„Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Nowym im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu. Pisze Maria Mickoś w Teatrze dla Wszystkich.
Tańce, wódka, zdrady, bójki, śpiew, czyli „Wesele” Wyspiańskiego w reżyserii Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu lub nieudana próba rozliczenia Polski z grzechów.
Szkolna wycieczka do teatru
Nie jest to zły spektakl, choć brak mu wyobraźni i odwagi. Inscenizacja nie idzie dalej poza tekst, do tego mocno okrojony. W rezultacie otrzymujemy skondensowaną wersję najistotniejszych scen – krótkie streszczenie szkolnej lektury. Oglądając korale, długie spódnice i czapki z piórem ma się wrażenie historycznej podróży do Galicji z 1901 roku. A przecież chodziło o to, by podkreślić jak wiele kwestii od tamtego czasu się nie zmieniło. W spektaklu jednak brak połączenia pomiędzy dwoma światami, a młodopolskie, wciąż aktualne motywy nie wybrzmiewają we współczesnej aurze.
Mocno wyczuwalny dysonans społeczny aż prosi się o wnikliwsze rozwinięcie. I dzisiaj nie brakuje pseudointeligentów z miasta oraz chłopów żyjących obok siebie, gardzących sobą nawzajem. Mimo to, „Wesele” pozostaje w klimacie z początków XX wieku. Mówi o Polsce i Polakach, którzy mogliby, należąc do tamtej epoki, jednocześnie reprezentować kraj z 2022 roku, tylko z jakiegoś powodu tego nie robią, przez co dostajemy raczej spektakl historyczny z drobnymi innowacjami niż aktualną diagnozę społeczeństwa.
Kolce
Każda społeczność skrywa jakąś hańbę, jakiegoś nie dającego spokoju, nie pozwalającego zapomnieć o sobie chochoła. Raz, łaskawie, trochę dla hecy, by pokazać swoją wyższość można zaprosić go na przyjęcie. Następnie wyśmiać. Polska takich godzących w społeczeństwo chochołów ma akurat całkiem sporo. Odtrąceni, uwierają „dumę narodu”, z którego zostali wykluczeni i bynajmniej nie przez paradowanie w słomianym stroju. Bardzo klasyczna interpretacja tej jakże ważnej postaci odbiera jej wiele znaczeń, a widzowi możliwość interpretacji na różnych płaszczyznach. To nie czas i miejsce na nadprzyrodzone siły poezji, a na konfrontację z teraźniejszością. Lecz wciąż tylko słowa, słowa, słowa, słowa i jakoś tak wszyscy zastygli i nie ruszają się, nie słyszą.
Historiozofia bez konkretnych wniosków
Czy można jeszcze robić teatr dla samej jego afirmacji? Teatr sycący oko i, jak przystało na chocholi czar, usypiający kolejnym, nie wnoszącym nic nowego odczytaniem dobrze wszystkim znanego utworu? Możliwe tło polityczne, zamiast odwołać się do obecnych wydarzeń, zostało jakby wyprane, wybielone, pomięte i w końcu wrzucone pod stogi siana. Nie wzrusza, nie porusza, nie zachęca do refleksji. Z samej sztuki uczyniono natomiast głos teatru, który albo zwyczajnie się boi albo manifestuje nostalgię za czymś, co i tak już dawno umarło.