Środowisko kultury żegna Stanisława Tyma, odbiorcy jego filmów, sztuk, felietonów nie mogą się pogodzić ze śmiercią artysty. Warto przypomnieć jego związki z naszą gazetą. Pisze Jacek Cieślak w „Rzeczpospolitej”.
– Stanisław Tym rozpoczął współpracę z „Rzeczpospolitą” w połowie lat 90. – wspomina Jacek Lutomski, wieloletni redaktor działu kultury (do 2018 r.), a wcześniej „Magazynu Rzeczpospolitej” i „TeleRzeczpospolitej”. – Wtedy w naszej redakcji wielkim wydarzeniem na początku roku było rozstrzygnięcie plebiscytu czytelników „Złota piątka” na najlepszych i najpopularniejszych aktorów, reżyserów, ludzi kultury, bohaterów wywiadów w cyklu „Zbliżenia”.
Staszek zdecydował się pomóc mi w prowadzeniu tych uroczystości, na które przychodziło wiele artystycznych znakomitości. A było to w czasach, kiedy w Polsce nie było jeszcze szaleństwa czerwonych dywanów i ścianek. Tym, przy całej swojej wyjątkowej skromności i delikatności, był gwiazdą tych wieczorów. Największe tuzy polskiej kultury chciały się z nim spotkać, pogadać, zrobić wspólne zdjęcie. O błyskotliwości i poczuciu humoru jego konferansjerki nie ma nawet co wspominać, bo był w tym mistrzem. Sam musiałem się pilnować, żeby nie zapomnieć o scenariuszu, bo jego improwizacje były niezwykle wciągające.
Stanisław Tym i „Rzeczpospolita”
Później Stanisław Tym rozpoczął współpracę z „Rzeczpospolitą” jako stały felietonista, a nawet redaktor: sam przygotowywał w wydaniu weekendowym całą kolumnę „Fotel. Potyliczny organ Tyma”.
– To właśnie tu powstał wspaniały jego autoportret kreślony delikatną kreską – przypomina Jacek Lutomski. – Na czas wakacji Tym miał do dyspozycji specjalną, autorską stronę „Na fali”, którą redagował do ostatniej chwili, więc materiały do drukarni musieliśmy wysyłać po deadlinie specjalnym transportem. Warto też pamiętać, że Stanisław Tym był autorem „Szopek noworocznych”, których teksty publikowaliśmy w kolorowym „Magazynie Rzeczpospolitej”.
– To było latem 2001 r. Na pomysł satyrycznej kolumny wpadł chyba ówczesny sekretarz redakcji Jurek Paciorkowski – mówił mi Stanisław Tym. – Zrobiłem ze 30 numerów. Robota była ostra. To wtedy wymyśliłem sobie podpis w kształcie profilu mojej głowy. Gdy zobaczył rysunek grafik Wojciech Freudenreich, powiedział, że to genialne. Ten jego zachwyt będę pamiętał do końca życia.
Cykl ilustrowało zdjęcie tyłu głowy satyryka wykonane w automacie i podpisane „Automat”.
– Muszę czuć adrenalinę – mówił Stanisław Tym. – To znaczy termin na karku. Tak miałem od początku i wciąż się tego trzymam. (…) Najchętniej oddawałbym felietony już po wydrukowaniu numeru, co zresztą raz mi się zdarzyło, bo pomyliłem dni. O telefonach komórkowych jeszcze się wtedy nie śniło, więc namierzyć człowieka i przypomnieć mu o terminie było dużo trudniej.
Jerzy Paciorkowski wspomina:
– Zbliżały się wakacje i zależało nam na utrzymaniu wysokiej dynamiki sprzedaży „Rzeczpospolitej”. Szybko pojawił się pomysł stworzenia na ostatniej stronie kolumny rozrywkowej w wydaniu weekendowym. W czasie burzy mózgów najwięcej zwolenników zyskał pomysł drukowania dużego zdjęcia „gołej baby”. Pomysł został jednak odrzucony przez kierownictwo jako nielicujący z powagą „Rzeczpospolitej”. I tu oczywiste stało się, że musimy oddać redagowanie tej strony komuś, kto nada jej odpowiedni poziom. W sposób naturalny pojawiło się nazwisko Stanisława Tyma, który miał w „Rzepie” stały felieton.
Poproszony na rozmowę, z entuzjazmem przyjął propozycję redagowania wakacyjnej kolumny, zastrzegając sobie pełną autonomię.
– Pozostało wymyślić baner dla tego pomysłu, który miał też być podstawą akcji promocyjnej całej gazety na wakacje – mówi Jerzy Paciorkowski. – Już następnego dnia Staszek przyszedł z pomysłem, który wszystkim bardzo się spodobał, bo miał w sobie podwójne skojarzenia. „Rzeczpospolita na fali” to było „to”! No i się zaczęło. Staszek jako artysta i perfekcjonista pracował nad każdą kolumną do ostatniej chwili. Wszystkie teksty, a nawet rysunki były jego autorstwa. Spodziewając się kłopotów z dotrzymaniem harmonogramów, wyznaczyliśmy Staszkowi deadline dwie godziny wcześniej. Ponieważ Staszek wiedział, że my znamy jego styl pracy, więc kompletnie deadline zignorował.
Potwierdzam: każdy, kto wchodził do bufetu „Rzeczpospolitej” w dawnej siedzibie przy placu Starynkiewicza, mógł spotkać Stanisława Tyma siedzącego na skraju baru, pochylonego na kartką papieru, kończącego teksty bądź dopisującego właśnie wymyślone pointy. Kończył felietony przed 16.00, tuż przed zamknięciem sobotniego numeru. Nie da się ukryć, że powodowało to pewne napięcie wśród sekretarzy prowadzących weekendowe wydanie.
– Spóźnialiśmy gazetę permanentnie, bo Staszek nanosił poprawki nawet na wydrukach końcowych – kontynuuje Jerzy Paciorkowski. – Wydawcy rwali włosy z rozpaczy, ale dotrwaliśmy jakoś do końca wakacji, kompletnie wyczerpani, ale szczęśliwi. Sprzedaż „Rzepy” podczas tych pamiętnych wakacji udało się utrzymać na wysokim poziomie.
Stanisław Tym i rozmowy z nim
Prace dla „Rzeczpospolitej” przypominała m.in. retrospektywa Stanisława Tyma w Muzeum Karykatury zatytułowana „Tymem do przodu. Retrospektywa Stanisława Tyma” z rysunkami wykonami dla „Rzeczpospolitej” w latach 2001–2005.
Pomimo choroby, która nie dawała mu spokoju od lat, imponował świeżością i błyskotliwością umysłu, poczuciem humoru i pamięcią. Rytuałem było umawianie się na wywiady do „Rzeczpospolitej”, do których nie dochodziło, a jedyną rozmową było telefoniczne omawianie szczegółów, co przeradzało się w one man show, bijący na głowy dzisiejsze stand-upy.
Bohaterami monologów były najwspanialsze postaci polskiej kultury w mistrzowskich anegdotach, ale też partyjni dygnitarze. Stanisław Tym ironicznie odgrywał pełne absurdu rozmowy z elbląskim dygnitarzem PZPR, który doprowadził do jego rezygnacji z dyrekcji tamtejszego teatru.
Tym podkreślał, że polityczna cenzura nie skończyła się wraz z PRL. Przecież jego telewizyjny magazyn „Pies, czyli Kot” zdjęła z anteny TVP solidarnościowa ekipa.