EN

25.08.2020, 14:12 Wersja do druku

Outsiderzy

Inne aktualności

- Nie jestem na sprzedaż- mówiła Demarczyk w swoim ostatnim wywiadzie. - To, co daję ze sceny, to za mało, żeby kochać? Trzeba wiedzieć, co jadam na śniadanie? I z kim? A Piotr Szczepanik wyznał: - Nie lubię tej całej otoczki, fleszy, fotoreporterów, gwiazd i całego tego szumu. Jest to dla mnie bardzo nużące.

Madonna - legenda

Oczarowany Ewą Demarczyk szef słynnej paryskiej Olympii zaoferował jej dwuletni kontrakt: - Wydobędzie pani piosenkę francuską z gówna, w którym utonęła po śmierci Edith Piaf zachęcał.

Ale ona za nic miała wielką karierę. I choć występowała na całym świecie, najwierniejszą publiczność zdobyła w kraju. Na jej koncerty waliły tłumy, bilety rozchodziły się w kilka minut, a koniki sprzedawały je z ponad dziesięciokrotnym przebiciem. Porywała wszystkich. - To, co Pani robi, jest

wspaniałe - powiedziała Mieczysława Ćwiklińska. Miron Białoszewski, z początku zły, że włączyła do repertuaru jego „Karuzelę z Madonnami", po wysłuchaniu koncertu oznajmił: - Wszystkie moje wiersze są Pani. Słynny historyk literatury Kazimierz Wyka skrytykował pomysł śpiewania przez nią poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, ale szybko zmienił zdanie i napisał do artystki: Przepraszam Panią. Lecz gdy jej status gwiazdy był już nie do podważenia, Demarczyk zniknęła. Ostatni raz wystąpiła 8 listopada 1999 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Później przestała śpiewać, pokazywać się publicznie, stopniowo zrywała kontakty. Wreszcie odcięła się od kolegów i wielbicieli, niczego nie tłumacząc, nie usprawiedliwiając. Tajemnica rosła, wraz z nią rosły plotki, pogłoski i teorie. Leszek Długosz twierdził, że głos odmówił jej posłuszeństwa. - Siedziałem zdruzgotany. Na scenie toczyła się dramatyczna bitwa o przetrwanie (...). Na tle perfekcyjnego, doskonale wyćwiczonego zespołu solistka toczyła walkę. Niestety przegraną! Inni uważali, że straciła

chęć do pracy, bo odbierano jej kolejno: teatr przy Floriańskiej, siedzibę w byłym kinie Wisła i wreszcie odmówiono finansowania prób i koncertów w Teatrze Ludowym w Bochni. Jeszcze inni przebąkiwali coś o narkotykach, alkoholu, niezrównoważeń i u psychicznym. Podobno miała trudny charakter. Perfekcjonistka i awanturnica. Jedno wynikało z drugiego. Gdy coś nie szło po jej myśli, reagowała wściekłością. Z kompozytorem Zbigniewem Koniecznym rozstała się w gniewie i na zawsze. Twierdziła, że zrujnował jej głos piosenkami w zbyt wysokiej tonacji. Z Piwnicy pod Baranami, gdzie rozkwitła jej kariera, po prostu odeszła bez wyjaśnień. Była ponoć dobrą koleżanką, dopóki nie uznała, że ktoś ją rozczarował. Wtedy zrywała znajomości i przyjaźnie. Ludzie nie mogli sprostać jej wymaganiom, nadążyć za jej wiecznym dążeniem do ideału, a ona nie uznawała kompromisów. Szczególnie w sztuce. - Nigdy nie kłamałam wobec publiczności. I oni o tym wiedzą. Jeżeli umówili się ze mną, że oni chcą posłuchać, a ja chcę im to przedstawić, to ja mam obowiązek zrobić to maksymalnie dobrze. Jej teatr miał być dokładnie taki, jaki sobie wymarzyła. Od początku do końca. A więc czarna suknia, czarna podłoga sceny, dwa zestrojone czarne fortepiany. Suknia nie była problemem, podłoga również, bo woziła ze sobą belę materiału, którym przykrywano deski niepożądanej barwy. Co do instrumentów bywało różnie. W Kijowie postawiono bordowy. Rzuciła na niego okiem: - Ten fortepian ma zły kolor. I wyszła. Koncert się opóźnił, gdy organizatorzy wyruszyli na poszukiwanie czerni. Nad jedną piosenką potrafiła pracować do upadłego. - Wystarczyło omsknięcie i była afera. Mówiła: „Stop". I trzeba było grać od początku. Próba potrafiła trwać bardzo długo - wspominał Andrzej Marzec, jeden z członków jej zespołu. Wiele żądała od innych, jeszcze więcej od siebie. Podobno po każdym występie szła za kulisy lżejsza o dwa kilogramy i z wyczerpania mdlała w garderobie. Wszystko musiało być doskonałe za wszelką cenę. Kiedy nie spodobała jej się okładka płyty z piosenkami Koniecznego, dziesięć tysięcy wydrukowanych egzemplarzy trafiło na śmietnik. Przecież była gwiazdą świadomą własnej wartości. Angelika Kużniak i Ewelina Karpacz-Oboładze w książce „Czarny Anioł" przytaczają wspomnienie byłej przyjaciółki Demarczyk, Marii Buczyńskiej. Pewnego razu aktor Jan Nowicki chwalił się, że w jakimś przedstawieniu grał wspaniale. Ewa natychmiast zgasiła jego zachwyt: - Choćbyś się zesrał, to i tak nigdy nie zagrasz tak, jak ja zaśpiewam. W opowieściach o Demarczyk prawda miesza się ze zmyśleniem. Czasem nie sposób ich rozdzielić, tym bardziej że sama o sobie opowiadała niechętnie, wywiadów udzielała niezmiernie rzadko. Autorki „Czarnego Anioła", pisząc jej biografię, miały nadzieję, że zechce się z nimi spotkać. Słały maile, dzwoniły, nikt nie odpowiadał. - Ktoś mnie zapytał, czy nie rozważałam rozbicia namiotu pod domem Demarczyk, żeby czekać, aż się pojawi - wyznały „Gazecie Wyborczej". - Ale co miałoby z tego wyniknąć? Jaki jest sens rozmawiać na siłę z kimś, kto sobie tego nie życzy? Dlaczego unikała kontaktów? - Może odpowiedzią są słowa, które po rozmowie z nią zapisała Teresa Torańska. Znalazłyśmy karteczkę w jej archiwum: „Ja się na ludziach zawiodłam".

Zamknięty romantyk

Urodził się 14 lutego, w dniu, który później stał się świętem zakochanych, więc o czym miał śpiewać, jak nie o miłości. Młody Piotr Szczepanik był liryczny, sentymentalny, całkiem demode w czasach, gdy triumfy święcił bigbit. A jednak żył romantyzm w narodzie, skoro „Żółte kalendarze", „Kochać", „Goniąc kormorany" „Puste koperty" i „Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem" podbiły serca publiczności. Nuciło się je na obozach, przy ogniskach, przy wtórze gitary. Dla ukochanego, dla ukochanej.

Zaczynał, tak jak Ewa Demarczyk, w latach 60., występując w kabaretach studenckich. Po tym jak nie dostał się do szkoły aktorskiej, organiczna potrzeba wolności narzuciła mu wybór innej uczelni. W rodzinnym Lublinie nie chciał studiować na „marksistowskim" Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, dlatego wybrał historię sztuki na KUL. To była według niego oaza swobody gdzie nikt nikomu nie wciskał kitu na tematy światopoglądowe. Szczepanika wypromował jeden z największych ówczesnych dziennikarzy muzycznych Polskiego Radia, Witold Pograniczny. Popularność przyszła błyskawicznie. Kiedy zaczął wyjeżdżać na zagraniczne koncerty, zainteresowała się nim bezpieka. Chcieli z niego zrobić agenta, nie uległ, więc dostał „opiekunów", którzy podążali za nim krok w krok aż do 1989 roku. - Przekupili nawet miejscowego recydywistę w Wiśniowej Górze, żeby podpalił moją stajnię (jestem koniarzem!), ale w ostatniej chwili recydywiście zrobiło się żal koni i podpalił stodołę... Cała wieś gasiła ten pożar... - opowiadał Szczepanik.

W latach 80. został jednym z bardów „Solidarności", mimo że nigdy nie był członkiem związku. Koncertował w kościołach i w strajkującej Stoczni Gdańskiej, przywoził robotnikom nagrane na kasetach homilie Jana Pawła II. - Rozmawiałem z ludźmi, pytając, czy mają świadomość tego, że właśnie tu i teraz tworzy się historia, a z historią nie ma żartów. Mówiłem im, że niezależnie od tego, jak to się wszystko skończy to uczestniczą w procesie powstawania historii. Nastała nowa epoka, dostał propozycję pracy w kancelarii Lecha Wałęsy jako dyrektor zespołu ds. współpracy ze środowiskami twórczymi. Posadę przyjął, lecz szybko z niej zrezygnował. Przebywanie wśród sługusów i intrygantów okazało się nie do zniesienia. Wspinanie się po szczeblach kariery artystycznej też go nie interesowało, choć, jak mówił, wcale nie zdezerterował z estrady. Przestał jednak nagrywać romantyczne utwory. - Nie znaczy to, że byłem niezdolny do wykonywania takich piosenek czy niezdolny do miłości, tylko po prostu już mnie to trochę znużyło. Odpocząłem od nich jakieś piętnaście lat. Do repertuaru włączył poezję Grochowiaka, Herberta, Gajcego. Występował okazjonalnie, bez potrzeby sławy. Nigdy nie miał wielkiego parcia na szkło. Jego życie trafnie podsumował kompozytor Andrzej Korzyński:

- Szczepanik chciał zostać historykiem sztuki, a stał się piosenkarzem, i to bardzo popularnym. Ale ja nie wiem, czy on był z tego powodu zadowolony. Chyba nie bardzo, skoro uciekł na wieś od zgiełku, szpanu i blichtru stolicy. - Pałace, betonowe mury, różne takie. Masakra. Więc przeniosłem się (...) do chałupy w krzakach, w lesie. Mam stajnię - hotel dla koni. Trzymam w nim klacz Nainę. Jeszcze jeżdżę konno. Właściwie nie ma o czym opowiadać, ale jak ci zimno, to sobie napal. Żyję według tej zasady. Do końca zachował dystans do śpiewania. - Nigdy nie byłem swoim fanem - wyznał w jednym z wywiadów, a w innym dodał: - W świecie muzycznym zawsze byłem trochę outsiderem, trzymałem się na uboczu, nie wchodziłem w układy i układziki, trochę było pod górkę, ale udało mi się pozostać sobą (...). Było mi zawsze dobrze w samotności. Ktoś o mnie kiedyś napisał „SAMKNIĘTY". Prawda, że miałem dwie żony, ale przecież można być samotnym nawet w związku... Samotność może być radosna. Umarł we śnie w nocy 20 sierpnia. Po śmierci Piotra Szczepanika i Ewy Demarczyk ich wielbiciele piszą: Odeszli prawdziwi artyści. Szkoda.


Tytuł oryginalny

Outsiderzy

Źródło:

Tygodnik Angora nr 35/30-08-20