„Don Juan” Moliera w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
W zapowiedziach do spektaklu wiele mówiono o tym, kim ma być współczesny Don Juan w inscenizacji Radosława Rychcika. A zatem, że ma być „bohaterem antysystemowym”, nonkonformistycznym demaskatorem i buntownikiem. Przy tym całą rzecz postanowiono rozegrać w kościele (nader realistycznie odtworzonym w scenografii Łukasza Błażejewskiego), by ukazać kłamliwą moralność instytucji, którą w kontekście restrykcyjnych norm obnaża tytułowy bohater. Jak wiele pozostało z tych zapowiedzi? – chce się zapytać po obejrzeniu łódzkiego przedstawienia. Po raz kolejny okazuje się bowiem, że przedpremierowe doniesienia, również te odwołujące się choćby do Byrona, niewiele mają wspólnego z tym, co oglądamy na scenie.
Najnowszy spektakl Radosława Rychcika, zrealizowany w teatrze kierowanym od niedawna przez Dorotę Ignatjew, w konfrontacji z jego wcześniejszymi realizacjami, nawet tymi mniej udanymi, mocno rozczarowuje. Reżyser i tym razem próbuje tworzywo literackie powołać do scenicznego życia na swoją modłę, czyli jednocześnie próbując je zniekształcać, przemodelować i dekomponować. Efekty tych zabiegów i dokonane skróty są, niestety, mało przekonywujące; Rychcik aktorom nie dał szansy na zbudowanie pełnokrwistych i wiarygodnych postaci (broni się jedynie Bartosz Turzyński jako Sganarel), jednocześnie galopującym sposobem narracji zatracał i gubił to wszystko, o czym próbował nam opowiedzieć. Efekt jest taki, że bohaterowie dramatu szusują od kościelnych wrót na proscenium, gdzie z niemałą dozą niecierpliwości wypowiadają tekst frontem do widowni, a w scenach dialogowych stają w odstępie kilku kroków od siebie i patrząc sobie w oczy (jak głęboko, tego już nie widać), wyrzucają swoje kwestie z szybkością karabinu maszynowego. Poczucia dojmującej statyczności tych scen, w których trudno skupić się na sensach molierowskiej frazy i aktorskich intencjach (również z powodu inscenizacyjne siermiężności, która zwyczajnie irytuje), nie ratują nawet pojawiające się z rzadka bardziej dynamiczne rozwiązania (długa pogoń Elwiry za Don Juanem między kościelnymi ławkami; tanecznym krokiem, jednak ograniczonym do repetycji kilku pas, rozegrana scena między Karolką, Don Juanem i Małgośką), czy wywołujące oczywiście śmiech na widowni wyjścia z konfesjonału dwóch rozochoconych zakonnic oraz dwóch księży, z których jeden zapina rozporek, drugi majstruje przy koloratce.
Wszystkie próby uwspółcześniania, czy nawiązywania do dzisiejszych popkulturowych estetyk, robią w tej półtoragodzinnej inscenizacji wrażenie raczej tanich efektów. Podobnie jak sposób rozegrania sekwencji z Komandorem, które potraktowane zostały dość marginalnie i nie doprowadziły Don Juana do konfrontacji z przeznaczeniem. I nie mogło do tego dojść w sytuacji, kiedy mamy do czynienia z bohaterem, który swoim sposobem korzystania z życia jedynie próbuje nam udowodnić, że każdy występek człowieka jest do spełnienia możliwy. Karząca ręka Opatrzności nie jest zatem żadnym wyzwoleniem.