W 1997 roku pojechałem do Gardzienic na jubileusz dwudziestolecia zespołu. Zobaczyłem po raz pierwszy Metamorfozy, a w nich Marianę Sadowską. Była to rola absolutnie niezwykła. W jednej ze scen zaśpiewano: Dopóki żyjesz, lśnij! I tak właśnie postrzegałem tę rolę. Niewątpliwie, Sadowska była wybijającą się postacią tego przedstawienia.
Kilka dni temu przeczytałem tekst Mariany Sadowskiej o tym, że została w Gardzienicach skrzywdzona przez Włodzimierza Staniewskiego. Fizycznie i psychicznie. I jak z wielkim trudem się stamtąd wyzwoliła, uciekła. Ale dostało się też osobom śledzącym pracę Gardzienic. Napisała: „Co więcej, straszliwie oburza mnie odwracanie oczu i milczenie doświadczonych i uznanych teoretyków i krytyków teatru: wyraźnie widzieli wykorzystywanie bezbronnych młodych ludzi i wciąż oklaskiwali teatr i reżysera. W przeciwieństwie do niedoświadczonych 20-letnich aktorów/ek ci często dwa razy starsi panowie i panie mieli wszelkie zasoby i narzędzia, by wystawić należną etyczną ocenę podobnym «praktykom» i «metodom».” Najpierw więc pierwsze sprostowanie, w latach gdy Mariana Sadowska pracowała w Gardzienicach nigdy nie było tak, że był tylko Staniewski i grupa dwudziestolatków pod jego pieczą. Każdy może to sprawdzić (nawet w aneksie do mojej książki). W zespole było kilka osób starszych ode mnie (i na pewno ponad dwukrotnie starszych od autorki tekstu), kilka w podobnym do mnie wieku, kilka trochę młodszych. Mariana Sadowska była pewnie najmłodsza, lecz nie wiem. Jeśli Mariana zdecydowała się oskarżać, czemu pomija bliskie sobie osoby – dojrzałych aktorów i muzyków, z którymi pracowała na co dzień? Czemu taka narracja i taki wybór w rozdawaniu razów?
Cóż, dla Mariany Sadowskiej byłem zapewne jednym z tych „starszych panów”, których miała na myśli. Finalizowałem wtedy swoją pracę doktorską, która ukazała się w książce pod tytułem Włodzimierz Staniewski i Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice. Jednym słowem, wydałem ostatecznie książkę o Gardzienicach, nie pisząc w niej nic o cierpieniach aktorów i przemocy stosowanej przez reżysera. Napisałem natomiast o sukcesach, o niezwykłym zespole i jego wyjątkowej pracy. O wspaniałych spektaklach. Również o wspaniałej roli Sadowskiej.
Dzisiaj, nawet po tekście Mariany Sadowskiej i kolejnych tekstach potępiających Staniewskiego, nie zmieniłbym ani słowa w swojej książce. Jest ona konsekwencją mojego doznania i poznawania Gardzienic. Nie bezkrytycznego, ale, jak uważam, bardzo głębokiego. Nie kłamałem w żadnym miejscu. Nie wstydzę się żadnego z sądów, jakie wyraziłem.
Czy więc stawiam estetykę przed etyką? Zdecydowanie nie. Jest odwrotnie. Zawsze byłem i jestem orędownikiem etycznego teatru. Staram się uczyć studentów, że artysta jest odpowiedzialny za dzieło. Jeśli dokonuje jakichś przekroczeń, czy to w akcie tworzenia, czy w wymowie samego przedstawienia, powinien ponieść tego konsekwencje, jak każdy inny człowiek.
Nigdy nie uczestniczyłem w próbach spektaklu Gardzienic, nie brałem udziału w zajęciach Akademii Praktyk Teatralnych. Nie mogę więc mówić o pracy Gardzienic od środka. Ale też nigdy nie spotkałem się jako obserwator, nawet z daleka, z jakąkolwiek formą fizycznego czy psychicznego znęcania się Staniewskiego nad aktorami. Dlatego trudno mi uwierzyć w te zarzuty wobec Staniewskiego, które teraz powielane po wielokroć na mediach społecznościowych stały się ostatecznie publicznym linczem. Czy więc byłem wtedy ślepy? Naiwny? Czy powinienem bezwarunkowo uwierzyć w dzisiejsze oskarżenia Mariany Sadowskiej i kolejnych po niej osób? – to oczywiste pytania, które sobie dzisiaj poważnie zadaję.
W żaden jednak sposób nie mogę się już teraz odnieść do zarzutu pobicia czy uwięzienia Sadowskiej przez Staniewskiego, bo nic na ten temat nie wiem, poza jej słowami. Jeśli te czyny miały miejsce, nie znam zupełnie kontekstu zdarzeń – a to rzecz niebłaha w osądzaniu. Co się stało i dlaczego? Mogę tylko powiedzieć wierzę w pełni, lub nie wierzę w jej świadectwo, ale jakie ma to znaczenie? Skoro sprawa trafiła do prokuratury, to pewnie jakieś wyjaśnienia się w końcu pojawią. Jeśli wykazana zostanie wina, Staniewskiego nie zamierzam ani wybielać, ani usprawiedliwiać. Jeśli doszło do przekroczenia, kara będzie najsłuszniejszym finałem tej sprawy. Nie mam tu żadnej wątpliwości.
Ale do kilku spraw wyłaniających się z tych oskarżających tekstów, pojawiających się teraz jak grzyby po deszczu chciałbym się jednak odnieść. Najpierw sprawy błahe. Zawsze byłem w Gardzienicach, jak już wspomniałem, widzem. Tym który patrzy, odczuwa i analizuje. Niezwykle dramatyczne przedstawienia Staniewskiego odnosiły się, gdzieś w głębi, do spraw dobra i zła, do ich splątania. Jak to niegdyś napisałem, odnosiły się do tego, że na tym świecie jesteśmy iskrą tylko, że mamy tylko chwilę na wypowiedzenie się jako byty śmiertelne. Były dla mnie głęboko etyczne przedstawienia. Nie tą sentymentalną etyką: bądźcie grzeczni, ale etyką patrzącą na wielkość możliwego wzlotu i upodlenia człowieka. Bądź gorący lub zimny: letniego wypluje Pan z ust – parafrazując Apokalipsę. I tak też zawsze przebiegała tam praca. Na ekstremalności życia, twórczości, doznań. O tym wiedziałem i pisałem. Wiedziały też osoby przychodzące do Gardzienic. Myślę, że nie było tu żadnego okłamywania, Staniewski nie pracował z dziećmi. Od Gardzienic przychodzili i odchodzili (niekiedy skłóceni ze Staniewskim) wybitni aktorzy i aktorki, którzy z mocą zakładali później wiele ważnych i znanych do dzisiaj teatrów i instytucji społecznych. Raczej nie były to jednak zwichnięte pracą ze Staniewskim osobowości, życiorysy. Niewielu aktorów pozostawało w Gardzienicach na „całe życie”. Ta hardość gardzienickiego doświadczenia nie była tajemnicą, podkreślę raz jeszcze. Konflikty tam wybuchające, na tyle, na ile o nich wiem, miały podłoże artystyczne, niekiedy też osobiste. Lecz droga przychodzenia i odchodzenia była w Gardzienicach zawsze otwarta. W swojej książce bez ogródek pisałem o tych wszystkich odejściach, o kolejnych powstających w Gardzienicach zespołach, czy jak to nazywał Staniewski – konstelacjach. Lecz Mariana Sadowska rzutuje na naukowców swoje wyobrażenie, że „wyraźnie widzieli wykorzystywanie bezbronnych młodych ludzi” i klaskali. No, jednak tak nie było. To krzywdzące oskarżenie.
Skoro nie miałem bezpośredniego dostępu do procesu twórczego, w swojej książce o Gardzienicach opisywałem przede wszystkim to, jak wyglądały spektakle. To podstawowy element mojej publikacji, ale nie jedyny. Pisałem jednak też o pracy nad spektaklami, o procesie twórczym, bo to ważne. Wiedzę na ten temat czerpałem z rozmów z aktorami i z samym Włodzimierzem Staniewskim. Były takie osoby pośród aktorów, z którymi się zaprzyjaźniłem i przyjaźń trwała długo, nawet po tym, gdy odeszli z Gardzienic. Proces pracy aktorskiej – powtórzę – znam tylko z relacji. Również z krótkich rozmów z Marianą Sadowską. Ale też przegadanych maratonów z Tomaszem Rodowiczem, Mariuszem Gołajem, Janem Bernadem, Piotrem Borowskim, Wolfgangiem Niklausem i wielu innymi aktorami różnych pokoleń. Nigdy, absolutnie nigdy w tych rozmowach nie słyszałem o fizycznej przemocy, mobbingu, molestowaniu seksualnym, czy jakichś innych kryminalnych przekroczeniach dokonywanych przez Staniewskiego. Nigdy! Nie mówił o tym nikt i nawet do głowy mi to nie przyszło, że coś takiego w Gardzienicach się może dziać.
Po 2004 roku, po wydaniu książki, do Gardzienic przyjeżdżałem rzadko. Nie byłem wykładowcą Akademii Praktyk Teatralnych (poza jedną projekcją filmu o Awwakumie), nie mogę więc o późniejszych czasach wiele powiedzieć.
Po tekście Mariany Sadowskiej i artykule przygotowanym przez Witolda Mrozka, w którym wypowiada się kilka aktorek, musiałem skonfrontować się z inną prawdą o Gardzienicach. Również na koniec z atakiem skierowanym wprost wobec moich kompetencji etycznych.
Dziś trochę się gubię. Nie wiem więc już, kiedy słyszałem od aktorów i uczestników Akademii prawdę: czy dawniej, gdy pisałem książkę, czy teraz, gdy przeczytałem owe coming outy niektórych. Tak wielki jest rozdźwięk w świadectwach tych samych osób. Joanna Wichowska w 1998 roku pisała z aprobatą i podziwem: „Na przykład scena histerii Psyche (Mariana Sadowska). Zbudowana jest jak wiele innych w spektaklu, według zasady momentalnych przeobrażeń – metamorfoz. Rządzi nią wahadłowy ruch emocji; od rozpaczy do ekstazy, od przerażenia do autoagresji. Emocje jednak ujęte są w karby struktury, kontrolowane w sposób absolutny. Żaden mięsień twarzy nie powinien drgnąć bez przyzwolenia aktora. Gdzie szukać inspiracji dla takiego zadania aktorskiego? Ot, powiedzmy w naturze kobiecej. Każda kobieta nosi w sobie potencjalną erupcję histerii. Można to sprawdzić; od razu, na gorąco – żeńska część Akademii wciągnięta jest w działanie. Kilka sekund na odegranie ataku histerii; po kolei, bez wstępów. Staniewski: «to ma być teatr – nie dajcie się ponieść».”
Więc to jednak teatr, jak mówił Staniewski, a relacjonowała to uczestniczka Akademii Praktyk Teatralnych i później aktorka Gardzienic. „Nie dajcie się ponieść” – wspomina słowa Staniewskiego Wichowska. Więc jednak teatr, a nie histeria? Joanna Wichowska opisała pięknie model pracy i jej zasady. I metody pracy Staniewskiego. Korzystałem z różnych jej wypowiedzi w swojej książce.
Agata Zyglewska, Joanna Wichowska i Dominika Rembelska przygotowały obszerną broszurę ze swoimi świadectwami na temat Akademii Praktyk Teatralnych. Później Zyglewska i Wichowska pisały teksty do monograficznego numeru „Kontekstów – Polskiej Sztuki Ludowej” o Gardzienicach. Wsłuchiwałem się w ich i różne inne spisywane i wygłaszane przez aktorów komentarze, gromadziłem je, analizowałem i wykorzystywałem. Na ich podstawie pisałem o teatrze Gardzienice, o jego metodach pracy z aktorem. Jedną z recenzentek mojej książki w „Teatrze” w 2005 roku była Agata Zyglewska. Czytałem wtedy z dumą jej recenzję o moich Gardzienicach: „Potyczki i bitwy reżysera z materią świata przybliżają liczne cytaty z jego oficjalnych i nieoficjalnych wypowiedzi. Z drugiej strony, udaje się Kornasiowi zachować własny, obiektywny, od-autorski język wypowiedzi, a nie jest to łatwe zadanie przy obcowaniu z silną osobowością twórczą. Cała bogata terminologia gardzienicka, która implikuje pewien subiektywny kształt rzeczywistości jest tu opatrzona koniecznymi wyjaśnieniami. Kornaś dopuszcza także do głosu aktorów Ośrodka, studentów Akademii Praktyk Teatralnych i zewnętrznych komentatorów. Wydaje się, że taki właśnie opis, zachowujący równowagę między komentarzami z zewnątrz i z samego centrum wydarzeń pozwala najpełniej pojąć fenomen „Gardzienic” – pisała nie tylko o mnie, ale i o „fenomenie Gardzienic” Agata Zyglewska.
Co więc jest prawdą? Czy słowa dawne Zyglewskiej, sprzed piętnastu lat, dotyczące sytuacji w Gardzienicach wtedy, czy dzisiejsze? Czy to był więc fenomen „Gardzienic”, czy miejsce permanentnych przestępstw? Czy ona 15 lat temu nic nie widziała, o sprawach, o których teraz pisze Sadowska i ona sama? Samooszukiwała się? Ja w swojej książce nie wstydzę się do dzisiaj ani jednego sądu, ani jednego swojego zdania. Czy rzeczywiście oklaskiwałem Gardzienice, udając że nie widzę nadużyć? Nie. Tak nie było – pisałem prawdę. To jest ogromne oszczerstwo wobec mnie szermowane przez niektórych w mediach społecznościowych.
Zabrzmi to może patetycznie w kontekście obecnej nagonki, ale widziałem w Gardzienicach wiele rodzących się wzajemnych przyjaźni, wiele radości i spełnień. Sam poznałem tam wielu niezwykłych ludzi (dodam, że kolegowałem się z Joanną Wichowską, którą znałem jeszcze z Węgajt). Mogę dziś o tym świadczyć, jak wiele było w Gardzienicach zapału, dumy i walki (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Nie było w tym przemocy, lecz zapał. I widziałem lidera – Włodzimierza Staniewskiego – pod którego pieczą rozkwitały talenty. Piszę te słowa bez wahania. Ale byłem jednak tylko wdzięcznym widzem, nie częścią zespołu.
Natomiast w tekstach, które teraz czytam, dostrzegam inne, nieustająco wrogie wobec swoich aktorów Gardzienice. Próbowałem zrozumieć, co się stało, że wiele osób tak radykalnie zmieniło swój stosunek do zespołu, którego były częścią, i poczuło się dzisiaj w obowiązku krańcowo odmiennie opisać swoje doświadczenie, niż gdy opowiadały o nim tam pracując.
Myślę tu nie o przemocy (bo, jeśli miała miejsce, to jest to karygodne – i powinna zostać ukarana), ale o sprawach codziennych, tych najbardziej prymarnych. Ja przyjechałem po raz pierwszy do Gardzienic jako bardzo młody człowiek, chyba w 1980 roku, a może rok wcześniej. To był czas, gdy nie było w Gardzienicach istotnej różnicy wiekowej między aktorami i reżyserem. To był czas Wypraw. Ja, widz, zostałem zaprzężony natychmiast do pracy. Było to dla mnie naturalne i… dobre. Podczas Zgromadzenia roznosiłem ludziom pierogi, w gardzienickich chałupie za łęgami nosiłem wodę, paliłem w piecu, sprzątałem. Drobne sprawy, ot takie harcerstwo. Robiłem te rzeczy, jak wszyscy aktorzy – choć nigdy aktorem nie chciałem być. I czułem się z tym dobrze. Gdy później, wiele lat później, gdy napisałem kilka tekstów o Gardzienicach, niekiedy i mnie przynoszono poczęstunek, nie czułem się w najmniejszym stopniu zawstydzony i zażenowany. Czy jestem winny z tego powodu, że ktoś przyniósł mi talerz z jedzeniem? Gdy się teraz zastanawiam, myślę, że może jestem. Ale wtedy winny nie byłem i się tak nie czułem.
Co się zmieniło w tych ludziach, którzy atakują teraz Gardzienice i Staniewskiego? (Przepraszam za długą, wymyśloną parabolę, która teraz nastąpi, być może w swej delikatności nie do końca adekwatną do tematu coming outów.) Wszystko w tej paraboli zaczyna się w kochającej się rodzinie. Rano ktoś wstaje, robi drugiemu kawę. Robi ją z miłością. I może taki drobny gest dawać potem szczęście obustronne. Trwają wtedy oboje leniwe, spędzając przy tej kawie szczęśliwe chwile. Ale wyobraźmy sobie, że coś się zepsuło. Miłość znikła, ludzie rozeszli się w dużej niezgodzie, ktoś kogoś skrzywdził, uraził. I on/ona mówi po dwudziestu latach, że był to nieszczęśliwy związek, bo on/ona był wykorzystywany i musiał wstawać wcześnie i robić kawę. Świadectwo wtedy jest zupełnie zgodne z faktami, ale czy prawdziwe, oddające rzeczywiste doświadczenie sprzed lat?
Jaki więc płynie z tego morał dla tej paraboli? Nie polega on bynajmniej na przekonywaniu, że trzeba milczeć i zakneblować usta swoim niewypowiedzianym pretensjom i nie mówić o własnej krzywdzie. Jestem przekonany, że zarzuty natury prawnej powinny być wyjaśnione do końca. I nie mam co do tego wątpliwości. Ale ogólny obraz monstrualnych Gardzienic, jaki wyłania się po przeczytaniu kolejnych coming outów, jest wobec mojego doświadczenia i wobec wypowiedzi sprzed lat samych zainteresowanych, w gruncie rzeczy fałszywy. Pobyt w Gardzienicach w każdym z tych przypadków pokazywany jest jako czas wyjątkowo nieszczęsny. Nie tak było w Gardzienicach dwadzieścia lat temu. Nie tak.
Bardzo mi trudno odnaleźć się w sytuacji medialnej, jaką wytworzono: masz być za lub przeciw, nie ma miejsce na cieniowanie. Ale ja jestem za Marianną Sadowską i za Włodzimierzem Staniewskim. Mariana Sadowska napisała na wstępie swojego coming outu: „Zawsze sobie powtarzałam, że gdybym musiała przejść przez to wszystko jeszcze raz, bez wahania powtórzyłabym tę moją «szkołę».” Domyślam się, że czas przeszły oznacza, że ostatnie lata i ten tekst o Staniewskim to zmienił, że teraz jednak nie chciałaby powtarzać dawnej drogi (choć może nieprecyzyjnie to rozumiem). Kiedyś Ryszard Cieślak, aktor Grotowskiego powiedział; „gdyby ktoś zapytał mnie, czy chciałbym zmienić swoje życie, gdybym mógł cofnąć czas, odpowiedziałbym, że nie.” Jak podobnie brzmią te słowa Cieślaka do słów Sadowskiej… Marzenie aktorów o przekroczeniu własnych granic, o dosięgnięciu kreacji wyjątkowych, wcale nie wydaje mi się utopią. Oboje – Sadowska i Cieślak – za tym poszli „bez wahania” – i wcale nie w imię reżyserów-demiurgów, ale zapewne też w poszukiwaniu siebie. Tak to rozumiem. Czarne legendy dotyczące aktorów Kantora, Swinarskiego, Grotowskiego, teraz Staniewskiego (a pewnie wkrótce pojawia się kolejne nazwiska) powodują konieczność postawienia raz za razem pytania o granice aktu twórczego. Takie pytanie zadała też wprost Mariana Sadowska. Dała też swoją odpowiedź, najpierw, że bez wahania poszłaby raz jeszcze. Ale w chwilę później, że nie warto pracować na granicy, że to niszczy. Paradoksalnie, nie widzę w tym sprzeczności. W tej chwili nie podejmę szerzej tego tematu, choć jest on ważny, być może kluczowy. (Wiem, że trzeba ważyć w tej dyskusji słowa, więc dodaję natychmiast, ze gdy piszę o pracy na granicy, nie mam na myśli czynów kryminalnych czy przemocy).
Z tekstem Sadowskiej – nie odnosząc się teraz do spraw, którymi zajmuje się prokuratura – chciałbym posprzeczać się, porozmawiać, bo jest w nim – oprócz zarzutów – wiele ważnych tematów. Jeśli wczytać się w niego, są w nim nie tylko oskarżenia, ale właśnie wiele pytań. Jednak po jej tekście odezwało się grono kolejnych osób. Kilka tekstów było ciekawych, bardzo szczerych. Inne mniej ciekawe – za to bardziej koniunkturalne. Niektóre wydały mi się nawet żenujące. Na przykład kuriozalne samokrytyki takie, jak składane przez Soszyńskiego, że wstydzi się za swój wcześniejszy zachwyt nad Metamorfozami. Ja się nie wstydzę i nigdy wstydził nie będę, bo to był świetny spektakl i świetną rolę stworzyła w nim właśnie Mariana Sadowska, naprawdę świetną. I myślę, że Sadowska by się ze mną zgodziła w takiej ocenie Metamorfoz, bo czemu miałaby się zaprzeć tego oczywistego faktu, że była to partia ze wszech miar udana (mówiąc skromnie). Metamorfozy zaś były wyjątkowym spektaklem. Zawsze jednak są nadgorliwcy poprawności politycznej… W latach pięćdziesiątych, nazywanych teraz okresem dominacji stalinizmu, w modzie były całkiem podobne samokrytyki, brzmiące słowo w słowo tak samo. A to Tadeusz Borowski został zmuszony do powiedzenia, że wstydzi się, iż podobał mu się Hemingway, bo teraz przecież panuje jedynie słuszny socrealizm. Odcinano się więc na potęgę w imię jedynie słusznej drogi sztuki, którą projektowano. „My pracownicy pióra w trudnej walce o zlikwidowanie w nas samych wszelkich obciążeń przeszłości pójdziemy niewątpliwie naprzód” – pisał przymuszony Gałczyński. Ale niektórzy w czasach stalinizmu pisali pospiesznie samokrytyki z nadgorliwości. „Wstydzę się, że mi się podobało”, bo to niesłuszne w obecnej sytuacji.
Zaczepiony przez Pawła Soszyńskiego w jego dwutygodnikowym coming oucie, odpowiem mu tylko na koniec, że książkę o Gardzienicach uważam za bardzo ważną i udaną, lecz za swoje opus magnum uważam jednak późniejszą książkę o Scholi Teatru Węgajty i dramacie liturgicznym. Zapraszam do lektury. Na koniec dodam, że Soszyński, ogłaszając w swoim tekście, że „wszystko już wiemy” o Gardzienicach i Staniewskim, chyba bardzo się pospieszył. Proponuję, by z ostatecznym powszechnym linczem zaczekał. W demokracji samosąd jest bowiem wysoce nieetyczny – że użyję takiego określenia. Celowo go używam, gdyż Soszyński zaczął na przykładzie mojej książki mówić o etyce (czy jak się domyślam, jej braku) w opisywaniu teatru...