„Czekając na barbarzyńców” wg Coetzeego w reż. Marka Fiedora we Wrocławskim Teatrze Współczesnym im. Marii i Edmunda Wiercińskich. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.
Na najnowszą premierę WTW warto się wybrać. Oczywiście osoby bardzo religijne i bardzo pruderyjne mogą nie doświadczać entuzjazmu w trakcie oglądania spektaklu. Także te nacjonalistycznie i antyimigrancko nastawione mogą nie czuć się komfortowo, gdy na przykład usłyszą „Nie ulegajcie tej hałaśliwej patriotycznej żądzy kwi”. Jednak ci, którzy patrzą na świat z humanistycznej perspektywy zapewne docenią półtorej godziny „Czekając na barbarzyńców”. Ela wstała do braw, ja też.
U Coetzee’go nie ma postaci bezwzględnie dobrych, a i o bezwzględnie złe niełatwo. Przykładem tych pierwszych jest Człowiek zwany Sędzią (świetny w tej roli Janusz Stolarski), który wydaje się jedynym sprawiedliwym, ale i on nie unika zaspokojenia perwersyjnej potrzeby pod pretekstem zadośćuczynienia krzywdzie. W rzeczywistości skażonej irracjonalną przemocą ponosi konsekwencje swojego nonkonformizmu, jednak udaje mu się egzekucję zamienić w upadek. Krańcowe doświadczenie odziera go z aspiracji do przeciwstawienia się systemowi. Używa swoich umiejętności społecznych do tego, aby „już nigdy nie być głodnym”.
„Czekając na barbarzyńców”, tak jak zostało zaadaptowane przez Marka Fiedora, odebrać można jako uniwersalną opowieść o tym, jak jednostka, choćby nie wiedzieć jak wpływowa, odważna i konsekwentna, zmienia się, a właściwie jest niszczona przez opresyjny system. Starania „Imperium” o poszerzenie strefy wpływów budzi skojarzenia i z tym, co dzieje się w Palestynie, i z tym, co na Ukrainie, lecz także choćby z nieustającą ekspansją USA (eksterminacja Indian, a w czasach współczesnych: Korea, Wietnam, Afganistan, Irak, Syria, by wymienić tylko niektóre wojny, pominąć zaś wszystkie „szoki” opisane przez Naomi Klein). Jednak ten pierwszy przykład najlepiej oddaje istotę współczesnego nacjonalizmu i fanatyzmu religijnego, dosyć oględnie zobrazowanych w spektaklu. Podbite i wyrzucone grupy etniczne i narody uznawane są za „barbarzyńców” i wrogów. Rząd Izraela doskonale wyzwala negatywne emocje i podsyca nienawiść u Żydów. A przecież przemoc ze strony osadników na Zachodnim Brzegu jest dokładnie tym, czego artystyczny wyraz obserwowaliśmy na deskach wrocławskiego Współczesnego.
Twórcom udało się uniknąć taniej publicystyki, oczywistych aluzji i prowadzenia widza za rękę. Spektakl mógł budzić skojarzenia wyrażone w poprzednim akapicie u kogoś zainteresowanego i zaangażowanego. Nie był natomiast ani politycznym manifestem, ani tym bardziej próbą dokładnej diagnozy obecnej sytuacji na świecie. Trudno jednak nie zgodzić się z ostatnim oskarżycielskim słowem skierowanym wprost do widowni przez Veritas (jak zwykle robiąca wielkie wrażenie Zina Kerste). Tak, zapominamy o tym, że możemy już niedługo cieszyć się tą codziennością, jaką mamy, jeśli sprawy będą dalej zmierzać w obecnym kierunku.
Artystycznie spektakl zasługuje na wyróżnienie. Kościelno-industrialna scenografia zapowiadała monumentalność i patos, a tymczasem dostaliśmy dosyć kameralne przedstawienie, bogate nie tylko w warstwie tekstowej, lecz także w pantomimicznej, choreograficznej, wokalnej i muzycznej (na żywo grał Michał Litwiniec). Do zabiegów zapadających w pamięć należały: dialog wewnętrzny Sędziego rozgrywany przez dwoje aktorów, akt seksualny w zwijanym czerwonym dywanie czy piszczałki organów krwawiące po napisaniu na nich „w” (jak wróg). Mieliśmy pełne emocji popisy wokalne przydające akcji dramatyzmu (znów Zina Kerste; z jednego z nich pochodzi tytuł recenzji), czytanie z kazalnicy stylizowanych na biblijne opisów zbrodni, monotonne recytowanie litanii z „barbarzyńcami” zamiast „módl się za nami”, wreszcie pieśń kościelną w nieoczywistym kontekście. Niewiele było natomiast w spektaklu rzeczywistej przemocy – ta została zastąpiona raczej jej opisami. I zapewne był to słuszny wybór, bo całość i tak wystarczająco porusza.
Na marginesie warto wspomnieć, że być może mamy nowy trend (modę?) w eksploatowaniu pewnego środka wyrazu. Otóż w ciągu dwóch wieczorów, w dwóch spektaklach zobaczyliśmy aż trzech zupełnie nagich starszych mężczyzn. Nie uważamy z Elą, że z jakichkolwiek efektów wizualnych należałoby w teatrze całkowicie zrezygnować. Jednak, gdy są stosowane zbyt często tracą swoją moc. Łamanie tabu związanego z (przeciągłym) eksponowaniem genitaliów warto byłoby więc zarezerwować na naprawdę wyjątkowe okazje. Te, których byliśmy świadkami takimi raczej nie były. Pamiętamy, jak kilkanaście lat temu w większości spektakli we Wrocławiu pojawiały się na scenie wanny, a w nich niekiedy mniej lub bardziej atrakcyjne postaci. Moda się skończyła, a wanny prawdopodobnie uległy zniszczeniu lub rdzewieją w rekwizytorniach. Nie chcemy sobie nawet wyobrażać, jak przeminięcie popularności obecnej scenicznej ekspozycji skończy się dla aktorów.