„Znieważeni” Sándora Máraiego w reż. Przemysława Bluszcza w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Jagoda Hernik Spalińska w portalu Teatrologia.info.
Kultowy aktor Przemysław Bluszcz zadebiutował jako reżyser. Odtwórca sierżanta Berga w Konwoju zawsze był, wbrew swoim warunkom brutala, człowiekiem o silnej potrzebie duchowości i refleksji intelektualnej, więc wcale mnie nie zdziwiło ani to, że zaczyna reżyserować, ani że sięgnął po niszową literaturę dla koneserów, autorstwa – posługując się wyświechtanym i postkolonialnym określeniem – „węgierskiego Thomasa Manna”. Reżyser swoim pierwszym spektaklem chce zwrócić uwagę na to, co go najbardziej nurtuje. W wypadku Przemysława Bluszcza jest to przyszłość Europy, czy w ogóle życia na Ziemi, która stanęła pod znakiem zapytania podobnym jak w latach trzydziestych XX wieku, gdy Márai zaczął pisać cykl powieściowy Dzieło Garrenów, którego Znieważeni (1947) są czwartą częścią. Jego bohater Peter Garren, alter ego Máraiego, mieszka w Paryżu i stamtąd obserwuje nie tylko dochodzenie Hitlera do władzy, ale też kształtowanie się nowej Europy według wzorców ukształtowanych jeszcze podczas rewolucji francuskiej.
Scenografia zaprojektowana jest niezwykle funkcjonalnie. Przedstawia wnętrze niedużego paryskiego mieszkania. Dwie kolumny dzielą przestrzeń jakby na trzy pokoje. Wcielający się w Petera Dariusz Wnuk gra głównie pośrodku, dwa boczne pomieszczenia to raczej komentarz do treści, dopowiedzenie. Po lewej stronie ogromna rzeźba złożonych dłoni, chyba La Cathédrale Augusta Rodina. Znak najwyższej kultury europejskiej. Rzeźba ta oglądana z widowni ewokuje zresztą znacznie więcej niż słynne dwie prawe dłonie Rodina. Przypomina ręce złożone niby do modlitwy (chociaż wątpię by to zamierzali twórcy, aczkolwiek byłoby to uzasadnione perspektywą Máraiego – dla niego liczyły się wszystkie elementy kultury judeochrześcijańskiej spajające kontynent, z których religia jest jednym z ważniejszych), niby do wytwornego klaskania po theatrum albo koncercie, niby dłonie pianisty przygotowującego się do gry. W prawym pokoiku stoi półka zawalona książkami – w typowy dla kompulsywnych czytelników sposób tomy są ułożone przypadkowo, bez żadnego klucza czy porządku, w żywym stosiku większym niż sama półka. W pewnym momencie od stosiku pójdzie jednoznacznie kojarzący się dym. Przed tym książkowym organizmem stoi stare radio. Z niego dochodzi właśnie owo przemówienie Hitlera, które stanęło u podstawy dramaturgii powieści i spektaklu. Przemówienie, którego treść znieważyła bohatera Máraiego, mimo iż słuchał go w Paryżu i mimo iż go bezpośrednio nie dotyczyło.
Na tylnej ścianie sceny, w środkowym pokoiku, wisi czarny kwadrat na białym tle, jakby słynny obraz Kazimierza Malewicza. W momentach, gdy bohater opowiada o zasłyszanej podczas przyjęcia pronazistowskiej przemowie jednego z gości i udatnie ją odtwarza, wokół czarnego kwadratu robi się czerwono. Z przodu, przed kolumnami po prawej stronie zwisa niewielki, ale oczywiście kryształowy, żyrandol – niezbędna kotwica mieszczańskiego universum Máraiego.
Te scenograficzne zabiegi, wdzięczne w wyrazie i czytelne, jakoś współgrają z ogólną atmosferą spektaklu, która też ma w sobie coś bardzo uroczego. Mimo iż stykamy się z historią o zdziwieniu etycznym i egzystencjalnych obawach o przyszłość starego świata z kręgu kultury śródziemnomorskiej, spektakl nie epatuje tymi odczuciami, a raczej poprzez postać głównego bohatera niejako je tylko przedstawia. On sam bowiem nie do końca się do tego, co się dzieje wokół niego ustosunkowuje. Raczej jak ten przechodzień, flaner, by nie powiedzieć flâneur, chodzi i obserwuje miejsca, ludzi, zdarzenia, a potem ciekawie, wnikliwie i zabawnie, a kiedy trzeba przejmująco, o tym opowiada.
Najpiękniejsza scena w spektaklu to ta, gdy Peter obserwuje młode małżeństwo z sąsiedniego domu, które, po utuleniu swego maleńkiego dziecka do snu, co wieczór kładzie się spać przy odsłoniętych kotarach okiennych, i zawsze przed tym, jak mówi Peter, „kochają się”. A „ponieważ byli młodzi, więc trwało to krótko”. Bohater stoi bokiem pośrodku sceny i z rozczulonym uśmiechem, jakby patrząc przez okno na ową parę, odtwarza zabawnie trzy ostatnie ruchy małżonków, a po zakończeniu tego aktu opowiada, że mąż zawsze idzie potem po mokry ręcznik, a następnie myje nim swoją żonę, która leży w tym czasie spokojnie na łóżku z rękami pod głową. Następnie przytuleni małżonkowie zasypiają. Zarówno ta przepiękna scena, jak i jej wykonanie przez Wnuka, są czymś tak czystym i zachwycającym, że zostanie mi ona w pamięci jako znak tego spektaklu, który jest przecież o czymś innym, ale to coś inne bardzo łączy się z tą właśnie sceną. To inne jest jednak jakby oczywiste – kultura europejska jest zagrożona. Twórcy w pewnym momencie puszczają z radia przemawiającego Hitlera ale i Putina. Tak, oczywiście, wojna. Ale i cała reszta, to, co opisuje Márai jako świat zaprojektowany jeszcze przez Condorceta, czyli wszyscy mają być tacy sami, niezależnie od płci, pochodzenia, rasy. Pokazuje to tak zwany przez Máraiego „człowiek bizantyjski” – urzędnik europejski, tak dobrze, elegancko ubrany, wyczyszczony, pachnący, że robi wrażenie jakiejś rasy już nadludzkiej, bez fizjologii, potu, brudnych włosów, bez płci – bo kobiety w garniturach, mężczyźni za czyści – wszyscy są jednym ciałem urzędników najwyższej rangi. Tej Europie nowego człowieka chcą przewodzić Niemcy, mówi Márai. To go jednak niepokoi, bo Niemcy to wprawdzie „wielki naród”, jednak mimo iż da się go wyćwiczyć, „to nie da się go wychować”.
Dariusz Wnuk przez 50 minut bezbłędnie trzyma uwagę widza. Odgrywa kilka osób, o których opowiada, pokazując swe możliwości aktorskie. Wygląda wspaniale – jest bardzo przystojny, szczupły, gibki. Wzbudza sympatię, zaufanie i podziw dla swych umiejętności. Spektakl jest tak czysto wyreżyserowany, że ma się uczucie, że chociaż te wszystkie sprawy znamy, to jednak z przyjemnością o nich posłuchamy w takim wykonaniu i w tak klarownie wymyślonym otoczeniu, które czytamy jak list od znajomego, bo poruszamy się w obszarze tych samych znaków.
I to byłoby wszystko, co mam do powiedzenia o tej premierze, gdybym nie przeczytała zajmującej cały program do przedstawienia rozmowy, w której reżyser i aktor przekonują nas, widzów, że nie widzieliśmy tego, co widzieliśmy, i nie słyszeliśmy tego, co słyszeliśmy. Chodzi o to, że wtedy Márai i oni, którzy wystawiają tekst „węgierskiego Manna”, byliby tacy jak Hitler, Putin, Kaczyński, Orban i Le Pen – nienawidzący Niemców i wspólnej Europy faszyści, których popiera „wyjący” motłoch, bo jak czytamy w rozmowie, nawet bardziej, niż sam Führer, „przerażał Máraiego ryk i wycie tłumu, który słyszał w tle przemówienia Hitlera. Dzisiaj wyje za Putinem większość Rosjan. W Polsce wyje 30 % zwolenników Kaczyńskiego”. A, jak wcześniej nadmieniają, Kaczyński, Orban i Le Pen równa się Hitler i Putin. Reżyser i aktor nie chcą więc, by pomyślano, że coś ich łączy z PiS-em, nawet jeśli retoryka tekstu Máraiego brzmi dziwnie podobnie do agendy politycznej tej partii. Nie, drogi Przemku i panie Dariuszu, nie pomyślelibyśmy tak. To jest normalne, że człowiek zastanawia się i analizuje. To wcale nie znaczy, że przedmiotu tej analizy nienawidzi i chce go spalić na stosie razem z książkami. Stawianie zaś w jednym rzędzie morderców całych narodów, jak Putin i Hitler, z ludźmi, którzy mają po prostu inne niż my poglądy polityczne, przede wszystkim obraża miliony ofiar tych pierwszych. I dlatego, gdy zaliczeni do wyjącego motłochu wyborcy PiS-u przyjdą do teatru zobaczyć ten piękny spektakl i przeczytają Wasze słowa, nie poczują się oświeceni, pouczeni, ostrzeżeni przed swymi krwiożerczymi instynktami, które już za chwilę, lada dzień, z nich wyjdą. Nie – oni poczują się tylko znieważeni.
Badania socjologiczne prof. Michała Bilewicza pokazały, że elektorat PiS-u mniej odczłowiecza wyborców PO, którzy sytuują PiS-owców znacznie bliżej małpy niż człowieka. Pozostaje liczyć na popularną w oświeconych środowiskach miłość do zwierząt. No i mieć nadzieję, że niepiśmienni i skąpi wyborcy PiS-u, jeśli nawet wybiorą się do teatru, to pożałują 7 złotych na program.