"Waitress" na podstawie filmu wg scenariusza i w reżyserii Adrienne Shelly w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Historia jest dość banalna – oto poznajemy Jenny, kelnerkę z amerykańskiej prowincji.
Jenny jest miłą, prostą dziewczyną, która świetnie piecze (to zresztą w pewnym momencie będzie jej wielki atut), ma męża przemocowca, właściwie niedojrzałego zupełnie chłopca, od którego nie potrafi (a i nie ma dokąd) odejść. Na szczęście może liczyć na wsparcie przyjaciółek i nowego w mieście doktora, z którym nawiąże stosunkowo niewinny romans. Na świat przychodzi córka Jenny (dość konserwatywnie ojcem będzie mąż), i to nie jedyne trzęsienie ziemi w życiu dziewczyny…
Nie znam się na musicalach, więc napiszę jedynie, że zupełnie dobrze się bawiłem, że ta opowieść w którymś momencie mnie wciągnęła, że muzyka jest przebojowa, a teksty do piosenek zostały przełożone z wdziękiem i szacunkiem do polszczyzny. Całość pokazano z rozmachem i jak to w Romie - z fantastycznie dopracowaną choreografię, a słuchając śpiewu aktorów nie można mieć wątpliwości, że są do tego zadania znakomicie przygotowani technicznie oraz obdarzeni stosownymi talentami.
Troszkę mniej natomiast podobał mi się cudzysłów, w jaki wzięto całą opowieść (wydał mi się zbyt wielki), a w scenach dramatycznych odnalazłem nieco przestrzeni do pewnych udoskonaleń, choć – zaznaczę - kilka scen było naprawdę zachwycających.
1544 wystawień na Broadwayu dowodzi, że widz potrzebuje historii z happy-endem. I - że wypieki z powodzeniem mogą być bohaterami hollywoodzkich produkcji. Sic.