtwórczyń jego blasku, miały tego dokonać?

Wątki tematyczne