W dniu 31 lipca 2019 r. w jednym z bydgoskich szpitali zmarł znany aktor Mieczysław Franaszek. Dzień przed śmiercią złożyliśmy mu wizytę. Mówię „my”, bo mam na myśli grupę miejscowych artystów, tych wszystkich, którzy lubili popularnego „Miecia”, którzy chcieli się z nim pożegnać, którzy czuli z nim więź i mieli świadomość, że wiele dobrego zawdzięczają utalentowanemu aktorowi.
Pan Mieczysław z pokorą znosił swoje cierpienie, ale nawet wtedy, gdy wiadomo było, że umrze, że nie było już dla niego żadnej nadziei, nawet wtedy, pomimo lekkiego zakłopotania niespodziewaną wizytą, delikatnie uśmiechnął się do przybyłych. W jego uśmiechu, wykrzywionym przez grymas bólu, była spora dawka dobra. Tak, trzeba to zaznaczyć już na wstępie, Franaszek był pełen dobra i ciepła, był niezwykle mądrym, ale przede wszystkim dobrym człowiekiem – takim zostanie zapamiętany. Kilka dni później został pięknie pożegnany przez braci poetów, aktorów i przyjaciół na najstarszym bydgoskim cmentarzu, na cmentarzu Starofarnym.
Kim był Mieczysław Franaszek? Z notki, która jest zawieszona na stronie Kujawsko-Pomorskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy, z którym aktor współpracował, dowiadujemy się, że urodził się w 1944 r., że jest absolwentem Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, którą ukończył w 1968 r., że debiutował dwa lata wcześniej w słynnym Teatrze STU, którego był zresztą współzałożycielem, pracował w kilkunastu teatrach w Polsce, zagrał co najmniej kilkadziesiąt znaczących ról i od ponad czterdziestu lat współpracował z kilkoma ośrodkami TVP oraz redakcjami radiowymi wielu miast, a w 1986 r. zagrał główną rolę w filmie Bohater roku w reżyserii Feliksa Falka i brał udział w krajowych i międzynarodowych festiwalach teatralnych, na których otrzymał wiele prestiżowych nagród aktorskich. Podaję ten skrócony biogram, który tu będzie rozwijany, ze szczególnym uwzględnieniem jego końcowych, bydgoskich lat, czyli czasu, gdy tu osiedlił się i grał w Teatrze Polskim im. Hieronima Konieczki, a potem przeszedł na zasłużoną emeryturę, ale wciąż udzielał się twórczo.
Zdaję sobie sprawę, że w moim bydgoskim środowisku artystycznym jest co najmniej kilka osób, które z wybitnym aktorem były w bliższej niż ja zażyłości. Myślę tu o właścicielach Galerii Autorskiej – Jacku Solińskim i Janie Kaji, o krytyczce sztuki Hannie Strychalskiej, poetkach i poetach: Małgorzacie Grajewskiej, Alinie Rzepeckiej, Jarku Jakubowskim, Grzegorzu Jerzym Grzmot-Bilskim, Marku Kazimierzu Siwcu, Wojciechu Banachu, Wiesławie Trzeciakowskim, Janie Wachu – że wymienię tylko te kilka nazwisk. Ponadto równie ciekawe wspomnienia mogą posiadać aktorzy i pracownicy Teatru Polskiego w Bydgoszczy, studenci Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego, którym aktor udzielał lekcji, pracownicy instytucji kultury, na scenach których występował, dziennikarze Radia Pomorza i Kujaw i lokalnego oddziału TVP. Chciałbym, żeby moje wspomnienie było impulsem dla innych do podobnych zwierzeń, ponieważ – tego akurat jestem pewien – miałem zaszczyt przebywać w towarzystwie niezwykle skromnego, mądrego człowieka, który miał wpływ na nasze środowisko artystyczne w dwóch pierwszych dekadach XXI w.
Moja przygoda z Mieczysławem Franaszkiem zaczęła się w pierwszej dekadzie XXI w., gdy jako widz często zachodziłem do Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Podejmowałem wtedy pierwsze próby dramaturgiczne, które zaowocowały napisaniem dramatu 64 pozycje z życia szachisty. Dramat został wyróżniony przez jury Komediopisania – konkursu regularnie organizowanego przez Teatr Powszechny w Łodzi. Pokrzepiony tym sukcesem, zapisałem się do Szkoły Pisania, jaką w Teatrze Polskim w Bydgoszczy za kadencji dyrektora Pawła Łysaka utworzył znany dramaturg Artur Pałyga. Dzięki tym warsztatom dramatopisarskim poznałem nie tylko tajniki pracy dramaturga, ale też teatr niejako od wewnątrz, jako instytucję, a także niektóre zatrudnione w nim osoby. Teatr we mnie zaczął buzować. Prawda, trwało to krótko, ale tamto wspomnienie pracy w grupie stosunkowo młodych osób, gdy trzeba było zmierzyć się z tekstem, z dialogiem, umiejętnie go zaprezentować, a potem uczestniczyć w burzy mózgów, pozostanie we mnie głęboko. Muszę też podkreślić, że Pałyga jako dramaturg ma dość ciekawy styl pracy; jest znany z tego, że intensywnie pracuje nad tekstem – można powiedzieć: do końca, aż do dnia premiery. Piszę o nim też dlatego, ponieważ to właśnie on był autorem cyklu monodramów Historie bydgoskie, a w jednym z nich zagrał Mieczysław Franaszek. O tym jeszcze będzie później.
Podczas rozmów z ludźmi teatru, jakie odbyłem właśnie wtedy w 2012 r. i 2013 r., odniosłem wrażenie, że Mieczysław Franaszek, krakowski aktor, który na stałe osiedlił się w Bydgoszczy, jest artystą osobnym, pozostając niejako z boku głównego, mainstreamowego nurtu, jest podejrzliwie nastawiony do różnych lewicowo-liberalnych nowinek teatralnych i dziwacznych eksperymentów, co rusz serwowanych przez współczesnych reżyserów. Słyszałem od innych to, co już sam wiedziałem, że jest świetnym aktorem, ale niejako niedającym się łatwo zaszufladkować, wcisnąć w gorset szeroko rozumianej politycznej poprawności, której hołdował ówczesny dyrektor teatru Paweł Łysak. Jeszcze o tym będzie, ale Franaszek, uczeń dawnych krakowskich mistrzów, nie był nigdy zachwycony ideologiami, które przeniknęły do teatru i na stałe się w nim zadomowiły, widział ich miałkości i płycizny, uproszczenia i deformacje. Teatr to było dla niego coś więcej, miał wymiar egzystencjalny albo nawet sakralny. W tym zamyśle teatr i życie były ze sobą splecione, jedno zachodziło na drugie. Tak jak w życiu, ważne było, żeby być dobrym, żyć etycznie, czyli po prostu nie grzeszyć, tak też w pracy aktora najważniejsze było rzemiosło, żeby być dobrym aktorem; tu nie było żadnej drogi na skróty, teatr od wszystkich, poczynając od dyrektora, a kończąc na statystach, to była misja i zaszczytem było w nim grać, zaszczytem było w tej misji uczestniczyć. Zaznaczał to wielokrotnie podczas rozmów towarzyskich, że aktor musi być przede wszystkim dobrym rzemieślnikiem: to jest fundament aktorstwa, ale gdy to mówił, uważny słuchacz od razu wiedział, że on niejako wygłaszał swoje życiowe credo i że bycie dobrym w teatrze to jedno, ale przede wszystkim trzeba dobrze zagrać swoją życiową rolę – ona jest najważniejsza. Pamiętam, że zapytałem go w tamtym czasie o chorwackiego, bardzo głośno komentowanego reżysera Frljicia, bo byłem ciekawy, co on mi powie. Chyba wszyscy w naszej stosunkowo młodej grupie pobierających lekcje od Pałygi mówili o tym Frljiciu. Taki znany paradoks: nikt go nie widział, ale wszyscy o nim mówili. Byłem zdziwiony, że Franaszek, ten nad wyraz spokojny pan, wykazywał zdenerwowanie na samo nazwisko Chorwata. Cóż to za diabeł ten Oliver Frljić, skoro mistrz tak się piekli? – myślałem wtedy. Kilka dni później w Galerii Autorskiej Jana Kaji i Jacka Solińskiego rozmawiałem z nim ponownie. Teraz pan Mieczysław był bardziej stonowany i opowiadał mi oraz Krzysztofowi Derdowskiemu, który często pisał recenzje teatralne i chętnie słuchał głosu doświadczonego aktora, o konflikcie, jaki miał miejsce w Teatrze Starym w Krakowie z udziałem właśnie owego reżysera. Musiało być naprawdę gorąco, skoro z końcem 2013 r. z Teatrem Starym w Krakowie pożegnali się Anna Polony i Jerzy Trela. Ten drugi, jeden z najlepszych polskich aktorów, był zaprzyjaźniony z Franaszkiem. Ich znajomość datuje się jeszcze z czasów studenckich i z ról granych choćby w Teatrze STU.
W tamtym też czasie po raz pierwszy obejrzałem film Bohater roku Feliksa Falka z 1986 r., w którym zagrał Mieczysław Franaszek (jako Zbigniew Tataj). Krakowski aktor wciela się w rolę człowieka przeciętnego, pracownika Domów Towarowych „Centrum”, ale obdarzonego refleksem: gdy dochodzi do tragedii, wybuchu gazu w jednym z budynków mieszkalnych, to właśnie on uratuje życie kilku osób. Dzięki temu staje się bohaterem telewizyjnego reportażu. Urzeka w nim swoją szczerością, spontanicznością zwykłego, dobrego człowieka, który w kryzysowym momencie zrobił to, co zrobić należało, i jeszcze nikomu o tym nic nie powiedział. Skompromitowana wprowadzeniem stanu wojennego ekipa próbuje zdobyć w społeczeństwie nowe przyczółki. Ktoś szczery, trochę naiwny, spontanicznie reagujący na zagrożenie może się przydać, może przemówić do ludzi świeżym, nieskażonym oficjalną nowomową głosem. I o tym właśnie jest ten film, o manipulacji. Władza totalitarna cynicznie wykorzysta dobrego człowieka. Jest to w istocie dramat psychologiczny, gdyż obserwujemy napięte relacje, jakie panują w grupie „trzymającej władzę”, czyli wśród aktywistów partyjnych, dla których publiczne występy Tataja są tylko pretekstem do przemycenia swoich zwietrzałych idei. Innymi słowy: żaden obywatel nie da się już nabrać na ten wykreowany przez władzę cyrk, ale stracić może tylko on: Bohater roku, który przydzielone mu zadanie potraktował nad wyraz poważnie.
Film nawet po latach ogląda się z zainteresowaniem, głównie ze względu na dobre dialogi i świetne aktorstwo Mieczysława Franaszka, Jerzego Stuhra (Lutek Danielak), Mariana Opani (redaktor naczelny), Piotra Machalicy (redaktor od spraw politycznych) i innych.
Falk świetnie pokazuje machinę propagandową od wewnątrz, tarcia politruków, donosy, skargi, a także codzienne starania, żeby wszystko było jak należy, żeby w systemie nie dochodziło do żadnych nieszczelności, do niepotrzebnych zgrzytów i wycieków. Gdy wspominam tamten film, w pamięci pozostała mi taka absurdalna scena: na jednym z plakatów promujących akcję Bohatera Roku Lutek Danielak dopatrzy się znaku krzyża i w ostrych słowach zwróci uwagę swoim współpracownikom. To pewnie drobiazgi, ale świadczą o znacznej pracy, jaką wykonał reżyser: wydaje się nawet, że sceny z krzyżem nie mógł wymyślić sam, ona jest tak absurdalna, a przez to niezwykle świeża, jakby z życia wzięta. Ale o kunszcie reżysera opowie sam Franaszek w wywiadzie, którego udzielił mi na początku 2017 r. i który został opublikowany w sopockim „Toposie” (nr 3/2017); będzie o tym jeszcze dalej.
Wspomniany już Pałyga jest autorem kilku monodramów, które weszły w skład Historii bydgoskich. Wyreżyserował je Paweł Łysak. Jest to zgrabna, choć w kilku miejscach nieudana próba zmierzenia się z historią miasta, które dla bielskiego dramaturga jest tajemnicze, nierozpoznane. Jednym z ciekawszych tekstów jest ten o symbolu miasta – o Łuczniczce. W tej roli został obsadzony Mieczysław Franaszek. W recenzji zamieszczonej na portalu bydgoszcz.24 Krzysztof Derdowski pisał: „Zabawny i pełen ciepła monodram zaprezentował Mieczysław Franaszek. Opowiedział o dziejach bydgoskiej Łuczniczki, rzeźby, która swą nagością bulwersowała bydgoszczan jeszcze na dziesięć lat przed odzyskaniem niepodległości w 1920 roku. Powszechnie znane są protesty przeciwko owej nagości światowej sławy aktorki Poli Negri, która przecież bulwersowała rzeczywistymi skandalami i romansami, choćby z Rudolfem Valentino (ach, ten skok do grobu Valentino wykonany przez Polę, ach te przejażdżki z Chaplinem, początki światowego celebrytyzmu?).
Franaszkowi znakomicie udało się opowiedzieć o mieszczańskiej i religijnej wstydliwości bydgoszczan lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku. A przypomnę, że środowiska owego bydgoskiego mieszczaństwa były na tyle silne, że potrafiły przegnać z Bydgoszczy Boya-Żeleńskiego, który miał w Bydgoszczy wygłosić wykład na początku lat trzydziestych. Opowieść jednak o «wstydliwości» bydgoszczan wiedziona jest przez Franaszka bez pedagogicznego zacietrzewienia, nienawiści, raczej z ciepłym uśmiechem, co przydaje monodramowi uroku”.
Pierwszy raz w mieszkaniu pana Mieczysława na ulicy Jasnej w Bydgoszczy gościłem na początku 2015 r. Gospodarz był niezwykle gościnny, poczęstował mnie zieloną herbatą i piernikami. Uważnie mi się przyglądał, jak ze smakiem pałaszowałem pierniki. Franaszek zawsze pięknie czytał teksty prezentujących się w Galerii Autorskiej pisarzy. Chyba każdy, kto choć raz słyszał, z jakim poświęceniem oddaje się tej roli, nie miał złudzeń, że aktor to prawdziwy profesjonalista, wierny sprawie Galerii, obdarzony intuicją i niezwykłą barwą głosu. Nie wiem, czego było w nim więcej: kunsztu czy zaangażowania, talentu czy doświadczenia, faktem jest, że byłem jednym spośród kilku setek szczęśliwców, którzy doświadczyli tego uczucia, gdy publiczność w Galerii siedzi jak zahipnotyzowana, wsłuchana w niezwykle mocny, barwny głos. Jak wielokrotnie żartobliwie powtarzał Soliński – gdy aktor czytał wiersze naszych poetów, to odnosiło się wrażenie, że mamy w Bydgoszczy najlepszych poetów w Polsce. I jeszcze ciekawostka: jadąc do Franaszka przygotowałem trzy fragmenty swojej powieści Autodestrukcja, z prośbą o ich odczytanie, choć wspomniany Soliński mówił mi: „Zdaj się na Miecia, on najlepiej wie, jak to zrobić”. Ja jednak chyba do końca nie wiedziałem jeszcze, z jakiej klasy artystą mam do czynienia, i okazałem mu odpowiednio zakreślone fragmenty. Wtedy Franaszek wziął w ręce swój egzemplarz książki i powiedział: „Ach tak, dokładnie te trzy już przygotowałem”. I rzeczywiście na dowód pokazał mi, że ma je zaznaczone. Od tej pory wiedziałem, że Soliński, który znał Mieczysława bardzo dobrze, nie myli się i że aktorowi należy okazać całkowite zaufanie.
W pamięci utkwił mi epizod z połowy marca 2015 r., gdy wraz z Mieczysławem Franaszkiem oraz dwoma poetami i filozofami: Markiem Kazimierzem Siwcem i Grzegorzem Jerzym Grzmot-Bilskim prujemy starym Renault 19 bydgoskim mostem Uniwersyteckim. Pierwszy z wymienionych poetów miał tego dnia występ w Kawiarni Literackiej „Modraczek”, którą z sukcesem od wielu lat prowadzi Barbara Jendrzejewska. Poeta nieźle czytał swoje wiersze, ale wiedział dobrze, że nabierają one innego, bardziej pełnego blasku, gdy czyta je mistrz polskiej mowy, Mieczysław Franaszek. Gdy Marek K. Siwiec dowiedział się, że piszę tekst o aktorze, przesłał mi zapiski ze swojego Dziennika, z którego wybrałem fragment. Pod datą 14 marca poeta zanotował: „Mieczysław dobrał wiersze z właściwą sobie swobodą i precyzją, czyli inwencją układu. Sięgnął także do Odwróconego lustra i Kostki. Nie mam poczucia, że te utwory odstają od późniejszych czy brzmią głucho. Wręcz przeciwnie, słyszę zasłuchanie, jakiego dawno nie słyszałem. Przy puencie Kropli Basia wyrzuca spontaniczne – «niesamowite». Staram się nie rozgadywać nadmiernie. Niech mówią wiersze, skoro są słuchacze i znamienity interpretator”.
We wrześniu 2016 r. uczestniczyłem w niezwykłym wydarzeniu: otóż Franaszek na podstawie dwóch powieści Krzysztofa Vargi (Tequila i Trociny) przygotował monodram Siedem grzechów głównych. Tak o tym wydarzeniu pisał też niestety nieżyjący już dziennikarz i pisarz z Bydgoszczy Krzysztof Derdowski: „15 września znakomity aktor zaprezentował swój monodram w wypełnionej po brzegi Galerii Autorskiej Jana Kaji i Jacka Solińskiego. Mieczysław Franaszek oczarował publiczność bogactwem stanów emocjonalnych, które zaprezentował na scenie. Niewielu mamy w Bydgoszczy aktorów, którzy w intymnej przecież relacji widz – aktor, tak charakterystycznej dla monodramu, równie znakomicie i profesjonalnie sobie radzą, jak właśnie Mieczysław Franaszek. Emocje odtwarzane przez aktora były powściągliwe. Grane skromnym gestem i mimiką umiaru. I żadnej przy Franaszkowej prezentacji owych sławnych grzechów głównych nie było egzaltacji, przerysowań, karykatur. Siedem grzechów głównych bydgoskiego aktora nie miało siły jakichś demonicznych objawień, barwnego kolorytu zła. Przeciwnie, przerażająca była w prezentacji Franaszka pospolitość zła, jakby jego powszedniość, zwykłość i codzienność. Franaszek, posiłkując się tekstem Vargi, powiadał nam ze skromnej sceny Galerii Autorskiej – ależ zło, które się współczesnemu człowiekowi przytrafia, grzechy, które są jego udziałem, nie są barwnymi fajerwerkami, powtórzeniem wizji Hieronima Boscha. Nie, nie, grzeszność współczesnego człowieka, jego pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, obżarstwo, gniew i lenistwo powstają w M-3, na jakimś zapomnianym blokowisku, w kilkunastoletnim samochodzie, z kilkutysięcznym kredytem, często przy lichej pensji. To nie jest grzeszność królów, książąt czy biskupów. To grzeszność pospolita, chciałoby się wręcz powiedzieć, grzeszność maluczkich”.
Wracam do wywiadu, o którym już pisałem wcześniej. W swoim Dzienniku pod datą 13-02-2017 r. zapisałem:
„Chyba w końcu będzie ciepłej. W weekend spotkanie z Mieczysławem Franaszkiem, wspaniałym polskim aktorem. Cieszę się z tego spotkania, gdyż niewielu ludzi emanuje tak pozytywną energią jak on. Gdy myślę o jego dokonaniach, to smutne wydaje mi się to, że aktor jeśli jest dobry, a nie ma w sobie nic z celebryty, to nie będzie zbyt popularny. Dla niektórych Franaszek zawsze będzie znany nie jako aktor teatralny (bo do teatru nie chodzą), ale jako główny bohater telewizyjnej produkcji Salonowiec, ciekawego, ale nieco ograniczonego konwencją programu o tradycji i dobrych manierach”.
Po latach, gdy patrzę na ten swój wpis, to wydaje mi się, że jest on trochę naiwny, ponieważ Franaszkowi nie chodziło o popularność, bardziej chodziło mu o uczciwość i autentyczność. Aktorstwo to była dla niego nadzwyczaj poważna sprawa, bo wiązała się z odpowiedzialnością i z określoną postawą etyczną.
Mieczysław Franaszek udzielił mi wywiadu dwa i pół roku przed śmiercią w lutym 2017 r. Rozmowa ta, pod tytułem: Uratował mnie Pinokio, została później opublikowana w sopockim „Toposie” (nr 3/2017). Już po tytule, który jest fragmentem oryginalnej wypowiedzi Franaszka, wiadomo, że aktorowi nieobce są żarty, dowcipy, anegdotki i chętnie dzieli się nimi ze swoimi słuchaczami. Ciekawe, ale podczas swobodnej rozmowy, jaką odbyliśmy jeszcze przed częścią formalną, opowiadał mi o przyjaźni z urodzonym w 1934 r. w Bydgoszczy aktorem Henrykiem Majcherkiem. Majcherek – podobnie jak Franaszek – grywał na scenach teatrów w Bydgoszczy, Krakowie, Szczecinie i Koszalinie, ale ostatecznie osiadł w stolicy Małopolski. Odbył więc podróż dokładnie w odwrotnym kierunku niż jego przyjaciel. Panowie ci do końca utrzymywali ze sobą kontakt, a Franaszek nieraz w Galerii Autorskiej czytał okazjonalne teksty przesyłane z Krakowa właśnie przez Majcherka. Na moje pierwsze pytanie dotyczące dzieciństwa aktor odpowiedział: „Urodziłem się w Krakowie, w podmiejskiej dzielnicy, więc niektórzy uważali, że to już prawie prowincja. Przed domem miałem łąkę, ptaki śpiewały. Miałem rodzeństwo, ale przez to, że byłem od nich dużo młodszy, byłem wychowywany prawie jak jedynak. Warunki życia były ciężkie, ale okolica bardzo ładna. Moje życie od dzieciństwa kręciło się wokół Kościoła. Byłem ministrantem. Interesowałem się też sportem. Na tej łące dużo trenowałem. Chodziłem na mecze A-klasy na Prądniczankę. Zabawki były bardzo skromne, żadnej elektroniki. Pamiętam, że raz w paczce, którą dostałem, były pomarańcze, orzechy, jakaś czekolada. To wtedy było naprawdę rzadkie. Dużo czytałem gazet, chyba najczęściej były to pisma sportowe. Uwielbiałem zapach farby drukarskiej. A w radiu słuchałem słuchowisk. Radio to rzeczywiście wspaniały, magiczny świat wyobraźni”.
Pytałem też Franaszka o pewien epizod z jego młodości, byłem ciekaw, jak on zapamiętał burzliwe i dla wielu tragiczne w skutkach „wydarzenia marcowe” z roku 1968. To był czas, gdy powoli kończył krakowską szkołę, przygotowując się do rozpoczęcia pracy w teatrze. Powiedział mi: „Wydarzenia marcowe to była głównie obrona relegowanych z Uniwersytetu Warszawskiego studentów Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Ludzie w Krakowie byli przeciwko komunie i solidaryzowali się ze studentami z Warszawy.
Jak to często bywa, napięta sytuacja polityczna odbiła się też i na moim życiu. W 1968 roku z Teatrem STU mieliśmy pojechać do Istambułu na Międzynarodowy Festiwal Teatrów Studenckich. Wszystko już było przygotowane, ale władza ludowa postanowiła ukarać niepokornych żaków i w ostatniej chwili cofnęła pozwolenie. Pamiętam, jak na uczelni recytowałem wiersz Antoniego Słonimskiego Elegia miasteczek żydowskich, a za oknem milicja pacyfikowała demonstrację”.
Ciekawiła mnie szkoła teatralna, którą ukończył Franaszek, czyli Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego w Krakowie (obecnie Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego). Franaszek tak wspominał swoich mistrzów: „Wtedy w Szkole Teatralnej w Krakowie działali tacy fenomenalni ludzie, jak Bronisław Dąbrowski, Jerzy Jarocki, Jerzy Goliński, Jerzy Kaliszewski, no i Władysław Krzemiński – ten, który właściwie przyczynił się do potęgi Teatru Starego, był jego dyrektorem jeszcze przed Zygmuntem Hübnerem. Komuniści nie przepadali za Krzemińskim, w końcu nawet go zwolnili, ponieważ uważali, że on za bardzo lansował dramaturgie zachodnie. On był prawdziwym czarodziejem teatru i jeszcze zatrudnił w teatrze Jerzego Jarockiego. To, co robili ci panowie, było niezwykłe, unikatowe i nie do przewidzenia. Ciągle czymś widza zaskakiwali. Teraz niestety jest inaczej”.
Pesymizm zawarty w ostatnim zdaniu jest typowy dla sposobu myślenia Mieczysława Franaszka. Oto on, krakowsko-bydgoski mistrz (jego teatralne dossier było wyjątkowo bogate, bo Franaszek jeszcze w kilku innych teatrach pracował po co najmniej kilka lat, choćby w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu, w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu, w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, w Teatrze Polskim i w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, w Teatrze Polskim w Poznaniu) schodzi ze sceny, ale jest mu przykro, że teatr nie poszedł w stronę misterium, w stronę tajemnicy, a bardziej skręcił na lewo, w stronę ideologii marksistowskiej. Franaszek wiedział, że współczesny teatr idzie drogą na skróty, która zaprowadzi go na manowce, ale cóż mu pozostało, mógł tylko apelować i nawoływać do powstrzymania tych zmian. No i jeszcze przytaczam fragment wywiadu, o którym już wcześniej mówiłem, gdy Franaszek krótko opowiedział o współpracy z reżyserem Feliksem Falkiem: „Dobrze wspominam współpracę z Falkiem. To świetny reżyser, dyskretnie obserwuje aktorów. Jest wrażliwy na aktora, spokojny. W czasie, gdy kręciliśmy film, pracowałem w teatrze w Szczecinie. Miałem problem, bo praca na planie trwała łącznie 26 dni. Dyrektor w takich sytuacjach zawsze niechętnie wydaje zgodę, ktoś przecież musi mnie zastąpić w teatrze. Dobrze też wspominam Jerzego Stuhra. Dialogi w niektórych scenach wymagały lekkich korekt, więc trochę improwizowaliśmy”.
W wywiadzie pytałem też Franaszka o to, w czym się specjalizował szczególnie w tych ostatnich latach, a mianowicie o monodram. Tekst Siedem grzechów głównych został przygotowany na podstawie dwóch powieści Krzysztofa Vargi: Tequili i Trocin. Byłem też ciekaw, co tak zachwyciło go w prozie Vargi, skoro jej fragmenty zdecydował się przenieść na scenę. Aktor odpowiedział: „Tego, co ostatnio robię, nie nazywałbym monodramem, a bardziej intymną wypowiedzią, ale w przeszłości miałem przyjemność występować w monodramie i to przed autorami. Kiedyś w Krakowie grałem w monodramie na podstawie prozy Bułata Okudżawy Jeszcze pożyjesz. Okudżawa był wśród widowni i po spektaklu pogratulował mi. Podobnie było w teatrze w Sosnowcu. Tam grałem w monodramie Wór autorstwa tureckiego pisarza, reżysera i aktora Obena Güneya. Co do autora Trocin, to muszę powiedzieć, że pisze on bardzo sugestywnie. Cudownie wyśmiewa nasze narodowe grzechy, w tym pychę. Jego bohaterowie reprezentują takie typowo polskie myślenie. Varga ma wyrazisty styl, stosuje krótkie zdania, co przy adaptacji tekstu bardzo ułatwia pracę. W wielu sprawach się z nim zgadzam. On też jest miłośnikiem starego malarstwa, starej muzyki, ale niestety, ten stary świat odchodzi”.
We wrześniu 2017 r. w ramach 9 Festiwalu Poezji w Teatrze BOTO w Sopocie Mieczysław Franaszek wystąpił z monodramem Rady dobrego Boga, czyli przedpstryk III. Tak ciekawie o tym dziele pisał J. Soliński: „Rady dobrego Boga, czyli przedpstryk III monodram na podstawie prozy Erica Weinera to opowieść o poszukiwaniu Boga i sensu życia przez turystę i dziennikarza ze świata Zachodu, który odwiedza różne kraje. Pochodzenie i wychowanie w tradycji żydowskiej nie stanowią tu ograniczenia na inne wymiary duchowości. Podróżnika interesują rozmaite kultury i religie; w ich tradycji poszukuje odpowiedzi na dręczące go pytania. Pierwsza część tryptyku poświęcona była buddyzmowi, druga islamowi, a trzecia związana jest z chrześcijaństwem (ściślej z franciszkanizmem). Monodram jest zabawną opowieścią o poznawaniu wartości duchowych przez człowieka roztargnionego, zanurzonego po uszy w rzeczywistości konsumencko-komercyjnej.
To patrzenie na tradycję mistyczną franciszkanizmu – akcja spektaklu toczy się w klasztorze franciszkańskim – z perspektywy turysty, zbieracza ciekawostek, czytelnika przewodników turystycznych. Bohater monodramu śmieszy i jednocześnie wzbudza wzruszenie swoją nieporadnością i szczerą chęcią poznania obcej mu kultury. To trochę taki Woody Allen, który nie rozstając się ze swoimi wyobrażeniami, próbuje poznać inną kulturę. Pełna dylematów opowieść dziennikarza staje się fascynującą refleksją, by w końcu skupić uwagę na granicznym pytaniu o świadomość istnienia”.
Na tym też festiwalu, na jednym ze spotkań kuluarowych, aktor przeczytał znakomity wiersz bydgoskiego poety Wojciecha Banacha, a zrobił to w sposób absolutnie mistrzowski – tak mniej więcej przekazał mi później Soliński. Sam wiersz jest zresztą bardzo ciekawy:
Uchylony przedział
Rozpędzony smok Intercity
a może stalowy koń (jak mówili Indianie) niesie nas
przypadkowo sami w przedziale Pani doktor jakichś nauk
przypominającą późną Ritę Hayworth
ze wszystkimi istotnymi atrybutami
rozparta vis-à-vis
gryzie okulary opowiada interesująco
o czasach kiedy lokomotywy były
parowozami – chyba od wożenia par – wtrącam
dziwnie podobnie potrafimy się śmiać coraz
bliżej podsuwa mi zdjęcia maturalne i wcześniejsze
żar
z rozwartego
dekoltu
bucha
ty piękna stara dupo –
wyszeptuję – gdzie byłaś w jakiej bajce
czterdzieści lat temu kiedy cię
potrzebowałem do ćwiczeń
na żywym bądź myślącym
co bądź organizmie – Mimo że
co miesiąc podróżowałem tym samym szlakiem
marząc o napadzie czerwonoskórych
niewoli i dzikiej miłości
nie widziałam cię
i też było mi
ciężko
nosić codziennie
warkoczyki z białymi wstążkami
których długo nie mogłam się pozbyć
Interpretacja wierszy Wojciecha Banacha to jest wyzwanie, gdyż autor jest poetą niezwykle przewrotnym. Sztuka ta – wedle słów Solińskiego – udała się Franaszkowi znakomicie, a odbiorcy wybuchnęli autentycznym, niczym niewymuszonym śmiechem. Niby to prozaiczna historia spotkania dwojga osób. Tamci już niemłodzi, wspominają dawną świetność. Podmiot liryczny zauważa, że być może ci dwoje pasowaliby do siebie; niestety, ich drogi skrzyżowały się dopiero w pociągu. Ten moment jest niezwykle ważny, a czas – jak to często bywa w poezji bydgoszczanina – gra pierwsze skrzypce. Znakomity jest żarcik podmiotu mówiącego, czyli gra słów: „parowóz – par”, który psychologicznie uwiarygadnia całą sytuację. Zwróćmy jeszcze uwagę na parafrazę wziętą ze słynnej bajki Juliana Tuwima Lokomotywa: „żar / z rozwartego / dekoltu / bucha”.
Piszę o tym wierszu, bo to przecież jeden z wielu epizodów w bogatym, twórczym życiu Mieczysława Franaszka, ale dość charakterystyczny, bo aktor udowadnia, że nawet w wolnych chwilach warto czytać i interpretować poezję współczesną, warto popularyzować poetów, którzy niekoniecznie płyną w głównym nurcie, właśnie takich jak Banach, którzy płyną pod prąd, wprost do źródła. Piszę o tym właśnie w kontekście samego Franaszka, jego buntowniczej postawy wobec teatru zideologizowanego, opanowanego przez fałszywe wzorce, zagrabionego przez wątpliwe autorytety.
W lutym 2018 r. w Galerii Autorskiej Jana Kaji i Jacka Solińskiego w Bydgoszczy odbyło się spotkanie promocyjne mojego debiutanckiego zbioru wierszy Instrukcja zabicia ptaka. Jak prawie zawsze, wiersze czytał niezastąpiony Mieczysław Franaszek. Po spotkaniu chwilę rozmawialiśmy, dziękowałem mu za trud i bezinteresowność, za życzliwość. Aktor był zazwyczaj powściągliwy w komentarzach, ale w tym zbiorze, poświęconym w dużej mierze ofiarom Holokaustu, pojawia się w roli przerywników, dla rozładowania napięcia, kilka lżejszych akcentów, na które zwrócił mi uwagę. Jego koncentracja, stan skupienia połączony z życzliwą diagnozą, pozostanie na zawsze w mojej pamięci.
Warto zapamiętać Franaszka nie tylko jako aktora, ale też podróżnika, fotografa. Kilka razy mówił mi o ludziach, których spotkał na trasie swoich peregrynacji, m.in. w Jemenie, Turcji, Jordanii, Izraelu, Iranie, Chinach, Boliwii i Peru. Franaszek chętnie poruszał się szlakami rzadko odwiedzanymi przez głośnych turystów, omijał kurorty. Podróżował sam, więc sam sobie wyznaczał marszrutę. Wspominał życzliwość i bezinteresowność napotykanych ludzi. Twierdził, że nieraz doświadczył od nich pomocy i wsparcia. Pamiętam wywiad, jakiego udzielił Hannie Strychalskiej w 2010 r.
Wywiad ten, zatytułowany Inni, wszedł do katalogu wystawy jego fotografii prezentowanych w tymże czasie w Galerii Autorskiej i w Galerii Sztuki ITK w Sicienku. Na pytanie Strychalskiej, czego szuka w dalekiej, egzotycznej podróży Franaszek odpowie: „Uciekam od siebie. To wiadomo. Każda podróż jest ucieczką od siebie. Człowiek jest zamknięty w pewnego rodzaju skorupie: swojego ciała, swoich myśli, różnych wyobrażeń, tych samych ludzi, którymi się otacza, w związku z pracą, którą wykonuje, w związku z miejscem, w którym mieszka. Człowiek ma potrzebę odcięcia od tego wszystkiego. To jest podobnie jak wtedy, gdy ludzie zamykają się w klasztorach, w samotni, żeby zastanowić się nad sobą, przemyśleć pewne sprawy. Będąc w podróży, jestem odcięty od wszystkiego. Dzięki temu zapominam o rzeczywistości. Jestem w zupełnie innym świecie. To jest mój wypoczynek”.
Widząc, że stan zdrowia popularnego „Miecia” pogarsza się, a rokowania nie są dobre, bardzo przytomnie zareagowali przyjaciele i władze województwa kujawsko-pomorskiego w osobie wojewody Mikołaja Bogdanowicza i reprezentującego go pełnomocnika ds. kultury, dziedzictwa narodowego i polityki historycznej Jarosława Jakubowskiego. 26 października 2018 r. w Urzędzie Wojewódzkim Franaszek otrzymał srebrny medal „Zasłużony Kulturze” Gloria Artis. I dobrze, bo „plaga” odznaczania medalami po śmierci jest w Polsce wielce popularna, a w tym wypadku choć przez kilka miesięcy aktor mógł nacieszyć się odznaczeniem. Ważne jest też to, że środowisko artystów przeważnie najbardziej ceni sobie laury przyznane przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dziennikarz portalu tygodnik bydgoski.pl w relacji z tej imprezy zapisał słowa wypowiedziane przez odznaczonego, które potwierdzają moje spostrzeżenie:
„Jestem bardzo wzruszony, ponieważ to szczególne odznaczenie. Jest ono dowodem zauważenia czyjejś pracy. Mój zawód jest interesujący, bo zatrzymuje wiek. Oglądając ostatnio film z moim udziałem, zobaczyłem siebie i lata się cofnęły. Przyjemność uprawiania aktorstwa to jest czarodziejskość zatrzymania się w czasie”.
Franaszek twórczo pracował – można by rzec – do samego końca. Pamiętam dwie imprezy okolicznościowe z jego udziałem. W maju 2019 r. uczestniczyłem w spotkaniu zorganizowanym przez Galerię Autorską Jana Kaji i Jacka Solińskiego. Otóż Galernicy nie zapomnieli o legendarnym już grudziądzkim poecie Ryszardzie Milczewskim-Bruno, który 40 lat wcześniej w maju 1979 r. utonął w jeziorze. Napisałem na ten temat krótką relację, którą później zamieszczono na łamach popularnego w mieście portalu bydgoszcz.24. Mieczysław Franaszek i Roma Warmus pięknie czytali wiersze Bruna, ale chyba największe wrażenie na przybyłych zrobiło odczytanie przez nich na dwa głosy legendarnego już tekstu poety (Gdzieś w nas), który później tak twórczo interpretował Marek Grechuta.
Pamiętam też, że miesiąc później jubileusz 40-lecia pracy twórczej obchodził poeta, profesor filozofii, Marek Kazimierz Siwiec. W Bibliotece Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego siedzieli obok siebie: wspomniany poeta i ciężko chory aktor. Tak się stało, że i z tej imprezy pisałem relację. Na jednym ze zdjęć, opublikowanych później na portalu, Franaszek uśmiecha się do profesora. Jego postawa jest dla mnie nie tylko że wzorcowa, ale wręcz zagadkowa: jest w jego zachowaniu, nieugiętości jakaś tajemnica, której zdrowy człowiek nie zrozumie. Jak można być tak twardym, tak strasznie cierpieć, a jednocześnie być tak przyjaźnie nastawionym do świata? Nawet w obliczu nieuchronnie zbliżającego się końca zachowywać pogodę ducha i życzliwość w stosunku do bliźniego? Chyba tylko głęboka wiara może dać człowiekowi siłę, która dla innych może wydać się wręcz niezrozumiała.
Tych imprez z udziałem Mieczysława Franaszka, w których miałem zaszczyt uczestniczyć, było znacznie więcej, może nawet więcej niż sto. Większość z nich odbywała się we wspomnianej, a w Bydgoszczy już legendarnej, Galerii Autorskiej. Aktor był zawsze do dyspozycji, zawsze chętny, żeby swym mocnym, zupełnie niezwykłym głosem wspomóc organizatorów, wspomóc prezentujących się artystów.
Posiadam kolekcję kilkudziesięciu kart okolicznościowych wydanych przez Galerię Autorską. Soliński i Kaja dbają o detale, dbają o to, żeby każde spotkanie autorskie było poprzedzone taką zdobną kartą. Na tylnej części karty zawsze pojawia się znak firmowy Galerii, informacja o spotkaniu, fragment wiersza, prozy, niewielka fotografia bohatera spotkania, i ten dopisek, który również wydawał się stały: „Czytanie tekstów Mieczysław Franaszek”. Jakże to bolesne, gdy biorę kartę z 2020 r. i już nie ma tam Mieczysława, wpisany jest ktoś inny, ktoś bliski, ale inny, aktorka i śpiewaczka Roma Warmus.
Minął już przeszło rok od śmierci Mieczysława Franaszka. Nieraz rozmawiam z ludźmi, którzy byli naszymi wspólnymi znajomymi i oni mówią wprost: „Nie tylko tobie brakuje Miecia. Nam też go brakuje”. I czas wcale nie goi ran, bo dobrze wiemy, że już nigdy go nie zobaczymy, nie usłyszymy. Oczywiście, pozostały liczne nagrania, czyli filmy, zapisy spektakli, audycji telewizyjnych i radiowych. Ale gdy mówię, że mi go brakuje i gdy słyszę to samo z ust innych, wtedy wiem, że nie chodzi wcale o jego wspaniałe aktorstwo, ale właśnie o jego wspaniałą rolę, którą tak pięknie odegrał w teatrze życia. Mieczysław był niezwykłym człowiekiem, skromnym i życzliwym. Cechowała go nie tylko mądrość, ale też uważność. Tym, którzy go nie poznali, trudno jest wytłumaczyć, z jaką uwagą słuchał, co się do niego mówi, bo chyba człowiek współczesny ma z tym problem, ma problem ze słuchaniem drugiego człowieka. Odzywał się rzadko, ale niezwykle mądrze i trafnie. W jego głosie często zdało się wyczuć troskę o innych. Widać, że czuł się odpowiedzialny za wspólnotę. Był też człowiekiem mało podobnym do innych, bo całkowicie bezinteresownym i chyba też trochę przez to bezbronnym.
Aktor wiedział, że życie jest ciężkie, a człowiek sam musi dźwigać swój krzyż. Nawet gdy choroba zwyciężała, on się nie poddawał i zachowywał spokój i życzliwość. Bywało też, że nawet w najtrudniejszych momentach stać go było na dobre słowo, jakby to nie on walczył ze śmiertelną chorobą, jakby to nie jemu potrzebne było wsparcie.
Jego odejście, choć nie było nagłe, ciągle boli, dokucza i wciąż nie dociera do grona jego sympatyków informacja, że nigdy nie ujrzymy jego pogodnej twarzy, nie usłyszymy wspaniałego głosu, który był nam tak drogi i zarazem tak bliski.