EN

7.12.2020, 16:19 Wersja do druku

Zwykły "Ślub"

"Ślub" Witolda Gombrowicza w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Zenon Butkiewicz, członek Komisji Artystycznej VI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Piotr Lis

TRAGEDIA NA WESELU

Na podmiejskiej stacji benzynowej odkryto zwłoki  młodego mężczyzny. Stwierdzono, że jest to Władysław przyjaciel syna właścicieli stacji Henryka. W tym czasie trwały przygotowania do jego ślubu z wieloletnią narzeczoną, pracującą na stacji jako bufetowa. Zdaniem świadków wydarzeń Władysław popełnił samobójstwo, którego tłem były nieporozumienia z panem młodym. Nie stwierdzono, aby do śmierci Władysława przyczyniły się osoby trzecie.

Taka oto notatka mogłaby się ukazać w kronice wypadków, w lokalnej prasie. Taką notatką można też skwitować premierę Ślubu Witolda Gombrowicza, którą w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu przygotował Radosław Rychcik.

Ale  zaczyna się nieźle. Kiedy uniesie się kurtyna…  Uwaga: kurtyna jest i się unosi – czytelny znak, że jesteśmy w teatrze! Dziś to więcej niż znak teatralny, to znak metateatralny: teatr w teatrze a przez tę z ostentacją użytą kurtynę jeszcze bardziej teatralnym niż zazwyczaj.

Zatem kiedy kurtyna powędruje do góry i minie zdziwienie wywołane ujrzeniem tejże kurtyny na początku spektaklu, zobaczymy stację benzynową, na odludziu, zawieszoną w czasoprzestrzeni, pozbawioną tła, samą w sobie, wręcz olśniewająca swym realizmem, dbałością o detal. Z prawej strony noszący ślady  wielu lat użytkowania dystrybutor, ponad nim solidny czerwony daszek chroniący przed deszczem tankujących paliwo, próg podjazdu oklejony żółto-czarną taśmą. Za szklanymi drzwiami bar, po lewej stół nakryty ceratą w białe i czerwone kwadraciki, kilka metalowych krzeseł z siedzeniami z dermy, ściana z kafelków, w których fugi przez lata wżerał się brud. Po prawej podświetlana lada, przed nią kilka hokerów, za nią tandetnie połyskująca ścianka, gdzie ustawiane są butelki z alkoholem.

Stacja, która jest czynna, ale w której rzadko kto się zatrzymuje, stacja przy zagubionej autostradzie, stacja niczym z „Psychozy” Hitchcocka,  z filmów drogi. Obrazowi towarzyszą dźwięki, które nie układają się w żadną melodię, raczej są niczym odgłos  kropli, echo mijających sekund, upływających minut i  godzin. Kiedy chwilę później przybysze i gospodarze stacji razem zasiądą za szybą przy stole, gdy będą szukali słów, aby wzajemnie się rozpoznać, nawiązać zerwany przed laty kontakt  nasuwa się odległe, ale uprawnione skojarzenie z samotnością postaci na słynnym obrazie Edgara Hopera Nocne marki. Postaci milczących, zagubionych w prostokącie wyciętym światłem z ciemności otaczającej miejsce ich egzystencji.

Tak, Henryk może trafić w takie miejsce. Czymże jest bar na  stacji benzynowej, jak nie dawną karczmą, miejscem odpoczynku wędrowca. Henryk nie wraca z wojny, raczej właśnie z wędrówki, nosi brezentową kurtkę, zwężane spodnie, lekkie obuwie. Jest niczym zwykły człowiek , którego można spotkać na ulicy, na drodze, na stacji kolejowej. Wraca.

W mężczyźnie ubranym w kombinezon pracownika stacji paliw czy warsztatu samochodowego rozpoznaje Ojca, w kobiecie, w obcisłym, skromniuteńkim sweterku i wąskiej, szarej spódnicy do kolan rozpoznaje Matkę. Zwyczajni ludzie, których możemy wszędzie spotkać. W tym krajobrazie zwyczajności, przeciętności odmiennością wyróżnia się  Władzio, przyjaciel Henryka. Ubrany w elegancki smoking, podobnie jak Henryk zdaje się z trudem pojmować swoją sytuację.


fot. Piotr Lis

Postacie, z którymi rozmawia Henryk pojawiają się i znikają ze sceny wraz z momentem, w którym przestają skupiać na sobie jego uwagę. Z poszczególnych dialogów, najczęściej pomiędzy dwiema osobami, dowiadujemy się o zdarzeniach poprzedzających przyjazd mężczyzny. Służąca zza lady baru okazuje się być jego dawną narzeczona. Choć w eleganckiej (według standardów podmiejskiej stacji benzynowej: fartuszek, czepek, minisukienka) dziewczynie nie dostrzeżemy śladów poniżenia i upadku, o którym rozmawiają postacie. Mańka pojawia się za ladą baru i właściwie za tą ladą pozostaje, na dalekim planie zdarzeń. Niespodziewany gość w osobie Pijaka zakłóca nieco porozumienie syna i rodziców, jednak nie na tyle, aby przeszkodzić uznaniu Ojca za Króla i przygotowaniom do uroczystości ślubnych. W międzyczasie Henryk zamienia swój strój wędrowca na wytworny smoking, wchodząc niejako w skórę Władzia.

Kiedy jednak Henryka dopadają wątpliwości co do morale swojej narzeczonej i uznaje, że ślub musi być wyższej rangi, to z łatwością zajmuje miejsce Ojca, by samemu sobie tego ślubu udzielić. Może zabiegi Pijaka są trochę irytujące, ustawianie do fotografii nazbyt prowokacyjne, to jednak i z tej sytuacji Henryk znajduje wyjście, przekonując przyjaciela do złożenia ofiary ze swego życia. Pogadali i już… W końcu  może sam poprowadzić w orszaku ślubnym swoją do godności dziewicy przez samego siebie podniesioną Mańkę. Kurtyna opada.

Halo. Stop. Gdzie tu Gombrowicz? Czy tak zwyczajnie, tak po prostu ma wyglądać „kościół ziemski”, który ma się objawić Henrykowi ? Gdzie duch międzyludzki? Dramat formy? Jakiej formy? Gdzie jest forma, która miałaby kształtować to „między” postaciami, zmaganie się sił zewnętrznych i wewnętrznych, których oczekiwał na scenie od teatru autor. A gdzie „sztuczność” skoro wszystko jest tak proste?

Na scenie zobaczyliśmy sprawnie  skrojony dramat z życia ludzi przeciętnych, zwykłych, jak zielonkawy sweterek Matki, zza którego nie wyziera nawet cząstka dramatyzmu postaci. Trochę dziwnie mogą brzmieć czasem dialogi, czasem są zabawne, gdy mowa o potrawach, ale jest spokojnie, nic nie drażni, role do których postacie są powoływane, są zwyczajne, bliskie. To nasi sąsiedzi za ścianą, syn do nich właśnie wrócił, dawno go nie było, ano żeni się, a z tą panną, z  którą przedtem, dawno temu, coś tam kręcił, ale ona z tym Władziem…, ale kto by tam pamiętał. A  ten Henryk to teraz ważna postać, pewnie on teraz będzie najważniejszy na tej stacji benzynowej, ano tak to się w życiu plecie.
Gombrowicz? Niestety, takiego to Gombrowicza reżyser Rychcik przygotował w Sosnowcu. Z mocno określonym tekstem, bez uwagi położonej na budowanie relacji między ludźmi, które ich przetwarzają, budują i dezawuują. W tym Ślubie logika rzeczywistości nie walczy z logiką snu.

Ciekawy pomysł scenograficzny (Łukasz Błażejewski), z którego jednak nic dla sensu spektaklu w dalszym ciągu nie wynika, pozostaje li tylko efektowną dekoracją. Muzyka (Michał Lis)  momentami próbuje unieść spektakl ponad słowa, które miast dźwigać bohaterów, przygważdżają ich do zwyczajności scenicznych desek. Aktorzy unikają każdego gestu, intonacji sugerującej groteskowość, przerysowanie. Nie ma sztuczności oczekiwanej przez autora. Wykonawcy chcą – zapewne zgodnie z wolą reżysera – pozostać nijacy, aż po przezroczystość. A kiedy już pod sam koniec spektaklu  (dlaczego pod sam koniec?), przyjdzie Henrykowi zawołać Dajcie mi człowieka!, orientujemy się, że z wielkiego monologu pozostały jedynie skrawki myśli autora, tak jak z samego Ślubu pozostał jedynie kikut w postaci sprawnie opowiedzianej historii. Z kroniki kryminalnej. Lub obyczajowej.
---
Ślub, Witold Gombrowicz, reż. Radosław Rychcik, Teatr Zagłębia w Sosnowcu, prem. 18 września 2020.



Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne