EN

10.07.2024, 17:47 Wersja do druku

Nie ma małych ról

Pierwsza próba jest dla mnie bardzo istotna. Pochwalę się: mam dobrą intuicję. Zazwyczaj jest tak, że jak przeczytam pierwszy raz tekst, to już wiem, czy to będzie dobre, czy nie. Patrzę na aktorów i widzę, czy mamy tam materiał na to, żeby zrobić z tego coś ciekawego – mówi Piotr Biedroń w rozmowie z Anną Wakulik.

fot. Łukasz Ziętek / mat. teatru

Inne aktualności

To był z pewnością jego sezon. Za rolę Macieja Palucha w Pięknej Zośce w reżyserii Marcina Wierzchowskiego otrzymał Nagrodę Marszałka Województwa Pomorskiego, Nagrodę Teatralną Miasta Gdańska, Nagrodę Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu oraz Nagrodę im. Jana Świderskiego w 30. Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Za rolę Konrada w Wyzwoleniu w reżyserii Jana Klaty otrzymał nagrodę aktorską 48. Opolskich Konfrontacji Teatralnych w konkursie Klasyka Żywa.

Właśnie zaczął pracę nad rolą jednego z trzech Édouardóww sztuce Zmiana Édouarda Louis w reżyserii Radosława Rychcika. Z Piotrem Biedroniem rozmawia Anna Wakulik, dramaturżka Teatru Wybrzeże.

Anna Wakulik: Pamiętasz, co Ci wysłałam, kiedy umawialiśmy się na ten wywiad?

Piotr Biedroń: Screena z kalendarza.

I co tam miałam wpisane?

„Wywiad z najzdolniejszym aktorem młodego pokolenia” (śmiech)!

Szczęśliwie nie polemizowałeś z „najzdolniejszym”! Ale z młodym pokoleniem - już tak. Napisałeś, że to już raczej „pokolenie średnie”.

Gram już ojców, więc chyba tak jest.

To jest jakaś granica dla aktora - kiedy dostaje pierwszą rolę ojca?

Może to brzmi śmiesznie, ale tak!

Twój pierwszy ojciec - to obsypany nagrodami Paluch, mąż tytułowej Pięknej Zośki. Dostałeś za niego Nagrodę Marszałka Województwa Pomorskiego, Nagrodę Teatralną Miasta Gdańska, nagrodę na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu, nagrodę im. Jana Świderskiego w Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Co się dzieje w aktorze, kiedy przychodzi ten moment i zaczyna grać ojców?

Ja nie wiedziałem, że przechodzę tę granicę. To się wydarzyło naturalnie i dotarło do mnie dopiero po stworzeniu tej roli. I, co ważne, również roli w Pustych miejscach.

W sztuce Claudii Cedó w reżyserii Leny Frankiewicz, gdzie grasz jasnego, dobrego, wspaniałego męża głównej bohaterki, której towarzyszy w traumatycznym porodzie i z którą przechodzi żałobę po śmierci dziecka. Więc nie przełomowa rola, a przełomowy sezon?

W jednym sezonie dwa razy byłem mężem, dwa razy ojcem i dwa razy zupełnie inną osobą. Bardzo się cieszę, że tak się stało - po Macieju Paluchu, bardzo trudnej roli, bo pokazującej narodziny przemocy w bohaterze, którego jednak chciałem obronić, zrozumieć - nagle musiałem pokazać człowieka, który cały jest wsparciem, miłością.

Kiedy rozmawialiśmy z publicznością po premierze Pustych miejsc i powiedziałam, że na pierwszej próbie byłeś zachwycony swoją postacią, poprawiłeś mnie i powiedziałeś: nie! Ja byłem przerażony!

Bo byłem!

Dlaczego?

Bo wydawało mi się, że nie ma takich ludzi, tacy ludzie nie istnieją. Powiedziałem to Claudii, autorce, a ona na to: ależ istnieją! Mój mąż taki jest!

Poza tym po zagraniu Palucha musiałem odnaleźć się w spektaklu, w którym ta rola jest, istnieje, ale obok głównego nurtu wydarzeń. Mój Paul oddaje pole dziewczynom. I to było… przyjemne.

Nie grać króla, tylko dwór?

Przy tej pracy przypomniałem sobie i przemyślałem na nowo zdanie, że nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy. I szerzej: że współpraca jest przyjemna. Że nasz zespół jest wyjątkowy, bo ludzie są nastawieni na pracę, ale we wspólnocie. Że nie ma, moim zdaniem, drugiego takiego zespołu, jak nasz, który tak się o siebie troszczy. Że to przyjemność być w tej grupie i obserwować, jak pracują nad rolą moje świetne koleżanki.

Trzeba dojrzałości, żeby zaakceptować, że czasem nie gra się pierwszych skrzypiec?

Tak, czuję się bardziej dojrzały. To na pewno. Czuję, że coś we mnie się zmieniło. Ja się zmieniłem.

Ale nadal chciałbyś zagrać Hamleta, prawda?

Póki jeszcze mogę!

Zaczęło się od Hamleta w reżyserii Jana Peszka jeszcze w szkole, na PWST w Krakowie. Kogo tam grałeś?

Rosencrantza, Grabarza i Ducha Ojca.

Niby fajnie…

Podczas pracy z Janem Peszkiem miałem duży żal, że, kurczę, nie dostałem tego Hamleta! Może to z tego wynika? Niespełnione marzenie dręczy. Ale też pamiętam, że bardzo dużo czasu spędziłem na czytaniu tej sztuki i doszukiwaniu się w niej sensów. Zresztą niedawno zrobiłem ten tytuł ze studentami ze Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni i wciąż bardzo, bardzo lubię do tego tekstu wracać! Uważam, że rola Hamleta może dać aktorowi rodzaj totalnej aktorskiej pełni. Umożliwia mu kreację totalną.

A jak prowadziłeś studentów w swojej wersji Hamleta? Jak go z nimi otwierałeś?

Dla mnie przede wszystkim to jest żarliwa postać. Postać poszukująca, postać pełna niezgody… Ostatnio myślałem o tym, co by było, gdyby Hamlet był starszy niż zazwyczaj jest w wystawieniach? Czy Hamleta mógłby zagrać czterdziestolatek? Przecież on może być wiecznym studentem, który nagle zderza się z rzeczywistością. Może być czterdziestoletnim księciem, który nagle musi „ogarniać życie”. Inaczej jest, gdy gra Hamleta student ­- to jest wtedy szalone, zrozpaczone, zwierzęce, takie poszarpane, szukające zemsty granie… A gdyby zagrał to dojrzalszy mężczyzna? Na pewno mogłoby to być ciekawe. Wyobraź sobie, że masz czterdzieści lat, wszystko cię omija; przyjeżdżają do ciebie taki Rosencrantz i Guildenstern i mówią: pamiętasz studia? Pamiętasz, jaki wtedy byłeś? A ty odpowiadasz, że nie masz już żadnych ambicji. A co by było, gdyby Klaudiusz był młody? I wziął ślub ze starszą od siebie Gertrudą?

Życzę Ci tego Hamleta, naprawdę! Ale z ról, które zagrałeś: bardzo chwalisz sobie jednego z pięciu Kordianów ze spektaklu w reżyserii Adama Orzechowskiego. To też postać poszukująca, też udręczona - samą sobą.

Kordian… To jest tak trudny tekst! To było dla mnie wyzwanie, żeby w ogóle mówić wierszem, żeby on do tego był zrozumiały. Słowacki jest dla mnie mistrzem. Ten wiersz jest tak piękny, tak kwiecisty… Wyobrażam sobie, że tak jak programista pracuje dwa miesiące nad napisaniem jakiegoś superkodu, tak ja musiałem pracować nad wierszem Słowackiego. To, jak on pisał, gdzie zaczynał swoją myśl, a gdzie kończył… Jak to złapać, przekazać, żeby widzowie wiedzieli, o co chodzi? Jak dojść do sensu i jeszcze nadać temu ładunek emocjonalny? I jednocześnie nie przesadzić, nie dać się emfazie, w stronę której wiersz czasem aktora ciągnie?

Nie chciałem też, żeby mój Kordian był oczywisty. Znamy ten wytrych: Kordian to ktoś, kto się waha. A ja zacząłem w nim szukać jakiejś pustki. Zastanawiałem się, jak oddać pustkę człowieka, który wszystko ma, a nie może nic z tym zrobić. Wszystko ma, a nie potrafi tego wykorzystać.

Masz w sobie coś takiego?

Ja dążę do celu, wyznaczam go sobie, idę do przodu. I nagle zderzyłem się z tym byciem Kordianem, który jest, ale nic nie może. Powiedzcie mi - mówił przeze mnie Kordian - ja chcę, ale właściwie czego? Dużym przeżyciem było dla mnie skonfrontowanie się z pustką otaczającego Kordiana świata, czy też z nadmiarem - możliwości, opcji, dróg ­­­- który paradoksalnie tworzył tę pustkę.

Twój Kordian jest połączony w spektaklu z postacią Eligiusza Niewiadomskiego, malarza który zabił prezydenta Narutowicza.

Tak, to ciekawe połączenie. Nigdy nie grałem kogoś takiego, jak Eligiusz, kogoś tak jednoznacznie przekonanego o swojej racji, kto potrafi za tę rację umrzeć. Ja bym tak nie umiał, ja chcę żyć, ja kocham życie! W Eligiuszu szukałem też dumy. I to przejście od Kordiana, który nie wie, co ze sobą zrobić, do końcowego, dużego monologu przekonanego do swojej racji Eligiusza – to było niesamowicie ciekawe.

To Kordian. A Konrad w Wyzwoleniu Wyspiańskiego w reżyserii Jana Klaty, rola, za którą zostałeś w tym roku wyróżniony w konkursie Klasyka Żywa?

Wyzwolenie to najtrudniejszy tekst, z jakim miałem do czynienia. Nawet Słowacki, który pisał zawijasami, wydał mi się prosty po spotkaniu z Wyspiańskim. Mam poczucie, że dzięki formie, jaką Janek nadał temu językowi - mówię o tych przeciągłych zdaniach, o postaciach, które niejako uczą się języka - Wyspiański stał się zrozumiały.

Jan Klata podzielił rolę Konrada na pięć osób.

Tak, chociaż zastanawiałem się, co by było, gdyby zagrać Konrada od A do Z? Co to by było za wyzwanie? Gdybym miał ciągłość, przeszedł to pranie mózgu jako ja, jako jedno ciało? To by było na pewno inne doświadczenie. Ale: nie mógłbym się wtedy spalić!

No to powiedz - bo to jedna z głównych kwestii poruszanych przez widzów w rozmowach po spektaklu - jak się palisz?

Nie mogę, to sekret kaskaderów! Powiem tylko, że jest mi tam paradoksalnie bardzo zimno. Krzyczę z zimna w kulisie, naprawdę!

A w Trojankach - jako Zjawa Polydora - bardzo długo wisisz… Czy Jan Klata Cię nie lubi?

Otóż ja się cieszę, że on tak o mnie myśli! Tak niestereotypowo. I że ma dla mnie zadania, które są trudne. W ogóle bardzo lubię pracować z Jankiem.

Czego nie widać w jego reżyserii grałeś postać reżysera.

Janek długo nie mógł się przekonać do tego, co proponowałem. W ogóle uświadomił mi, że jestem aktorem, który „finiszuje” - bardzo długo błądzę, szukam, dopiero pod koniec się „odpalam” i w końcu mam, znajduję. Bardzo się denerwuję, że nie mogę wcześniej, jestem przerażony - chodzę i mówię, że nic nie mam, nie wiem, gdzie, co, jak, którędy… I to też jest proces budowania roli - ten mój czas z niepokojem, że czegoś nie mam. Zaczynasz, jest fajnie; potem przychodzi etap, że w ogóle nie wiesz, co z tym wszystkim zrobić…

Ale zawsze w końcu znajdujesz.

Póki co!

W spektaklu Ciemności kryją ziemię w reżyserii Tomasza Fryzła grasz mnicha, Diega, który przechodzi na złą stronę mocy - stając się nawet groźniejszy niż ten, którego miał za uosobienie zła, Torquemada; Twój Maciej Paluch też przechodzi bardzo misternie szytą, ale i bardzo wyraźną przemianę z młodego, zakochanego człowieka w mordercę. Czy postać mroczna jest ciekawsza dla aktora niż postać jasna i dobra?

Zawsze staram się doszukać głębi postaci i to nie jest kwestia tego, czy ona jest mroczna, czy nie. Według mnie nie ma ludzi całkowicie złych i zawsze w tym mroku, który widać z zewnątrz, staram się doszukać motywu: dlaczego tak się dzieje? Dlaczego ta osoba wybiera tak, a nie inaczej?

I dlaczego Paluch i Diego tak wybierali?

Bo byli ofiarami. Ofiarami tego, co ich spotkało. Ich nie da się skreślić. Zależy mi na tym, żeby moje postaci były nieoczywiste. Żeby widz przyszedł i powiedział: ale jak to, można też tak? I to jest ciekawe w budowaniu postaci. Jak to zrobić inaczej, żeby nie popaść w schemat. Wiesz, myślę o jeszcze jednej roli - Biffa ze Śmierci komiwojażera w reżyserii Radka Stępnia. Biff był dla mnie przełomowy.

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Dlaczego?

Po pierwsze - reżyser. Radek Stępień na nowo pokazał mi młodych reżyserów, którzy stawiają na aktorów, cenią ich, a przeprowadzając swój reżyserski proces, są w stanie pójść na kompromis z aktorem. To nie jest człowiek, który… Mamy takie aktorskie określenie, „moje gadające rekwizyty”. Jeżeli przychodzi reżyser i tak nas traktuje, to wiadomo, że to będzie zły spektakl. W Radku nie ma śladu takiego podejścia.

A po drugie?

Po drugie i może najważniejsze - to było moje pierwsze takie spotkanie z Mirkiem Baką.

Coś kręcisz - wcześniej grałeś już z nim w Kto się boi Virginii Woolf?.

Tak, ale to było pierwsze TAKIE spotkanie. Lubię spotykać się z Mirkiem, bo bardzo dużo się od niego uczę. I mam nadzieję, że – tak jak on dla mnie, tak i ja dla niego - jestem nieoczywistym partnerem.

Dlaczego nieoczywistym?

Bo ja mu się nie daję. Pamiętam taką sytuację… Mam nadzieję, że Mirek się nie obrazi, że o tym mówię. Podczas prób do Śmierci komiwojażera pracowaliśmy akurat nad sceną w restauracji. Stoimy z Mirkiem i Mirek mówi: ja muszę tutaj to i to. A ja odpowiedziałem: Mirku, a ja muszę to i to! To był taki moment, że Mirek spojrzał na mnie, powiedział: „ok” i nagle rozpoczęła się między nami zupełnie inna rozmowa.

A jaka była wcześniej?

Mirek mi imponuje. Wcześniej bałem się: jak to będzie, jak on do mnie podejdzie? Czy mnie „zniszczy” na scenie? Wydaje mi się, że musiałem sam ze sobą przeprowadzić pewną rozmowę, powiedzieć sobie: rób tak, żeby ten ikoniczny Mirek też miał w tobie partnera i żeby to było ciekawe spotkanie, ciekawa zabawa, również dla niego. Żebyście oboje mieli z tego partnerowania satysfakcję.

A wasze pierwsze spotkanie, czyli Kto się boi Virginii Woolf? w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego?

To było prawie dziesięć lat temu…

Grałeś tam Nicka, jedną z czterech postaci tej chyba najbardziej rozpoznawalnej amerykańskiej sztuki. W twoją sceniczną żonę, Honey, wcieliła się Kasia Dałek, a Wasza para partnerowała drugiej, granej przez Dorotę Kolak i Mirka Bakę.

Dzisiaj zagrałbym to inaczej. Uważam, że troszeczkę się z tej roli wycofałem i wystraszyłem się.

Mirka? Doroty?

Pewnie całej sytuacji. Tego, że to była taka duża rola, że były wobec mnie tak wielkie oczekiwania. Tego, że to taki ważny tekst, wiele razy wystawiany, ekranizowany, że to taki test dla aktora - czy zrobi coś inaczej, lepiej, niż wszyscy przed nim? Ten ciężar, że to ma być najlepsze wykonanie Nicka na świecie, bardzo mnie stłamsił, a ambicja, żeby wyjść z tego zadania jak najlepiej trochę mnie zjadła.

Byłem wtedy jeszcze chłopcem, a ten mój Nick miał być trochę bokserem, miał dużo ćwiczyć, miał wejść jak gwiazda w lśniącym garniturze… Wiesz, że nigdzie nie mogliśmy takiego garnituru znaleźć? Był w końcu szary, ładny - ale nie taki, że widzowi spadną buty, jak w nim wejdę. To dla mnie jakaś metafora tego, czego nie osiągnąłem - Nick nie był, jak chciał Grzesiek, lśniącym kowbojem, po którego wejściu wszyscy wstrzymują oddech. Tak bardzo poczułem się do tego zadania aktorskiego zobowiązany, że aż mi to nie wyszło. To znaczy wyszło, ale mam poczucie niedosytu. Według mnie nie udało mi się wycisnąć z tej roli wszystkiego.

A co zrobiłbyś inaczej?

Nie wiem. Musiałbym zacząć próby.

Spytam z perspektywy osoby piszącej, która na pierwszą próbę musi już mieć właściwie skończoną zasadniczą część pracy, musi dać wszystko wszystkim w pakiecie, który teraz realizatorzy będą rozpakowywać - pierwsza próba jest dla ciebie ważna?

I to jak!

Jest początkiem przygody?

Pierwsza próba jest dla mnie bardzo istotna. Pochwalę się: mam dobrą intuicję. Zazwyczaj jest tak, że jak przeczytam pierwszy raz tekst, to już wiem, czy to będzie dobre, czy nie. Patrzę na aktorów i widzę, czy mamy tam materiał na to, żeby zrobić z tego coś ciekawego. Ten pierwszy moment, ta intuicja mówi mi wszystko. A potem zaczyna się zabawa. Nie mam nic gotowego. Nie lubię też za bardzo etapu „czytanego”. Lubię myśleć o temacie czy bohaterze, rozmawiać, jasne, ale potem scena i partner weryfikują wszystko. Okazuje się, że coś, co sobie założyłeś, kompletnie nie działa. Nagle okazuje się, że grasz pierwszą scenę i ona ma wpływ na to, jak zagrasz siódmą i ósmą.

I że twój partner, ten żywy człowiek obok - podważa twoje założenia, bo zachowuje się nie tak, jak ty to sobie naszkicowałeś.

Uwielbiam to zaskakiwanie się! Coś jest takie, ale nagle ktoś wchodzi i mówi: nie, wcale nie, jest inne. Inaczej to czuję, pójdę w inną stronę. Nagle musisz zweryfikować swoje myślenie, przyjąć do wiadomości coś, co mówi druga osoba. Uwielbiam ten proces, to jest tak ciekawe, to grzebanie w nieoczywistościach… U-wiel-biam to!

A widz? Myślisz o nim?

Mirek zawsze mówi: „widz, po pierwsze widz. Ja zawsze myślę o tym, co przeczyta widz”. Nauczyłem się tego od niego i też o tym myślę. Kiedyś, kiedy byłem młodszy, myślałem: Boże, robimy sztukę, wejdźmy w to, walczmy, nieważne o co, ale zaangażujmy się, bądźmy otwarci na wszystko! A teraz, im jestem….

Starszy?

Chyba nie opuści nas dziś ten temat… Tak, im jestem starszy tym bardziej zastanawiam się, co widz ma z tego, co robimy na scenie.

A Ty, kiedy idziesz do teatru - czego oczekujesz?

Człowieka.

Ludzkiej historii?

Procesu wewnątrz człowieka pokazanego w spektaklu. Co się w tym człowieku wydarza? Czy mogę się w nim odbić? Czy mu współczuję? Czy aktor grający postać zmusił mnie, żebym tej postaci współczuł? Żebym był na nią zły? Czy to, co ten aktor gra, wzbudza we mnie, w widzu, emocje? Czy jestem w stanie wzruszyć się z tym człowiekiem? Jeśli nie, to mnie to nie obchodzi.

Ale kiedy mówisz o historii - kiedy rozmawiam z widzami, wydaje mi się, że do opowiadania historii wracamy. Chociażby Piękna Zośka jest opowieścią, historią, za którą ludzie chcą podążać. Nie interesuje mnie teatr, który jest polityczny. Interesuję się polityką, nawet bardzo, ale kiedy idę do teatru, chcę zobaczyć przez pryzmat spektaklu to, co się dzieje ze światem.

Chcesz refleksji, nie reakcji?

Są teatry, które oznajmiają: jest tak i tak, i nauczają: bądź taki i taki. Nie lubię tego. O wiele bardziej przemawia do mnie mówienie o czymś, co jest teraz, za pomocą historii - tak jak za pomocą Śmierci komiwojażera z Radkiem Stępniem opowiedzieliśmy o współczesnym kapitalizmie, a Zośką o przemocy domowej.

Patrzę na ciebie i na Karolinę i zastanawiam się, jak takie uśmiechnięte, empatyczne osoby jak wy przeszły przez ten proces rodzenia się przemocy.

Strasznie trudno jest zagrać taką przemocową postać, jak Paluch. Dla mnie, dla Piotrka, nie ma w ogóle zgody na przemoc! Coś się we mnie gotuję, kiedy słyszę o jej przypadkach. I kiedy zaczynałem grać w Zośce miałem tak wielki aktorski opór…. Patrzysz na Karolinę - kochaną, dobrą - i masz ją uderzyć. Nie mogłem tego przejść.

Ale przeszedłeś.

I wiesz co było straszne? Aż dziwnie mi się to mówi… Pierwszy raz, kiedy po aktorsku użyłem wobec Karoliny przemocy, był dziwny. Drugi był dziwny. A trzeci…

Przyszedł już bez problemu?

Zaczął mi sprawiać radość.

Czytałam ostatnio książkę o żołnierzach Trzeciej Rzeszy. Jest w niej rozdział pod tytułem „Frajda”: przemoc jest w niej opisana jako coś, co, jeśli się przełamiesz i jej użyjesz, może zacząć sprawiać przyjemność. Chcesz więcej i więcej.

To jest właśnie mechanizm przemocy. Mój Paluch mówi - i to jest moje zdanie z improwizacji: „Ja wszystko robię, żebyś ty była zadowolona”. To jest właśnie przemoc. Ten mój Paluch jest prosty. Nie może zaakceptować, że rzeczywistość może być bardziej skomplikowana, niż jest w jego głowie. Coś jest białe i takie ma pozostać. Przełomowa jest też dla niego śmierć dziecka. Myślę, że gdyby nie to, mógłby być z Zosią bardzo szczęśliwy. Obwinił ją o tę śmierć, a bardzo chciał mieć syna.

Pytałam już o to Karolinę Kowalską, teraz zapytam ciebie: co sprawia, że jesteście tak świetnie zgraną parą na scenie?

Bo oboje jesteśmy z południa.

Krótko i na temat!

Uważam, że mamy też podobne temperamenty. Mówiłem Ci przed chwilą o tym momencie, kiedy zrozumiałem, że Mirek Baka ma swoje zdanie, a ja swoje - i musimy brać swoje potrzeby wzajemnie pod uwagę? To samo stało się z Karoliną - przyszła i powiedziała „Piotrek, ty potrzebujesz tego i tego, a ja - tego i tego.”. To dało nam świetne paliwo dla postaci: to, że Karolina mi się „nie dała”, jeszcze bardziej motywowało mojego Palucha do działania.

Ale naprawdę, uważam, że jest w nas jakiś południowy ogień. A Karolina jest bardzo, bardzo, bardzo zdolną dziewczyną. Będzie wybitną aktorką. Już jest wybitna, a będzie jeszcze lepsza. Granie z nią to dla mnie przyjemność. Bardzo dobrze o niej myślę. Jak na tak młodą dziewczynę jest niesamowicie profesjonalna i oddana. Jest przejęta. Mało jest takich młodych aktorów - wiem, bo sam uczę - dla których teatr byłby najważniejszy.

A kiedy ty byłeś w wieku Karoliny - też tak miałeś?

Oczywiście. Czasami… czasami tego żałuję.

Naprawdę?

Bywa, że mówię sobie: dlaczego nie pojechałeś do Warszawy? Po przeprowadzce do Gdańska nie wyobrażałem sobie, że mogę nie pójść na próbę, bo mam casting. Czasem myślę, że może źle robiłem.

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma?

Pewnie tak. Jak skończyłem szkołę, byłem przerażony, że nie dostałem się do Starego Teatru w Krakowie. To był dla mnie wyznacznik… wszystkiego. Ale już po dwóch latach w Wybrzeżu wiedziałem, że to było najlepsze, co się mogło stać. Mam tu takie możliwości, jakich nigdzie indziej bym nie miał.

Trzynaście lat i czterdzieści jeden ról.

Czterdzieści jeden?!

Czterdzieści jeden. Sprawdź w Encyklopedii Teatru pod „Piotr Biedroń”. Bez Guildensterna w Hamlecie na PWST będzie czterdzieści, co chyba znacząco nie zmienia kalkulacji.

To jest sztos. Nigdzie bym się tak nie rozwinął, jak tutaj.

Czyli jest pięknie? (Cisza)

Wiesz, Zośka wydarzyła się po długiej, przynajmniej w mojej świadomości, przerwie w graniu. Miałem rodzaj przestoju: wchodziłem, owszem, w różne spektakle, ale to nie było coś, co aż tak by mnie inspirowało. Czułem, że ja i teatr trochę się od siebie oddaliliśmy. Zośka była dla mnie powrotem. Zacząłem nad nią pracę…

Dojrzalszy?

Inny. Miałem też poczucie, że przez jakiś czas reżyserzy i teatr mnie zostawili.

O tym się rzadko mówi, prawda? Widzimy blask, nagrody, a przecież bywa, że aktor przez sezon albo nawet kilka nie gra wielkich ról.

Pamiętam taki moment, w którym nie wchodziłem w próby, ale z jakiegoś powodu przyszedłem do teatru i pan ochroniarz zapytał mnie, kim jestem. Innym razem przyszedłem do garderoby i kolega zapytał mnie: a co ty tu robisz?

Było ciężko?

Było. Ale na szczęście miałem dużo innych zajęć. A tak poza tym… Ja bardzo lubię komedie, a ostatnio nie jestem w komediach obsadzany! Wesołe kumoszki z Windsoru, farsa Willkommen w Zoppotach… . Ja to uwielbiałem grać! Bardzo dobrze czuję się w takich rolach. Uwielbiam, jak ludzie się śmieją. I sam uwielbiam się śmiać.

Reżyserzy! Piotr Biedroń czeka!

Czekam!

Na Hamleta!

Na komedię! I wiesz, na kogo jeszcze? Na Kostka Willemanna z Morfiny Szczepana Twardocha. O, tego to bym sobie zagrał!

Z całego serca Ci tego życzę!

Źródło:

Materiał nadesłany

Autor:

Anna Wakulik