„Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Lalka w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Nie jest łatwo wcielać się aktorom w postaci dzieci, albowiem można popaść w udawanie, które bywa nieznośne. Nie jest też łatwo adaptować utwory Astrid Lindgren na scenę. Trzeba bowiem znaleźć jakiś sposób, by uprawdopodobnić kolejne przygody niepełnoletnich bohaterów, w których wcielać się będą aktorzy dorośli. Agnieszce Glińskiej udało się wspomnienia młodych protagonistów ubrać w taką formę teatralnej umowności, że zadowolone będą tak samo dzieci, jak i dorośli.
Urok powieści szwedzkiej autorki trudno zakwestionować. Do „Dzieci z Bullerbyn”, ulubionej książki mojego dzieciństwa, powraca także z nie mniejszą ochotą dzisiejsze pokolenie siedmio- czy dziesięciolatków, co widać było na widowni podczas premiery tego uroczego spektaklu. Glińskiej w swojej adaptacji, napisanej wspólnie z Janiną Stelmaszyk, udało się zachować charakterystyczne cechy dla sposobu myślenia dzieci, które próbują w różny sposób rozumieć i interpretować rzeczywistość dorosłych. Stąd w przedstawieniu zrealizowanym w warszawskiej Lalce wiele jest zarówno mądrości, jak i czystej zabawy, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy kilkulatkowie próbują niekiedy naśladować zachowania dorosłych. Dzięki zaangażowanej obsadzie (Bartosz Krawczyk, Magdalena Pamuła, Olga Ryl-Krystianowska, Jakub Mieszała, Hanna Turnau, Michał Wójtowicz) bywa to w tej inscenizacji naprawdę urokliwe, albowiem szóstka młodych aktorów zaproszonych do współpracy przez reżyserkę doskonale i na szczęście bez infantylizmów czy egzaltacji, a z dużą dozą lekkości, radzi sobie z zadaniami aktorskimi, których w tym spektaklu jest wcale nie mało.
W warszawskim przedstawieniu, w którym niewinność gości obok pragnienia i nadziei, zachowana została cała osobliwość, sympatyczność i niezawodny humor wszystkich dialogów i tym samym scenek wybranych z powieści przez adaptatorki. Dodatkowo pojawiają się bardzo zgrabnie wkomponowane w całość atrybuty współczesności, znaczące ale nie nachalne. Monika Nyckowska w udanej scenografii operującej w dużej mierze plastycznym znakiem, będącej jakby seansem wywoływania teatru, nie próbuje na siłę przekraczać granicy, jaka może się pojawiać między dorosłością a dzieciństwem, jest w tej poetyce odpowiedni zasób zarówno pierwiastka jakby sennego, ale też i takiego, który z powodzeniem przywołuje świat swobody dziecięcych marzeń. Szóstka przyjaciół przypomina na naszych oczach różne historie, które prowadziły do tego, że czuła się szczęśliwa. Oczywiście, każdy z bohaterów osiąga ten stan na swój sposób, co aktorzy bardzo wyraziście w swoich postaciach eksponują. Jesteśmy między innymi świadkami kilku bardzo zabawnych sytuacji i różnego rodzaju przygód, w których niemały udział będzie należał również do dorosłych. Aneta Harasimczuk i Roman Holc będą satelitami tych nie pozbawionych igraszek opowieści, przy czym najczęściej pojawiającymi się w przebiegu akcji będą figury matki, dziadka czy nauczycielki. Lisa, Anna, Britta, Lasse, Bosse i Olle udadzą się między innymi do Wodnika, opowiedzą o nieudanej ucieczce dwóch dziewczynek, o tym, jak dotarli do domu podczas śnieżycy (pory roku wyznaczają tutaj kolejne opowieści) wracając ze szkoły czy po prostu jak sprawiali innym, ale też i samym sobie w różny sposób przyjemność. Może nie zawsze są to przygody te najbardziej z lektury zapamiętane, ale ich wybór wydaje się być w przyjętej konwencji w pełni uzasadniony. Oczywiście, nie może nie pojawić się w tym wszystkim, co widzimy i co nas niejednokrotnie śmieszy, spora dawka tęsknoty za krainą dzieciństwa jako miejsca najbardziej bezpiecznego czy za odnalezieniem dziecięcej perspektywy w spojrzeniu na dzisiejszy świat.
„Dzieci z Bullerbyn” w Lalce to spektakl zadziwiająco spójny i klarowny, pełen humoru, ale i odrobiny poezji, to również historia o magicznej sile teatru, o potędze wyobraźni i tęsknocie za marzeniem. A jego przesłanie odwołuje się do wyobraźni widza nie tylko najmłodszego.