EN

16.05.2023, 11:36 Wersja do druku

Pierwsza miłość w cieniu wojny

„Kronika wypadków miłosnych” Tadeusza Konwickiego w reż. Jarosława Tumidajskiego na scenie Teatru Wybrzeże. Pisze Łukasz Rudziński na portalu trojmiasto.pl.

fot. Natalia Kabanow

Każdy z nas był (lub jest) młody - pamięta pierwsze zauroczenie, gdy cały świat odbiera się inaczej, podwyższone tętno gdy widzi się osobę bliską sercu, oraz wiarę, że nastał nasz czas wraz z przekonaniem, że jeśli nie teraz, to za chwilę zawojujemy świat. "Kronika wypadków miłosnych" wystawiona na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie to uniwersalny portret młodości z widmem zbliżającej się katastrofy.

Współpracujący z Teatrem Wybrzeże od wielu lat reżyser Jarosław Tumidajski chętnie sięga po dzieła literackie i uznanych polskich autorów, z różnym skutkiem przywołując zabytki i arcydzieła literackie na deski Teatru Wybrzeże. W ciągu przeszło 16 lat reżyserował tutaj twórczość Tadeusza Różewicza, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Adama Mickiewicza, Ireneusza Iredyńskiego czy Gabrieli Zapolskiej. Tym razem sięgnął po jedną z najważniejszych polskich powieści XX wieku napisaną przez Tadeusza Konwickiego.

Ten wybór jest w pełni uzasadniony. Historia, jak wiemy, lubi zataczać koło. Młodzi ludzie ciągle targani są podobnymi emocjami - ulegają porywom serca, wodzeni za nos przez własne ambicje, a gdy zderzą się z rzeczywistymi trudnościami, gotowi są targnąć się na życie, uznając samobójczą śmierć za najlepsze rozwiązanie swoich problemów.

Zmieniają się epoki, ale gorące serce, głowa pełna fantazji i wyobrażeń na swój temat i silny, niekiedy chorobliwy egocentryzm pozostają bez zmian. Po napaści Rosji na Ukrainę proza Konwickiego zyskała też przerażającą aktualność w kontekście wojennym. Rzecz dzieje się przecież wiosną 1939 roku.

Reżyser nie uwspółcześnia, na szczęście, tekstu Konwickiego ani nie unowocześnia swojej inscenizacji. Największą rewolucję przeprowadza scenograf Mirek Kaczmarek, który niewielkie prowincjonalne litewskie miasteczko pierwowzoru zamienia na sielską przestrzeń pełną bujnej, wszechogarniającej zieleni - symbol młodości i niedojrzałości. Pokryte są nią ściany, z których gdzieniegdzie "wyrastają" gałęzie drzew, podłoga wyłożona sztuczną trawą, a nawet stół, krzesła czy ławki, które "porasta" mech.

Równie efektownie wygląda rzeka rozdzielająca przestrzeń domu rodzinnego głównego bohatera - Wicia, salonu sióstr Puciatówien i przestrzeni spotkań trójki przyjaciół Wicia, Lowy i Engela od domu pułkownika Nałęcza i jego córki Aliny, nakreślonej toaletką dziewczyny. Bohaterowie dziesiątki razy przechodzą lub przeskakują przez tę rzeczkę, czasem się w niej kąpią. Gdy scenę wypełnia dym, dzięki światłom reżyserowanym przez Katarzynę Łuszczyk, aura robi się bajkowa i niezwykle urodziwa.

Naturalnym przewodnikiem po świecie młodości jest Wicio, pewny siebie przyszły wybitny lekarz, jak chce widzieć go Matka (Anna Kociarz). Grany przez Adama Turczyka bohater ma głowę pełną marzeń, dokładnie zaplanowaną przyszłość, w której pomaga bogatym i biednym, ratując zdrowie i życie bliźnich, rehabilitując przy okazji nazwisko, bo ciąży na nim mroczna historia samobójczej śmierci ojca. Do śmierci właśnie, co wieczór, przygotowuje się za to jego Dziadek (Krzysztof Matuszewski), który uważa, że całe życie już przeżył i pozostaje mu doczekać końca.

Zapobiegliwa matka stara się trzymać Wicia z dala od beztroski i szaleństw młodości, ale natury nie da się oszukać. Jego przyjaciele - powściągliwy Engel (Marcin Miodek) i impulsywny, targany seksualnymi żądzami Lowa (Janek Napieralski) ciągną Wicia do dużo starszych sióstr Puciatówien - Cecylii granej przez Magdalenę Boć i Olimpii (Katarzyna Kaźmierczak). Kręci się tam również niejaki pan Henryk (bardzo udana, komiczna rola Jakuba Nosiadka).

Dużo większym zagrożeniem dla Wicia okazuje się jednak inna tegoroczna maturzystka - Alina (Katarzyna Borkowska). Pospolite imię (jak zauważa Wicio), ale niepospolita dziewczyna. Znajomość tych dwojga to cały wachlarz skrajnych emocji, miłosnej gorączki, umizgów, uników, zwątpienia, rozpaczy, potajemnych schadzek, szalonych planów i nie mniej dramatycznych czynów. Związek traktowanego w społeczności z rezerwą syna samobójcy i córki szanowanego pułkownika to gotowy mezalians i proszenie się o kłopoty, ale Wicio i Alina na to nie zważają. Zakazana miłość działa jak magnes.

Spektakl Teatru Wybrzeże jest uroczym portretem lat młodości, który Jarosław Tumidajski kreśli z dużą czułością i sympatią wobec bohaterów. Najwięcej przestrzeni, co zrozumiałe, dostaje Adam Turczyk, który doczekał się swojej pierwszej głównej roli w Wybrzeżu i wykorzystuje szansę, by Wicia odmalować pełną skalą odcieni. Turczyk unosi przy tym rolę lidera spektaklu. Wyraziste postaci Lowy i Cecylii grają Janek Napieralski i Magdalena Boć, wybijający się z drugiego planu. Nieco zbyt sztywno i formalnie prowadzone są role zakochanej w Wiciu Grety (w wykonaniu Magdaleny Gorzelańczyk) i zdradzającego fascynacje homoseksualne Engela, granego przez Marcina Miodka.

Szkoda, że Alina w wykonaniu Katarzyny Borkowskiej nie tylko wizualnie jest niemal porcelanową laleczką, przypominającą wyglądem baletnicę z pozytywki. Aktorka tę postać rozgrywa jednowymiarowo, kokietując kochanka w stylu filmowej Kaliny Jędrusik, ale bez jej charyzmy i drapieżności.

Znakomicie w komediowej konwencji odnajduje się Jakub Nosiadek. Swoją udręką życia bawi również Dziadek Krzysztofa Matuszewskiego, który pojawia się również w olśniewającym złocie jako Biskup. Warto zwrócić przy okazji uwagę na dobrze skrojone pod bohaterów kostiumy Krystiana Szymczaka, jak choćby kalesony Dziadka zestawione z jego mundurem żołnierza polskiego. Nastrój spektaklu podkreśla też umiejętnie budowana głównie dzięki brzmieniu kontrabasu i innych instrumentów smyczkowych muzyka Dobrawy Czocher.

Oczywiście miłosne perypetie i pocieszne, z perspektywy widza, wchodzenie w dorosłość to jedna strona medalu. Jarosław Tumidajski umiejętnie podsyca też nastroje schyłkowe i przeświadczenie o nadchodzącej apokalipsie. Nie było potrzeby, by w tym wątku cokolwiek zmieniać, więc fatalizm "nudnego roku 1939" (jak mówi o nim jedna z bohaterek) wisi nad całym światem bohaterów. Wyciszono jedynie kontekst wielokulturowości, podkreślany właściwie jedynie przez Gretę, która swoje niemieckie pochodzenie traktuje niczym piętno.

Wprawdzie nie ma tu takiego patosu, ale "Kronikę wypadków miłosnych" Teatru Wybrzeże łatwo zestawić z filmem "Miasto 44" Jana Komasy, tyle że spektakl skierowano do średniego i starszego pokolenia. Opowieść o zakazanej miłości, naiwnej wierze w przyszłość w przededniu wojny i prawdopodobniej śmierci, Jarosław Tumidajski opowiada nieśpiesznie, przez blisko trzy godziny (licząc z przerwą).

Chociaż tempo jest ospałe to rytm przedstawienia prowadzony jest konsekwentnie, co służy temu, by możliwie szeroko i wiarygodnie odmalować stany emocjonalne bohaterów: dać Wiciowi i Alinie zachłysnąć się sobą, Lowie zaspokoić popędy, Engelowi i Grecie powzdychać do tego samego obiektu uczuć, a pannom Puciatównom zapewnić dostatecznie dużo rozrywek. Dobrze w porządku spektaklu funkcjonuje też tajemnicza postać Nieznajomego (Piotr Łukawski), sugerującego przyszłe, naznaczone cierpieniem losy.

Spektakl jest więc ukłonem w stronę dojrzalszej widowni, spragnionej spokojnego, bazującego na talentach aktorów, kontemplacyjnego teatru środka - nie poprawiającego literackiego pierwowzoru, ale też nie przestarzałego. Takiego, który w przewidywalny sposób potoczy się aż do finału, dając po drodze sporo uciechy.

Tytuł oryginalny

Pierwsza miłość w cieniu wojny. O "Kronice wypadków miłosnych"

Źródło:

www.trojmiasto.pl

Link do źródła

Autor:

Łukasz Rudziński

Data publikacji oryginału:

13.05.2023