3 listopada w Alei Zasłużonych, na Powązkach Wojskowych w Warszawie, z powodu pandemii koronawirusa jest nas garstka. W normalnych warunkach pogrzeb Wojtka Pszoniaka byłby pewnie wielotysięczną manifestacją ludzi kochających Go nie tylko za wybitne aktorstwo, ale także za to, jakim był Człowiekiem. Stoję obok jego wieloletnich przyjaciół – Olgierda Łukaszewicza i Andrzeja Seweryna - pisze Krzysztof Korwin-Piotrowski na stronie Fundacji ORFEO.
Wcześniej odbyła się msza św. w Kościele Środowisk Twórczych, podczas której piękne kazanie miał ks. Andrzej Luter, słowo z Ewangelii czytał Daniel Olbrychski, poruszające do łez wystąpienie miał Olgierd Łukaszewicz, a wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Jarosław Sellin przeczytał elegancki list od wicepremiera Piotra Glińskiego (Dziś widać lepiej niż kiedykolwiek, że był on nie tylko jednym z najwybitniejszych aktorów polskich, ale nade wszystko artystą niepowtarzalnym, którego kreacje fascynowały, niepokoiły i zapadały głęboko w pamięć). Wśród zgromadzonych w kościele osób było wielu wspaniałych artystów.
Teraz, kiedy wspominam 15 lat pracy jako szef artystyczny Gliwickiego Teatru Muzycznego (2001-2016), często wracam myślami do wielkich gliwiczan: Tadeusza Różewicza i Wojtka Pszoniaka. Obaj mieszkali przez około 20 lat w Gliwicach. Dla Różewicza to miasto stało się azylem w okresie szalejącej komuny (do 1968 roku), a dla Wojtka – miejscem kształtowania się człowieka: wyjechał do Krakowa na studia w PWST, gdy miał 22 lata (poszedł w ślady swojego starszego brata Antoniego, który ukończył studia aktorskie w Krakowie w 1959 roku). O artystycznej drodze i o różnych kolejach życia opowiada w moim filmie fabularyzowanym „Z Gliwic do Paryża – Wojtek Pszoniak”.
Przez wiele lat znałem go głównie z wielkich kreacji w filmach Andrzeja Wajdy: „Ziemi obiecanej” (1974), „Dantonie” (1982) i „Korczaku” (1990). Tylko z opowieści słyszałem, jakim genialnym w swoich emocjach i szaleństwie Wierchowieńskim był w „Biesach” Dostojewskiego-Wajdy i jakim nieokiełznanym, latającym nad sceną Pukiem był w „Śnie nocy letniej” Szekspira-Swinarskiego w krakowskim Starym Teatrze. Potem w Teatrze Powszechnym w Warszawie kreował jakby wyzutego z emocji polityka Robespierre’a w „Sprawie Dantona” Przybyszewskiej-Wajdy czy McMurphy’ego w „Locie nad kukułczym gniazdem” Wassermana-Hübnera. Tu miał niesamowite pole do popisu, kreując przestępcę, udającego chorobę psychiczną i walczącego z dyktaturą pielęgniarki Ratched.
Wojtek był wrażliwcem i równocześnie bardzo odważnym człowiekiem. Przez całe życie sprzeciwiał się niesprawiedliwości i złu, występując w obronie godności i w imię wolności. Nigdy, nikomu nie pozwolił się stłamsić.
Jestem wdzięczny Gliwicom za to, że dały mi przyjaciela Pszoniaka. Nie wiadomo, jakie byłyby losy tego malutkiego dziecka, gdyby jego rodzice postanowili zamieszkać w innym mieście. Nie poznałby wtedy Tadeusza Różewicza, który stał się dla niego ojcem duchowym, może nie poznałby Adama Zagajewskiego, który mieszkał w tym samym bloku i w tej samej klatce schodowej, przy ulicy Arkońskiej 7, chociaż rodzice Adasia przestrzegali go przed Wojtkiem jako urwisem (zaprzyjaźnili się dopiero wiele lat później w Paryżu).
Czy w innym mieście byłoby mu lepiej? Nie mam pojęcia i nie wiem, czy kiedykolwiek się nad tym zastanawiał. Na pewno żal mu było opuszczenia pod koniec wojny mitycznej krainy, o której często wspominali rodzice, czyli Lwowa. Jego ojciec nigdy nie pogodził się z tą stratą. A Gliwice Wojtek zawsze wspominał z wielkim sentymentem, mimo iż wiele tragicznych i trudnych sytuacji się tam wydarzyło: śmierć ojca, próby samobójcze, traumatyczne przeżycia z wojska (gdzie był kadetem i grał na werblu, ale za niesubordynację trafiał do karceru), strzyżenie psów, rozładowywanie wagonów towarowych, praca laboranta na Politechnice Śląskiej… Ale były także występy w Studenckim Teatrze Poezji STEP, gdzie wystawiali między innymi sztuki Różewicza. Były wyjazdy na Mazury i za granicę.
Podczas naszych kolacji w łódzkiej restauracji Anatewka (zarówno tej starej w pobliżu hotelu Grand, jak i nowszej – w Manufakturze) prosił o wódkę Baczewski. Ojciec matki Wojtka – Władysław Babisz był dyrektorem Fabryki Baczewskiego we Lwowie. Wojtek z dumą powtarzał, że to właśnie jego dziadek tworzył receptury likierów, które były produkowane w tej fabryce, a także miał zamiłowanie do sztuki i grał na skrzypcach. Miał swoją lożę w Operze Lwowskiej.
Był maj 2019 roku. Przywiozłem Wojtka i Basię z Warszawy do Łodzi na konferencję prasową w Pałacu Poznańskiego (gdzie kręcone były sceny do filmu “Ziemia obiecana”) i na premierę plenerową opery Rafała Janiaka „Człowiek z Manufaktury” z librettem Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Opiekowałem się tą operą, począwszy od pomysłu na spektakl o Poznańskim i włókniarkach, poprzez międzynarodowy konkurs z Krzysztofem Pendereckim jako przewodniczącym jury, aż po prapremierę w Teatrze Wielkim w Łodzi. A teraz przyszedł czas dla mnie najtrudniejszy i najważniejszy: pokazanie w plenerze tego spektaklu (wspólnie z TWŁ i firmą Apsys – łódzką Manufakturą) na Rynku Włókniarek Łódzkich. To przedstawienie jest o Łodzi, o Izraelu Poznańskim, który budował manufakturę, famuły dla robotników, szpitale, szkoły i świątynie, ale także pałace dla siebie i rodziny. Jest w tym spektaklu postać szatana – oprawcy czyli Przybysza / Prokuratora. Wojtek dzielił tę rolę z Michałem Barczakiem. Wystąpił w drugim akcie, wcielając się w oskarżyciela rodem z PRL-u. Miał tu coś z Robespierre’a z „Dantona” Wajdy, ale także rys szaleństwa Wierchowieńskiego z „Biesów”.
Próby do spektaklu mieliśmy z udziałem Rafała Janiaka w pięknym, przestronnym mieszkaniu Wojtka w pobliżu Ambasady Francji, w kawiarni na ulicy Nowy Świat i na Uniwersytecie Fryderyka Chopina. A potem przyjechał do Teatru Wielkiego w Łodzi z przygotowaną rolą. Firma Apsys opłaciła mu pobyt w luksusowym hotelu Andel’s, gdzie otrzymał wspaniały 80-metrowy apartament. Gdy odwiedziłem jego i Basię, pijąc u nich kawę Nespresso, patrzyliśmy przez okno na Rynek Manufaktury i Wojtek powiedział mi: – „Krzysiu, ja mógłbym tu zamieszkać! To wspaniały widok, ta cegła, przestrzeń, tradycja i nowoczesność! Nawet Paryż nie ma tak pięknego miejsca.” A codziennie wieczorem chodziliśmy do szafy, którą mieliśmy zarezerwowaną do pierwszej w nocy. Tak nazywał się wydzielony pokój (jak kiedyś w ekskluzywnych restauracjach chambre separée) w restauracji Anatewka w Manufakturze, gdzie na kolacje zapraszała nas wspaniała impresario Barbara Kaczmarkiewicz, właścicielka łódzkiej firmy Promoton, kobieta potrafiąca niesamowicie dbać o artystów i znakomicie organizująca wydarzenia kulturalne.
A czegóż tam nie było na stole! Mieliśmy wiejską wędlinę, tatar z polędwicy wołowej, pasztet z gęsi z żurawiną, karp po żydowsku, gefilte fish z pieczywem (które Wojtek uwielbiał) i oczywiście śledzie w oleju, w śmietanie oraz po królewsku z cynamonem. Pamiętam jeszcze pyszny gęsi pipek i wątróbkę gęsią w malinach, pierś z perliczki w morelach, kaczkę Karola Borowieckiego, łososia po żydowsku i czulent jagnięcy. Wymienialiśmy się potrawami, aby spróbować jak najwięcej. Te kolacje, zakrapiane winem i wódką, były nieodłącznym elementem dnia. Wojtek uwielbiał celebrować posiłki. Nie znosił fast foodów. Jadał śniadanie dość późno, między dziesiątą a jedenastą, a potem dopiero kolację. W ciągu dnia pił wodę i espresso, ale właściwie nic nie jadł. Zawsze mnie to dziwiło. Taki miał swój rytm. Obiad o 14.00 – to w jego przypadku było wykluczone.
Pamiętam, jak poleciałem do Paryża z moją siostrą Dorotą. To było jesienią 2013 roku. Zostaliśmy zaproszeni do pięknego mieszkania Wojtka w eleganckiej dzielnicy, w luksusowej kamienicy. Śmiał się, że jest bardzo cenny dla Paryża i tajniacy strzegą go w dzień i w nocy. Faktycznie, gdy spojrzałem za okno, średnio co 2 godziny zmieniali się przedstawiciele tajnych służb, którzy strzegli dostępu do posiadłości prezydenta Sarcozy’ego, ponieważ mieszkał naprzeciwko. Wojtek najpierw zaproponował aperitif na kanapie, po godzinie była przystawka już przy stole w salonie, po następnej godzinie – pierwsze danie, po kolejnej – drugie, a po pięciu godzinach – deser. Przy tym delikatnie sączyła się muzyka, rozmawialiśmy o sztuce, życiu, obyczajach i potrawach. Było przemiło, a jedzenie – lepsze niż w najdroższej restauracji.
Wojtuś czytał słowo z Ewangelii na moim ślubie z Joanną w Radzionkowie. Recytował słynny Hymn o miłości z Listu do Koryntian: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący…”. A potem bawił się z Basią na naszym weselu w pięknym hotelu Rezydencja. Był duszą towarzystwa: dowcipny, z ciekawym poczuciem humoru. Gdy ktoś nie znał go dobrze, mógł być zaskoczony, ponieważ prowadził z żoną często taki dialog, że wydawało się, iż się kłócą, ale to była ich małżeńska gra pełna dowcipu i zaskoczeń, wprawiająca jednych w zakłopotanie, a innych bawiąca do łez.
W marcu 2019 roku byłem z moją żoną oraz Elżbietą i Krzysztofem Pendereckimi na benefisie z okazji 50-lecia pracy artystycznej Wojtka w Mazowieckim Instytucie Kultury, zorganizowanym przez Elżbietę Szymańską i Justynę Niegierysz (menedżerkę Wojtka). Kiedy Pszoniak zapraszał mnie na to spotkanie, mówił, żebym przyjechał taksówką, ponieważ będzie dużo dobrego wina i wspaniała kolacja… Pojawiły się tam między innymi „skrzydełka diabełka” według przepisu Wojtka (pikantne skrzydełka z kurczaka) i wspaniała ryba w sosie, którego nie opiszę, ale był przepyszny.
6 listopada 2019 roku Basia Kaczmarkiewicz zorganizowała Wojtkowi benefis, połączony ze spektaklem „Nasze żony” w jego reżyserii, w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Miałem wielką przyjemność poprowadzenia na scenie spotkania z Wojtkiem bezpośrednio po spektaklu. Było miło, zaskakująco i wspaniale, a potem siedzieliśmy do drugiej w nocy w szafie w Anatewce, ale te czasy już niestety nie wrócą. Uczmy się od Wojtka kochać życie, cieszyć się chwilą, spotkaniami z rodziną i przyjaciółmi. Teraz z powodu lockdownu będzie to jeszcze bardziej utrudnione, ale pamiętajmy, że należy łapać momenty radości i dobre wspomnienia, aby dawały nam pozytywną energię na przyszłość.