Z punktu widzenia dramaturgicznego miniony rok był znakomity. Pierwszy akt spokojny, zwyczajny, może nawet miejscami nudny. Po zwyczajowych, noworocznych podsumowaniach i postanowieniach przyszła szara codzienność. Ktoś tam wprawdzie wspomniał raz czy drugi o jakimś chińskim wirusie, ale te wzmianki nikogo nie przejęły. Wtedy nastąpił pierwszy punkt kulminacyjny i… wiemy co działo się dalej.
Przeczołgał mnie ten rok. Dziwny rok. Dobry i zły jednocześnie, całkiem jak człowiek. „widziałem:/ człowieka który był jeden/ występny i cnotliwy”. Przeżyłem rok, który był jeden hojny i okrutny. Pod względem pisarskim najlepszy z dotychczasowych. Czy i mnie będzie wolno oddać się krótkiej buchalterii? Książki: Czerwony autobus. Didaskalia, Hejter, Wojna i na sam koniec Witaj Barabaszu. Każda rodziła się inaczej. Czerwony autobus napisałem w wakacje 2019 roku, to cykl 33 miniatur dramatycznych, otwarcie na nową formę, która dała radość jak po wyjściu z klatki na rozłożystą polanę. Hejter i Wojna – powieści, czekały na wydanie kilka lat i już wiem, że znajdą w nich upodobania panie i panowie z polonistyki, za mało artystowskie, za bardzo zaangażowane w rzeczywistość, zbyt dosadne. Umiałbym inaczej, ale nie chcę. Witaj Barabaszu to trzeci tom dramatów, w tym zrealizowanych jako słuchowiska. Teatr wyobraźni dał mi azyl i – jakkolwiek to zabrzmi – artystyczne spełnienie. Tylu świetnych ludzi! Aktorska ekstraklasa światowa. Zrobiliśmy słuchowisko kwarantannowe Circus Mundi o dwójce klaunów wiernych swemu powołaniu, zrobiliśmy H – opowieść o człowieku, który chce odbudować z gruzów swój świat. Do tego Ryngraf o ochotniku na wojnę polsko-bolszewicką i Nareszcie możemy być źli o Polakach, którzy ciągną swoje polskie sprawy na wakacje all inclusive, i Rocznica – też o Polsce zagęszczonej do trzech postaci na małej przestrzeni. Z Teatrem Z Dostawą przeczytaliśmy Kosmonautów i Incydent. A Teatr Siemaszkowej w Rzeszowie poprosił mnie o napisanie sztuki o Łukaszu Cieplińskim i premiera na wiosnę.
Piszę to wszystko, żeby sobie samemu dowieść, że był to dobry, dobry, dobry rok. Bo więcej było w nim dobrych niż złych ludzi. Wielu dobrych ludzi odeszło, ale przecież będziemy o nich pamiętać, prawda? Zresztą, po co dzielić ludzi na żywych i umarłych? Czyż oni wszyscy nie tworzą przestrzeni, w której – póki co – my żyjemy? Czytam pewnie więcej starych książek i oglądam więcej starych filmów, niż tych nowych. Po pierwsze nadrabiam zaległości, a po drugie – często nie znajduję w nowościach niczego wartościowego. A im głośniejszy wrzask wokół kolejnego „hitu”, tym większe rozczarowanie. Szkoda mi wielu wspaniałych aktorów, którzy grają w okrzyczanych przez krytykę chałach. Szkoda ich talentu. Współczuję młodym aktorom, którzy uważają, że muszą wypowiedzieć się na każdy temat, żeby zaistnieć. Nie muszą i przyjdzie czas, kiedy to zrozumieją. Pamiętacie „uliczną rewolucję” z października A.D. 2020? Ja też słabo, choć dostałem odłamkiem. Kilka okołoteatralnych pań siadło i se poużywało. I co? Boże, jakie piękne nic. Tak to kończą się wszelkie chwilowe wzmożenia sytego tłumu. Bo nie o to przecież w tym wszystkim chodzi. Chodzi o to, żeby ludziom, do których mówisz poprzez tekst, było lepiej. O nic więcej.
Pamiętam, 2019 rok kończyłem zachwytem nad na nowo odkrywanymi filmami Andrieja Tarkowskiego. Zwierciadło, Nostalgia, Ofiarowanie, w każdym z nich znajdowałem nierozpakowane zawiniątko wzruszeń, które czekały na swój czas. Od Tarkowskiego blisko mi było do Bergmana. I znów to samo. Powrót do Źródła, źródła. Niezbadanymi ścieżkami chadza ludzka wrażliwość. Jest jak pies, który biegając po lesie łapie różne tropy i goni za nimi, w gonie zatracony. Swoje tajemne zapachy mają podziemne strumienie, które tworzą całe podziemne dorzecze duchowej rzeki. Rok 2020 zamknąłem zanurzony po szyję w twórczości filmowej Stanisława Różewicza. Szukałem czegoś… sam nie wiem czego, może czegoś prawdziwego? Może odtrutki na biedafliksową papkę? I tak, po tropie wyznaczonym przez Zespół Filmowy „Tor”, przez Krzysztofa Zanussiego i Edwarda Żebrowskiego (polecam W biały dzień z 1980 roku, współscenarzystą był Władysław Terlecki), dotarłem wreszcie do Stanisława Różewicza, młodszego brata Tadeusza i Janusza, zabitego w 1944 roku przez Niemców. Przyjdzie mi pewnie napisać coś jeszcze o filmach Stanisława Różewicza. Tu chciałbym wspomnieć tylko o trzech tropach. Przede wszystkim w warstwie dźwiękowej kilku z nich usłyszałem śpiew wilgi. Przeciągły, wibrujący, jedyny w swoim rodzaju. Zwiastujący deszcz. Oczyszczenie. Zwróciłem na ten szczegół uwagę dopiero teraz, po napisaniu szkicu dramatu Śpiew wilgi, który wciąż czeka w brudnopisie. Napowietrzny śpiew, podziemne strumienie… Drugi trop to pociągi. Bohaterowie Różewicza podróżują nimi, patrząc na przesuwający się za oknem polski krajobraz. To nie jest przerywnik w narracji, tylko integralna jej część. Spojrzenie postaci „wchodzi” w pejzaż, a ten wnika w postać. Tu nic nie jest przypadkowe, „puszczone”. Wszystko z wszystkim się łączy. I wreszcie sceny w muzeach. Jest taka w Kobiecie w kapeluszu z 1984 roku. Bohaterka, aktorka Ewa (Hanna Mikuć) i Nieznajomy (Krzysztof Gosztyła) oglądają wystawę egzotycznych masek. W pewnym momencie kamera robi zbliżenie na jedną z nich i wtedy gaśnie światło, a Ewa przytula się do Nieznajomego. To nie jest metafora, to jest sytuacja podniesiona do rangi metafory, wedle filozofii twórczej Różewicza. O dwie dekady wcześniejszy film Echo przynosi scenę, która buduje dodatkowe piętro metafory. Bohaterem jest Henryk, ceniony adwokat, dwadzieścia lat po wojnie oskarżony o współpracę z gestapo. Gra go wybitnie Wieńczysław Gliński. Jest w tym filmie scena, kiedy Henryk odwiedza wystawę poświęconą polskim ofiarom zbrodni niemieckich („hitlerowskich”, jak to wtedy było w zwyczaju nazywać). Kamera w milczeniu wędruje po eksponatach: fotografiach, dokumentach, fiolkach z fenolem, narzędziach tortur. Jest w tej scenie echo wiersza Warkoczyk Tadeusza Różewicza, współscenarzysty filmu. Ale nabiera ona dodatkowego wymiaru, bo Wieńczysław Gliński w czasie okupacji był żołnierzem Armii Krajowej; aresztowany wskutek ulicznej łapanki trafił na Majdanek.
Cieszę się, że 2021 został ustanowiony przez Sejm RP Rokiem Tadeusza Różewicza. Uważam go za najwybitniejszego polskiego poetę i jednego z największych dramatopisarzy XX wieku. Łączył prostotę wyrazu z ogromną wrażliwością etyczną. Nie pisał o wielkich bohaterach i wydarzeniach. Ukazywał zwykłych ludzi, „naszą małą stabilizację”, która jak wiadomo, zdarza się pomiędzy jednym a drugim przesileniem. Wyprowadził polską literaturę w czasy powojenne z bagażem okupacyjnych traum. Pamiętam, jak ogromnym wstrząsem był dla mnie, nastoletniego, wiersz Ocalony. Dzięki zasobom Ninateki i VOD Teatru Telewizji Polskiej mogłem ostatnio obejrzeć kilka spektakli według jego dramatów, w tym dwie największe inscenizacje: Konrada Swinarskiego z 1967 roku, z wielkim Tadeuszem Łomnickim oraz bardziej „filmową” (i nawiązującą do dzieła Swinarskiego) Kartotekę Krzysztofa Kieślowskiego z całkiem innym, ale równie wyrazistym Bohaterem Gustawa Holoubka. Bardzo żałuję, że Stanisław Różewicz nie zrealizował planu nakręcenia filmu na podstawie Kartoteki swego brata. To mógłby być wielki film.
Przy okazji „jego” roku chciałbym upomnieć się o jego brata Stanisława, pamiętajmy o nim, tak jak oni obaj czcili pamięć o poległym bracie Januszu. Wracajmy do tego, co dobre, nie traćmy czasu na głupstwa „płaskie jak deska klozetowa” (to słowa SR).
A tak w ogóle, to u progu tego nowego, nieznanego roku łaknę prawdy, dobra i piękna. Tylko one mogą nas ocalić.