Moroz: Najwyższa pora podsumować miniony sezon. Zresztą już chyba jesteśmy spóźnieni. Rok temu obudziliśmy się wcześniej.
Skrzydelski: Trudno się wraca do rutyny po dłuższej przerwie. Tym bardziej że ciekawszym tematem na dziś byłaby wyjątkowa wrześniowa aura. Lato w pełni, a tu podobno teatry startują z premierami. No cóż, kalendarz nie kłamie. W każdym razie choćby Jacek Sieradzki zdążył już, po raz trzydziesty pierwszy, opublikować swój – jak zawsze świetnie napisany – „Subiektywny spis aktorów teatralnych”. A i miesięcznik „Teatr” przyznał swe doroczne wyróżnienia. I tu niespodzianka.
Moroz: Tak, wiem, zapewne chciałbyś, aby to Luk Perceval otrzymał Nagrodę Swinarskiego za „Pewnego długiego dnia”. Ale zapominasz, że zdobył ją za „3Siostry” dwa lata temu. Nie można w kółko honorować reżyserów z zagranicy, to mogłoby zostać odczytane jako przejaw kompleksów wobec Zachodu.
Skrzydelski: No pewnie, to byłby skandal. Polskie nagrody znów dla niepolskich artystów. Za to od Percevala okazał się zdolniejszy Wojciech Faruga – którego skądinąd przecież bardzo cenimy – ze swoim „Dekalogiem” wg Kieślowskiego/Piesiewicza z Teatru Narodowego.
Moroz: Każdy ma prawo do własnego zdania. I prawo takie ma redakcja szacownego miesięcznika. My za to spektaklem Farugi byliśmy raczej rozczarowani. W słynnym scenariuszu reżyser nie odkrył niczego nowego. Znów poczuliśmy się, jakbyśmy uczestniczyli we wspominkach z epoki późnej komuny i w dylematach moralnych sto razy już przegadanych w kontekście nie tylko Kieślowskiego. O tyle to dziwne, że za oknem widzimy dziesiątki nowych kontekstów – i w ten oto sposób mniej więcej podsumowaliśmy dokonanie ze Sceny przy Wierzbowej.
Skrzydelski: Doceńmy jednak, że Nagrodę Zelwerowicza dla najlepszego aktora „Teatr” przyznał Romanowi Gancarczykowi za jego Jamesa Tyrone’a w „Pewnego długiego dnia” Percevala.
Moroz: Doceniamy. Czyli jednak tej zagranicy tak do końca uniknąć się nie da. Z kolei Nagrodę Zelwerowicza dla najlepszej aktorki otrzymała Agnieszka Przepiórska za rolę matki Grzegorza Przemyka w monodramie „W maju się nie umiera. Historia Barbary Sadowskiej” Piotra Rowickiego w reżyserii Anny Gryszkówny (produkcja warszawskiego Domu Spotkań z Historią). I teraz jest nam głupio, bo tej realizacji nie udało nam się zobaczyć.
Skrzydelski: A wiele dobrego o tym monodramie słyszeliśmy. O kilku innych przedstawieniach też sporo dobrego słyszeliśmy, lecz jak dotąd ich nie obejrzeliśmy. I taki już los tych wszystkich rankingów i podsumowań: ktoś zobaczył to, a drugi nie zdążył, za to zobaczy później; z kolei jeszcze ktoś widział znakomity spektakl offowy gdzieś na obrzeżach dalekiego miasta. A sami wiemy, że w tej skali mikroteatralnej, trudnej do uchwycenia, dzieją się często rzeczy najciekawsze.
Moroz: Mam generalnie taki wniosek podstawowy i jednocześnie postulat programowy: oby tylko teatr nie był nudny. Bo w tej skali makro to niemal codzienność. I w tym zakończonym sezonie niestety również tak było. Swoją drogą to mógłby być punkt wyjścia do zestawienia pt. „Najbardziej wynudzone top ten sezonu 2022/23”.
Skrzydelski: Może warto, choćby w następnym odcinku, przygotować coś takiego zamiast omawiania konkretnej premiery?
Moroz: Paradoksalnie dyskusja stałaby się zażarta.
Skrzydelski: Tego nierzadko brakuje nam najbardziej.
Moroz: Ale nie, bez przesady. W tym sezonie nie było aż tak źle. Mieliśmy nawet tytuły wybitne, a nawet jedno arcydzieło. Już to powoduje, że to wynik lepszy niż rok temu. Na początek – proponuję – zauważmy, że w polskim teatrze pojawiły się przedstawienia ciekawie i poważnie komentujące istotne sprawy społeczne, jak choćby wojnę w Ukrainie. Zasadnicze wydaje się to, że teksty ukraińskich autorów wokół tego tematu są przepracowywane przez polskich twórców i włączane do repertuaru.
Skrzydelski: Warto zatem dostrzec takie spektakle, jak pokazany w TR Warszawa „Mój sztandar zasikał kotek. Kroniki z Donbasu” w reżyserii Aleksandry Popławskiej, na podstawie dwóch tekstów młodej ukraińskiej dramatopisarki Leny Laguszonkowej. Autorka sama pochodzi ze wschodniej Ukrainy i dlatego potrafi odmalować tę dziwną wojnę-niewojnę trwającą w Donbasie od 2014 r., w której ludzie „tutejsi” próbują ułożyć sobie codzienność. Właśnie – to ważne – nie tylko przetrwać, lecz i zbudować jakąś osobliwą rutynę życia pod zrzucanymi bombami. Na tyle osobliwą, że już absurdalną albo nawet surrealistyczną.
Moroz: W propozycji Popławskiej zainteresowały nas nie tylko temat i dobrze poprowadzone aktorstwo, ale i kształt inscenizacyjny, pełen śmiałych pomysłów, ewokujący sugestywny klimat z pogranicza szaleństwa. Choć też chwilami pewnie chciałoby się, żeby dwa wykorzystane na scenie teksty były dramaturgicznie lepiej opracowane, zręczniej się przeplatały…
Skrzydelski: …Co też, o ile pamiętam, odnotowaliśmy w naszej recenzji. Ale i tak warto wymienić „Mój sztandar” pośród mocnych premier.
Moroz: Tak, od razu jednak zwracam uwagę na rzecz, która z wątkiem ukraińskim mierzy się w sposób jeszcze bardziej spełniony. Chodzi mi o „Sen srebrny Salomei” Słowackiego w reżyserii Piotra Cieplaka z legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej.
Skrzydelski: Można było mieć zdwojone obawy co do tego przedstawienia: z powodu trudności, które sprawia reżyserom tzw. mistyczny Słowacki, oraz z racji zamiaru rozmowy o stosunkach polsko-ukraińskich przez pryzmat tego akurat dramatu.
Moroz: Bo przypomnijmy, że Słowacki napisał „Sen” w 1843 r. i zawarł w nim opisy tortur zadawanych polskim mieszkańcom Ukrainy, przerażająco zbieżne z epizodami rzezi wołyńskiej. Sama zaś akcja toczy się podczas buntu rusińskich chłopów w drugiej połowie XVIII w. Tekst pokazuje więc krwawy konflikt między polskimi „panami” a ukraińskimi włościanami. Brać się za taką opowieść, kiedy Ukraińcy odpierają napaść Moskwy?
Skrzydelski: A jednak Cieplakowi wyraźnie chodzi o pojednanie. Dlatego kluczowa jest tu wieńcząca przedstawienie pieśń Wernyhory, w której do głosu dochodzi marzenie o wspólnocie Polaków i Ukraińców. Równocześnie reżyser zdaje się mówić, że żadne pojednanie nie będzie możliwe bez uczciwego rachunku wspólnej historii. Cieplakowi i jego zespołowi udało się przy tym – za Słowackim zresztą – ukazać skomplikowanie sytuacji, niedające się sprowadzić do czarno-białych klisz, gotowych do użycia przy instrumentalizacji w ramach konfliktu pamięci.
Moroz: Uwagę zwraca też konwencja spektaklu, niezwykle oszczędna, sprowadzona do słowa i aktorskiej obecności na tle umownej scenografii, sugerującej raczej niż wyrażającej przestrzeń zdarzeń. Dla mnie to był kolejny atut pomysłu Cieplaka. Ascetyzm wyrazu sprawiał, że poetyckie słowo miało wielką siłę rażenia. Nie potrzebowałem dodatkowych błyskotek.
Skrzydelski: To wszystko szczera prawda. A teraz radykalnie zmieniamy nastrój. Jeśli chodzi o kwestie społeczne, to w tamtym sezonie polski teatr odwoływał się także do naszych doświadczeń z transformacją ustrojową. Mam na myśli „Śmierć komiwojażera” Millera, tytuł wystawiony przez Małgorzatę Bogajewską w krakowskim Teatrze Ludowym.
Moroz: Ale oczywiście nie jest to rzecz wprost społeczna czy, nie daj Boże, wprost polityczna. Klasyk amerykańskiego realizmu zostaje przez Bogajewską przeczytany w skupieniu, bez efektownego łamania psychologii relacji rodzinnych zawartych w tym wybitnym dramacie.
Skrzydelski: Zwłaszcza relacji między Lomanem (Piotr Pilitowski) a jego synami (Piotr Franasowicz, Paweł Kumięga – więcej o tych wszystkich rolach w naszej rozmowie). Uwspółcześnienia też drastycznie nie ingerują w tekst. Owszem, widzimy, że Loman to także nasz sąsiad z bloku jeżdżący rozklekotanym oplem, ale nie kłóci się to zupełnie z kontekstem dramatu dotyczącym Ameryki końca lat czterdziestych. Zaskakujące, że Bogajewskiej udało się to uzyskać przy minimum środków. To zatem w dużym stopniu opowieść o polskiej transformacji, tyle że od szczegółu podążamy tutaj do ogółu. Losy Lomana stają się typowe dla całego pokolenia biedaków, omamionych łatwym zyskiem w rodzącym się kapitalizmie.
Moroz: Taki przepis na teatr społeczny zdaje się skuteczniejszy. I obywa się bez transparentów czy okrzyków.
Skrzydelski: Z niecierpliwością czekamy na kolejne realizacje Bogajewskiej, której dobra passa trwa. Wiemy, że na listopad w Teatrze Narodowym planuje „Opowieści Lasku Wiedeńskiego” von Horvátha, a na koniec sezonu chce w swoim Ludowym powrócić do Millera i jego „Czarownic z Salem”.
Moroz: W pewnym sensie odwrotnie do Bogajewskiej postąpiła w warszawskim Teatrze Dramatycznym Katarzyna Minkowska w „Moim roku relaksu i odpoczynku” na podstawie prozy Ottessy Moshfegh. Krakowski spektakl żywił się intymnym portretem bohaterów, by zbudować szerszą diagnozę. Tymczasem autorka „Mojego roku” sięga po głośne wydarzenia z życia społeczno-politycznego Stanów Zjednoczonych (atak na World Trade Center) po to, by uczynić z nich metaforę stanu duszy głównej bohaterki, uzależnionej od farmakologicznych używek, które mają być lekiem na całą depresję świata. W rezultacie dostaliśmy od Minkowskiej teatr egzystencjalno-psychologiczny najwyższej próby.
Skrzydelski: Jesteś wielkim zwolennikiem tego przedstawienia. Rozumiem to.
Moroz: Tak, uważam je za wydarzenie, które pozostanie ze mną na dłużej.
Skrzydelski: Mnie u Minkowskiej zachwyciła sprawność, z jaką reżyserka adaptuje trudny prozatorski tekst. Nie znajduję w tej dramaturgii dłużyzn czy scen niepotrzebnych. A to przecież absolutnie dziwne, bo w niemal czterogodzinnym spektaklu gada się na potęgę, co więcej, dominują w nim monologi głównej bohaterki, tak znakomicie granej przez Izabellę Dudziak. „Mój rok” to dzieje śmierci duszy i jej odrodzenia.
Moroz: To historia młodej mieszkanki wielkiego miasta, która postanawia przespać rok po to, by dokonać wewnętrznej regeneracji. Jest zmęczona nadmiarem bodźców dostarczanych przez naszą cywilizację i zarazem osierocona przez najbliższych, którzy traktują ją instrumentalnie. W tym portrecie dostajemy frapującą diagnozę naszej współczesności – niegdyś emblematycznej dla świata Zachodu, a dziś już oczywistej również w polskich realiach, w których depresja, zwątpienie, apatia, i związana z nimi cała kultura psychologicznych porad i recept idących w miliony, zaczynają wyznaczać zupełnie inną perspektywę patrzenia na społeczeństwo. To wręcz zmiana paradygmatu stylu życia.
Skrzydelski: Jeszcze piętnaście lat temu ten bezwzględny obraz samotności i brutalności, skrytych za pozorami wielkomiejskich wygód, mógł w Polsce wydać się nieco egzotyczny. Ale wiadomo, zmiany przyspieszają, a my na dobre i na złe zbliżamy się do „zachodnich standardów”, dlatego oglądałem „Mój rok” z poczuciem, że proponuje mi się rozmowę o czymś naprawdę na czasie. Odnotujmy jeszcze wspaniałą Monikę Frajczyk w roli przyjaciółki zrezygnowanej bohaterki.
Moroz: To propozycja o niezrównanym bogactwie emocjonalnych rejestrów. Ton serio przebija się przez sceny ironiczne czy wprost komiczne. Mrok przeplata się z nadzieją, wzruszenie ze strachem i z kpiną. I tak bez ustanku. Jednocześnie ten uczuciowy rollercoaster ani przez chwilę nie nuży.
Skrzydelski: I pewnie zaskoczeniem największym – także dla nas – jest to, że „Mój rok” powstał jako pierwsza premiera dyrekcji Moniki Strzępki. Spodziewaliśmy się najgorszego z możliwych teatru ideologicznego, a tymczasem zostaliśmy miło zaskoczeni. Co więcej, również w kolejnych miesiącach byliśmy w Dramatycznym pozytywnie zaskakiwani. Świetnym przykładem „Chłopaki płaczą”, autorska rzecz w reżyserii Michała Buszewicza.
Jednak ja największe stężenie psychologicznej wnikliwości i bezwzględnej prawdy o ludziach (przede wszystkim o rodzinie) odnalazłem w nowej realizacji Luka Percevala w Narodowym Starym Teatrze.
Moroz: Tak, „Pewnego długiego dnia” wg O’Neilla na nas obu zrobiło piorunujące wrażenie. Wyszliśmy z teatru jak odurzeni. Powrót do realu nie był łatwy.
Skrzydelski: To takie teatralne doświadczenie, po którym z teatru nie chce się wychodzić. Zdarza się raz na kilka lat. Choć ostatnio zdarzyło mi się, gdy rok temu na poznańskiej Malcie obejrzałem trylogię „Cały smutek Belgii” w reżyserii… Percevala.
Moroz: Do dziś żałuję, że wtedy nie pojechałem na Maltę. Z kolei w „Pewnego długiego dnia” reżyserowi znów udało się powołać świat sceniczny o sile nieporównywalnej z niczym, co oglądaliśmy na scenie nie tylko w tym sezonie. Seans na podstawie „Zmierzchu długiego dnia” jest, moim zdaniem, jeszcze mocniejszy niż poprzednia polska produkcja Percevala, którą też obaj uznaliśmy za arcydzieło. Tamte „3Siostry” wg Czechowa przemawiały ciągiem mrocznych poetyckich obrazów, komentujących egzystencjalną i społeczną zapaść, jaką przyniosła pandemia Covid-19. Teraz zaś flamandzki reżyser skupia się na rodzinie, to ona znajduje się w centrum uwagi. Rodzina, która niesie z sobą wszystko: całą tę komedię i całą tragedię, których doświadcza w życiu każdy z nas.
Skrzydelski: Perceval swoim postdramatycznym zwyczajem tworzy materię sceniczną z pogranicza grania i bycia. Jednocześnie wcale nie zdradza O’Neilla, lecz wydobywa z jego sztuki esencję. Tematy i postacie są w końcu te same. To opowieść o rodzinie aktora, Jamesa Tyrone’a (Roman Gancarczyk), zmagającej się z uzależnieniami, a jeszcze bardziej z kłamstwami, dzięki którym te uzależnienia mają być usprawiedliwione. Reżyser silnie eksponuje motyw teatru w teatrze, bo i teatr stanowi jedną wielką manipulację. James nie tylko uprawia zawód aktorski. Całe jego życie to odgrywanie ról, pomagających mu uciec od mrocznych prawd o sobie. Można powiedzieć, że i jego synowie, i żona powoli stają się tacy jak on. Starszy syn zresztą też wybiera aktorstwo, by kłamać jak ojciec.
Moroz: Życie Tyrone’ów to właściwie nieustanne balansowanie między momentami dopuszczenia samoświadomości do głosu a momentami jej tłumienia. Pewnym zjawiskiem, godnym szerszych omówień, jest to, jak pokazują tę dwoistość aktorzy Starego.
Skrzydelski: Gancarczyk jako James najprawdopodobniej stworzył swoją najlepszą rolę w teatrze. A Małgorzata Zawadzka osiągnęła coś, co trudno nazwać jedynie interpretacją, przygotowaniem postaci wraz z reżyserem, czy nawet przekroczeniem aktorstwa, które polega na przeobrażeniu. Przepraszam za te górnolotne frazy, ale jej Mary Tyrone zachowuje się na scenie tak, jakby Perceval poprosił ją o jedno: bądź najkruchszą istotą na Ziemi. I Zawadzka to robi. Po prostu. Porusza się w innym rejestrze aktorskiej świadomości, poza kategoriami do uchwycenia. Chyba pierwszy raz odniosłem w teatrze takie wrażenie; co więcej, gdybym zobaczył „Pewnego długiego dnia” jako swój pierwszy spektakl w życiu, stwierdziłbym, że to jakieś czary albo hipnoza, która łączy aktorów i widzów i która udowadnia, że istnieje rzeczywistość poza możliwością zrozumienia.
Moroz: Tak, ta kreacja jest absolutnie wyjątkowa. Cóż dodać? Zawadzka odrywa się od reguł teatru psychologicznego (co nie znaczy, że w przedstawieniu w ogóle go nie ma). Powołuje postać owładniętą swoistym histerycznym tańcem, o ruchach ograniczonych do kilku bolesnych, powtarzalnych figur. Przywodzi to na myśl skonwencjonalizowane aktorstwo teatru butoh lub innych dalekowschodnich tradycji teatralnych. Pomimo albo raczej właśnie dzięki tym ograniczeniom aktorce udaje się zbudować osobowość sceniczną o wstrząsającej ekspresji.
Skrzydelski: Kapitalnie wypadają też Mikołaj Kubacki i Łukasz Stawarczyk jako synowie Tyrone’ów.
Moroz: Co ważne, żadnej z postaci nie da się zamknąć w prostych ocenach moralnych czy psychologicznych. Wszyscy wywołują w nas zrazu obrzydzenie, a zaraz potem litość i zrozumienie.
Skrzydelski: Od początku też znać, że Perceval osiągnął ten poziom mistrzostwa, który każe twórcy odejmować, a nie dodawać kolejne elementy inscenizacji. To rodzaj artystycznej pokory, która każe się skupić na tym, co najistotniejsze, a nie czarować widzów kolejnymi atrakcjami. Najważniejsza jest rozmowa z widzem, potraktowanym serio jako prawdziwy partner angażującej, intymnej dyskusji.
Rodzina w tym minionym sezonie była w teatrze najważniejsza. Udowodnili to Minkowska, Bogajewska, Perceval. Dodałbym do naszego zestawienia spektakl Marcina Wierzchowskiego (dla którego zresztą Perceval stanowi punkt odniesienia w pracy z aktorami) z Teatru Śląskiego w Katowicach: „Zanurzenie” również skłoniło nas do dyskusji o rodzinie i jej tajemnicach.
Moroz: Jak najwięcej takich rozmów w teatrze życzmy sobie w nowym sezonie.
Skrzydelski: Niepoprawny z ciebie optymista. Ale kto wie, kto wie. Wiadomość dla wszystkich zainteresowanych: przez te najbliższe miesiące będziemy się spotykać co dwa tygodnie, a nie jak dotychczas co tydzień. Poza teatrem są jeszcze inne obowiązki.