Głos jednej z legend „Gardzienic”, Mariany Sadovskiej, zmobilizował inne aktorki oraz współpracowniczki teatru do opowiedzenia o własnych traumatycznych doświadczeniach w tym teatrze. Zebrał je Witold Mrozek, który opublikował w „Gazecie Wyborczej” tekst złożony z ich wypowiedzi i wspomnień. Obie publikacje skłoniły następne kobiety do wyjawienia własnych historii związanych z teatrem „Gardzienice”.
Publikujemy kolejny głos gardzienickiej legendy.
***
We wspomnieniu Mariany Sadowskiej pojawia się młoda aktorka, która w trakcie morderczej próby dostaje napadu drgawkowego. To ja jestem tą osobą - pisze Elżbieta Podleśna.
Niewiele pamiętam z tamtego dnia. To była jedna z prób skoncentrowanych na mnie. Oznaczało to zwielokrotnioną intensywność złośliwości, inwektyw i poniżeń, a także dociśnięty do granic możliwości wysiłek fizyczny, polegający na powtarzaniu jednej sekwencji spektaklu dosłownie do upadłego. Kiedy odzyskałam przytomność po napadzie drgawek, nie byłam w szpitalu, nie wezwano karetki pogotowia. Owszem, przyjechał młody lekarz, zaprzyjaźniony z jednym z członków zespołu. Ale nie zostawiono mnie z nim samej – Staniewski, jeśli nie osobiście, to przez zaufane osoby, musiał mieć wgląd we wszystko. Nawet w to, jakie leki zażywam (jakiś czas wcześniej zabronił mi przyjmowania hormonalnych środków antykoncepcyjnych, abym nie przytyła). To, co dobrze pamiętam, to fakt, że po moim ataku schronił się w swoim pokoju na najwyższym piętrze i stamtąd wydawał polecenia. Nie przyszedł spytać, jak się czuję, nie pożegnał się ze mną, gdy koleżanki pomagały mi wsiąść do samochodu, by odwieźć mnie do Lublina. Bał się stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami. Do tego incydentu nigdy później nie wracaliśmy, stał się on jednak dla mnie jedną z przyczyn rezygnacji z występów na scenie. Bałam się tego, co mogłoby jeszcze się ze mną stać. Jednak z Gardzienic wówczas nie odeszłam. Gdy dziś pytam siebie, dlaczego, sądzę, że chciałam udowodnić – sobie, jemu, wszystkim wokół – że jestem silna, że nie tak łatwo mnie złamać. Że nie jestem kołtuńską pańcią z mieszczańskiego domu, jak pozwalał sobie określać moją rodzinę. On, tak dobrze wychwytujący personalne słabości, szybko zaczął eksploatować ten mój mechanizm. I tak, dowodziłam mu, że nie jestem idiotką, że nie obrażam się o „byle co”, że dam radę zorganizować kilkudniowy festiwal pozostawiona sama i praktycznie bez pieniędzy, że nie potrzebuję sławy i rozgłosu, że mogę obyć się bez swojego nazwiska na afiszu, że mogę nie spać przez trzy noce z rzędu, że mogę nie jeść…
Nie było już mnie jakiś czas w zespole, gdy ktoś zadzwonił z wieścią, że Mariana Sadowska jest w klinice okulistycznej i że jest prośba, bym pomogła załatwić jej dobrą opiekę (byłam naczelnym załatwiaczem, nie istniały dla mnie rzeczy niemożliwe, konwenanse i granice społeczne, przynosiłam zawsze w zębach to, czego ode mnie oczekiwano). Rozmawiałam chyba z ordynatorem. Spytał mnie, kim jest ten cały Staniewski, który wydaje mu polecenia i przedstawia się jako „więcej niż ojciec” Mariany. Wzburzony poinformował mnie: „Proszę pani, czegoś takiego to od wojny nie widziano. Ta pani ma ślepotę głodową. Traci wzrok z powodu intensywnego głodzenia się”… Poszłam z tym do Mariany. Popatrzyła na mnie surowo i powiedziała: „Nie oceniaj mnie przez pryzmat swoich doświadczeń. Ty byłaś ofiarą przemocy ze strony Włodka, ale ja o wszystkim decyduję świadomie i wszystko mam pod kontrolą”. To było takie rozpaczliwe i bardzo mi bliskie, ta próba zachowania strzępków podmiotowości, choćby poprzez deklarację własnej, autonomicznej zgody na przemoc. I gdy dziś obrońcy Staniewskiego zarzucają nam, że przecież byłyśmy pełnoletnie i inteligentne, i zgadzałyśmy się na takie traktowanie, odpowiadam: tak, zgadzałyśmy się, i sądzę, że o perfidii i totalności tej przemocy świadczy właśnie to, że odbywała się ona z pozornym przyzwoleniem ofiar. Trzeba było sporo czasu, a także zaczerpnięcia innych, korekcyjnych doświadczeń życiowych, by zobaczyć, że piękna materia artystyczna Gardzienic utkana była z ludzkiej – głównie kobiecej – krzywdy i zszyta mocnymi, niewidzialnymi nićmi tajemnicy, hipokryzji i obojętności.
Trochę historii. Gardzienice poznałam, gdy miałam dwadzieścia czy
dwadzieścia jeden lat. Na moim roku na studiach w KUL pojawił się tzw.
„spadochroniarz”, czyli starszy od nas chłopak, który uciekał przed
wojskiem. Okazało się, że jest aktorem w Gardzienicach. On, a potem jego
koledzy zaczęli bywać u mnie w domu. Mogli posłuchać, jak gram na
pianinie, jak śpiewam. Czasem w ostatniej chwili prosili mnie, bym
udzieliła gościny jakimś zagranicznym artystom, co zresztą czyniłam
niezbyt chętnie, bo zawsze wynikały z tego jakieś kłopoty. Podsumowując,
mój ówczesny stosunek do Gardzienic można określić jako powściągliwy,
a nawet nieco krytyczny. Gdy pojawiło się zaproszenie od Staniewskiego,
bym przyjechała obejrzeć próbę muzyczną i zastanowiła się nad
możliwością współpracy, zareagowałam dość sarkastycznie. Byłam bardzo
pewna siebie i tego, że odrzucę tę propozycję, miałam zresztą zupełnie
inne plany życiowe. Próba mnie – przyznaję – zafascynowała. Po jej
zakończeniu powiedziałam, że wiem już, jakiej osoby do współpracy
potrzebują i że postaram się kogoś znaleźć.
– Ale ja chcę pracować
z tobą – odparł Staniewski. Ziarno zostało zasiane. Niebawem moje plany
osobiste legły w gruzach, a ja, wówczas dwudziestodwuletnia,
postanowiłam zaryzykować. Prócz dokomponowania brakującej muzyki, miałam
zbudować i prowadzić chór do spektaklu „Carmina Burana”. Nie było to
łatwe przedsięwzięcie, gdyż kolejni chórzyści, w większości dojrzali
i posiadający własne życie zawodowe, rezygnowali po kilku próbach,
szybko oceniwszy despotyczny charakter Staniewskiego i jego tendencję do
zawłaszczania. Skład chóru więc nieustannie się zmieniał, co było
powodem mojego stresu i ciągłych niewybrednych nacisków szefa.
Ale na początku była sielanka. Gdy przyjechałam, zostałam otoczona troską i zainteresowaniem, byłam goszczona w najwygodniejszym pokoju, karmiona, hołubiona, a efekty mojej pracy artystycznej spotykały się z dużym uznaniem. Niepostrzeżenie byłam wciągana coraz głębiej, śmiało mogę powiedzieć: uwodzona. Młodzieńcza naiwność, chęć przynależności do czegoś wyjątkowego, fascynacja unikalną materią artystyczną i przede wszystkim fascynacja osobą mistrza – z takich ingrediencji powstał mój napój miłosny. Wypiłam go do samego dna. Staniewski, podówczas czterdziestoletni, konsekwentnie dążył do stania się w moim życiu osobą ważną, najważniejszą, i to na wszystkich płaszczyznach. A kiedy płaszczyzna zawodowa i intymna nałożyły się na siebie, pułapka się zatrzasnęła.
Tak jak wiele osób przede mną i wiele po mnie, dałam się nabrać na to, że jestem wybrana i obdarowana. I że za możliwość zanurzenia się w genialnej kreacji trzeba płacić. W rzeczywistości zaś ta genialna kreacja, ta wysoka sztuka była budowana z naszego potu i naszych łez, z naszych talentów, które rzadko kiedy zasługiwały na miejsce na afiszu. Ja sama przy pracy nad spektaklem „Carmina Burana” podjęłam wątki naszkicowane przez dwóch świetnych kompozytorów i muzyków, Jacka Ostaszewskiego i Macieja Rychłego. Zrobiłam samodzielnie aranżację szeregu pieśni, opracowałam wersje instrumentalne i chóralne, daleko odbiegające od prostych melodii oryginalnych. Jak ja i moi poprzednicy jesteśmy przedstawieni w notach do tego spektaklu? Pod hasłem „Współpraca muzyczna”… Podczas gdy Włodzimierz Staniewski widnieje jako autor „reżyserii muzycznej”, cokolwiek by to miało znaczyć. A moim zdaniem znaczy to tyle, że nie musiał dzielić się z nikim tzw. dużymi prawami autorskimi do spektaklu.
Gumkowanie z historii zespołu osób niewygodnych, odbieranie im znaczenia, było częstą praktyką. Kiedy siadłam do pisania tego tekstu, zajrzałam na stronę internetową teatru. Nie ma mojego zdjęcia na tableau „Kompozytorzy”. Jestem uwzględniona wyłącznie na tableau „Muzycy”, z datami współpracy 1989-1993. Po mojej wieloletniej pracy organizacyjno-administracyjnej nie pozostał żaden ślad, mimo że w tamtych czasach nie było niemal w ogóle personelu „zaplecza”, a wszelkie prace logistyczno-promocyjne, zarówno te związane z codziennym funkcjonowaniem teatru, jak i z organizacją tournees czy sympozjów, wykonywałam jednoosobowo bądź z wolontariuszami, których sama musiałam pozyskać. Na tableau „Pion organizacyjny” moje nazwisko w ogóle nie widnieje. Wszystkie te tableau to w ogóle dziwna mieszanka wybranych faktów, poddana obróbce, którą nazwałabym gardzienicką polityką historyczną.
Słowo „Gardzienice” miało po wsze czasy oznaczać „Staniewski”. Żeby było jasne, uważam, że pod względem twórczym Gardzienice bez Staniewskiego by nie istniały, nie przeczę jego wybitności i niezwykłemu instynktowi twórczemu. Chodzi mi o obsesyjne podkreślanie swojej pozycji, nieustanne utwierdzanie się w wyłączności. Kiedy powstał pomysł powołania przy Gardzienicach fundacji, to do mnie należało przeforsowanie w urzędzie nazwy, która zawierałaby w sobie nazwisko szefa. Co przy tym się nasłuchałam, to moje. Fundacja Wspierania Inicjatyw Kulturalnych Włodzimierza Staniewskiego istnieje chyba do dziś. Nie znam drugiej osoby, która tak dalece musiałaby zawłaszczać każdy aspekt funkcjonowania swojej instytucji, że przyszłoby jej do głowy umieszczenie swoich inicjałów na bramie wjazdowej… A przypominam, że mowa o instytucji państwowej.
Czynnik finansowy był bardzo istotnym elementem przemocowego krajobrazu. Pensje stałych pracowników były tak małe, że wiecznie jechaliśmy na pożyczkach z kasy. Pamiętam, że mimo ciągłego braku apetytu potrafiłam po prostu być głodna. Pewną rekompensatą były wyjazdy zagraniczne, w tamtych czasach przedmiot zazdrości naszych kolegów. Staniewski jednoosobowo decydował o wysokości honorariów i mam nieodparte wrażenie, że były one nie tylko odzwierciedleniem wkładu pracy, ale również narzędziem karania i nagradzania. Szczególnie przykra, a zarazem dająca Staniewskiemu możliwości manipulacji, była sytuacja pracowników nieetatowych, zatrudnianych na umowy-zlecenia. Sama przez długi czas do takich należałam, nawet gdy byłam już zastępczynią dyrektora. Pamiętam, jak przygotowywałam do rozmowy ze Staniewskim jedną z głównych aktorek, cudzoziemkę, która przez wiele tygodni bała się prosić go o uregulowanie spraw finansowych. Kiedy w końcu powiedziała: „I would like to talk to you about money”, dyrektor zaczął naśmiewać się z jej regionalnego akcentu. Negocjacje skończyły się na przyznaniu jej czegoś, co można określić mianem jałmużny.
Najmocniej wikłała jednak przemoc psychiczna. Staniewski traktował mnie jak swoją własność. Sprzątanie, słynne już prasowanie, pakowanie przed podróżą, masaże, ale też bycie na każdy sygnał, na każdy telefon, rzucanie wszystkiego, począwszy od studiów (wznowiłam je dopiero po latach), a skończywszy na zerwaniu się od rodzinnego obiadu, bo on akurat ma natchnienie i musi mi podyktować tekst, albo po prostu potrzebuje, żeby ktoś posłuchał jego monologu, który składał się naprzemienne z ubliżania i wyrazów czułości… Ten, kto wie, na czym polega cykl przemocy, łatwo zidentyfikuje jego poszczególne ogniwa.
Ty kretynko, ruszasz się jak krowa, kompletnie bez wyobraźni, nic z ciebie nie będzie, nie przydasz się nawet w łóżku, masz ohydne stopy, zabraniam ci chodzić boso, natychmiast włóż buty – zdania na porządku dziennym. Padały zwykle w absolutnej ciszy. Starsi aktorzy patrzyli w ziemię, w sufit. Mariusz Gołaj, który dziś nie przebierając w środkach broni swojego szefa, siedział wtedy przycupnięty na krawędzi podestu i patrzył w lewo, na drzwi. Widzę cię i dziś, Mariuszu, jak otulony peleryną Merlina czekasz na sygnał do wznowienia akcji i zastanawiam się, co wtedy myślałeś? Że teatr to twardy fach?
Była taka próba, gdy Staniewski kazał mi „wywoływać”, głosem lub za pomocą dźwięków fisharmonii, poszczególne postaci „Carmina Burana”: obie Izoldy, Tristana, Króla Marka, w końcu Merlina. Każdy z aktorów miał się pojawić na scenie dopiero wówczas, gdy moja propozycja będzie dostatecznie interesująca. Zdarłam sobie gardło, wielokrotnie wywołując Merlina. Nie pojawił się. Poddałam się, nie mogąc zrobić już żadnego ruchu, wydać z siebie żadnego dźwięku, myśląc, że zaraz po prostu umrę i że chcę umrzeć. I wtedy Merlin wyszedł na środek sceny. Moje cierpienie osiągnęło widocznie poziom dostatecznie interesujący.
Czemu po prostu nie wychodziłam z takiej próby? A dokąd miałam pójść? W środku nocy, po ciemku, we wsi pełnej psów spuszczonych ze smyczy? Z czasem przywykało się, że to tak już jest, że w tej formie sztuki to normalne, w czym utwierdzali słynni krytycy, jak Taranienko, Kolankiewicz czy Guszpit, obecni na wielu próbach pełnych krzyku i wyzwisk, a mimo to nieustannie zauroczeni, zahipnotyzowani. Głusi.
W Gardzienicach nigdy nie było zespołu. Był Staniewski i reszta. W tej reszcie były osoby bardziej uprzywilejowane i te, po których można było jeździć jak po burej suce, że użyję słowa, które tak lubi Mariusz Gołaj. Nie działała elementarna ludzka solidarność. Gdy ktoś mniej wtajemniczony próbował okazać współczucie osobie będącej akurat obiektem ataku, starsi koledzy szybko interweniowali: zostaw, musi przeżyć to sama, musi sobie z tym sama poradzić. Nie było też żadnych możliwości odreagowania, spuszczenia napięcia, jak to bywa w każdej ludzkiej zbiorowości. Niedopuszczalne było komentowanie czy omawianie tego, co działo się na próbach, rzekomo po to, by nie spospolitować doświadczenia. Osoby poddane maltretowaniu były izolowane nie tylko wewnątrz grupy, ale także od świata zewnętrznego. Próby odbywające się głęboką nocą, brak transportu, nieprzewidywalność kalendarza – to wszystko odcinało od przyjaciół, znajomych, rodziny. Staniewski dążył do absolutyzacji swoich rządów nad aktorem, chciał mieć dostęp do spraw nawet najbardziej osobistych. Pamiętam, jak jego brytyjska asystentka, świetna reżyserka, chcąc umówić się z przyszłym mężem prosiła mnie o stworzenie alibi. „Zniszczą mi ten związek, nie dadzą żyć”. Przemoc dzieje się w ciszy – ta cisza w Gardzienicach była ciszą próżni idealnej. Nie rozchodził się żaden dźwięk.
Bo obowiązywała tajemnica. Niejednokrotnie musiałam obiecywać Staniewskiemu, że o tym to nigdy, nikomu nie powiem, ani spowiednikowi, ani psychiatrze. I kiedy pewnego dnia zdecydowałam się skorzystać z pomocy lekarskiej, z powodu – jak to widzę dzisiaj – epizodu dużej depresji, nie byłam w stanie złamać tabu. Chroniłam Staniewskiego, nie siebie.
Kiedy Staniewski zapowiadał „próby skoncentrowane na Elżbiecie”, jadąc do Gardzienic samochodem któregoś z kolegów miałam silne pragnienie, by wyskoczyć na ostrym zakręcie. Myśl o samounicestwieniu była w tym wszystkim jakąś ulgą. I przychodziła łatwiej niż myśl o porzuceniu teatru. Nie wiem, jak na innych, na mnie niezawodnie działały argumenty, że odchodząc rozwalę spektakl, a tym samym pozbawię pracy kolegów, że jestem nielojalna i egoistyczna.
Mimo to próbowałam się wyrwać. Pamiętam, gdy przyszłam do Staniewskiego „na górę” dzień przed wyprawą na Gotlandię. Powiedziałam, że nie jadę, że odchodzę, zwrócę organizatorom koszt biletu. Trzymał mnie w swoim pokoju do rana, nieustannie perorując, na zmianę krzycząc, prosząc, powołując się na „tajniki warsztatu”, na zmianę grożąc i składając obietnice. W efekcie na Gotlandię pojechałam, wrzuciwszy do torby tylko to, co akurat miałam przy sobie w Gardzienicach. Podczas wyprawy miałam odrobinę oddechu, bo Staniewski zorientował się, że przesadził. Potem wszystko wróciło do „normy”.
Nie chciałam odchodzić przegrana, do ostatniej chwili starałam się utrzymać iluzję kontrolowania sytuacji. Dlatego też, po dramatycznych dniach pełnych krzyków i poniżenia, nie odeszłam całkowicie, ale zdecydowałam się trzymać z dala od sceny i osobiście jak najdalej od Staniewskiego, zachowując status administratorki teatru. A potem, gdy zrezygnowałam i z tego, zgodziłam się jeszcze zorganizować tournée do Brazylii, aby udowodnić swój profesjonalizm i rzekomą obojętność na dawne krzywdy. Po zakończeniu tego projektu udało mi się wreszcie wyjść i ostatecznie zamknąć za sobą drzwi.
W odejściu chyba najbardziej pomógł mi mój starszy brat, który po kilku latach emigracji wrócił do Polski i szybko zorientował się w sytuacji. Opisywał mi to w twardych słowach, bez znieczulenia. Jego słowa cholernie bolały, ale jednocześnie dały mi energię gniewu. Chciałabym móc powiedzieć, że od tego czasu wszystko zmieniło się w moim życiu i nigdy już nie dałam się ustawić w roli ofiary. Ale przemocy nie da się po prostu otrzepać i pójść dalej. Niestety, jeszcze dość długo wpadałam w koleiny psychiczne, wyżłobione głęboko przez pięcioletnią niemal gardzienicką orkę. Wątek ten wracał w moich terapiach, poruszałam go początkowo bardzo niechętnie, pomna zobowiązania do tajemnicy, dobrze pamiętająca słowa Staniewskiego: „zniszczę cię, życia nie będziesz miała”.
Otóż mam życie. Dobre, twórcze, aktywne życie, zbudowane według mojego planu, z pomocą dobrych ludzi. W moim życiu miałam kilku mistrzów. Staniewski do nich z całą pewnością nie należy. Upokarzanie ludzi, publiczne pastwienie się nad nimi, wykorzystywanie zależności służbowej, finansowej i uczuciowej nie ma w sobie bowiem nic z maestrii. Jest przemocą, po prostu brutalną przemocą, niezależnie od tego, w jak uczone słowa ubierze ją podający się za mistrza kabotyn, podporządkowani mu uczniowie czy przyklaskujący mu apologeci. Najwyższy czas przerwać wieloletnie milczenie, zacząć mówić głośno, odważnie, z poczuciem, że jest nas cały chór. Dziękuję Mariano, że to zainicjowałaś.
***
Elżbieta PodleśnaPsycholożka, psychoterapeutka, aktywistka na rzecz praw czlowieka, menadżerka, muzyczka. Była kierowniczką Ośrodka Terapii Uzależnień w Instytucie Psychiatrii i Neurologii, a poprzednio m.in. dyrektorką ds. projektów Międzynarodowego Stowarzyszenia Reklamy IAA, wicedyrektorką ds. promocji i rozwoju Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Pracowała w Ośrodku Praktyk Teatralnych „Gardzienice” w latach 1990-95.