„Król Edyp" Sofoklesa w reż. Nicolasa Stemanna z Schauspielhaus Zürich na Dniach Lessinga w Thalia Theater w Hamburgu. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.
Czasem w teatrze wystarczy aktor i… kurtyna. Spektakl Nicolasa Stemana z Zurychu, podobnie jak ten Sofoklesowy dramat, zaczyna się informacją, że na Teby spadła zaraza. Żelazna kurtyna opada na scenę Thalii, a my, razem z aktorkami, które opowiadają tę historię, zostajemy odcięci. Oddzielenie od świata, od ludzi, ale i od rozumienia spraw, których człowiek pojąć nie może. Przez następne 90 minut kurtyna podniesie się tylko bodaj dwa razy, i to dosłownie na centymetry, jednak nie dowiemy się, co się za nią znajduje. Jedyną bowiem materią, którą na chwilę ujrzymy, będą malownicze kłęby teatralnego dymu, natychmiast przenikające widownię i resztę sceny. Dopiero w momencie rozpoznania przez Edypa swojego losu żelazna kurtyna idzie w górę. Pojawia się katharsis: to zapisane w tekście oraz to ważniejsze, zaklęte w inscenizacji. Można powiedzieć, że to uczucie dotykania jakiejś wielkiej tajemnicy ludzkiego losu, mignięcie czegoś więcej niż pozoru rzeczy. Szybko też okazuje się ono kolejną iluzją, za żelazną kurtyną jest bowiem jeszcze jedna zasłona (tym razem z czarnego materiału), nieprzenikniona niczym bezksiężycowa noc czy nicość.
Edyp w znakomitej
kreacji Patrycji Ziółkowskiej (dwie aktorki wcielają się we wszystkie
postaci tragedii) stoi i płacze, obok znajdują się złożone przez niego
atrybuty władzy: powieszona na mikrofonie marynarka i śmieszna
korona/zabawka, znaczące w kontekście wielkich kurtyn (a więc wobec
nieskończoności) mniej niż pyłek. Nie zdążymy się zresztą nacieszyć tym
momentem zbyt długo, a to dlatego, że za chwilę żelazna kurtyna znów
odetnie nas od swoich nierozwiązywalnych tajemnic. Jesteśmy na powrót w
matni, patrzymy się wraz z aktorkami na siebie, kolejna “zaraza” zaś już
czai się za rogiem na nasze państwo/miasto. Teatr zaś pokazuje, jak
wobec rzeczy naprawdę ważnych i ostatecznych jesteśmy bezradni. I
jeszcze jeden piękny i poruszający zarazem obraz: Ziółkowska i Aumüller
stają na koniec opowieści przed kurtyną, tyłem do nas i łapią się za
ręce, jakby chciały nam pokazać, że jedyną formą obrony przed potęgą
losu i natury, jest wspólnota… Mały wielki teatr!
Plus brawurowe kreacje aktorskie – we wszystkich rolach – wspomnianej
już Patrycji Ziółkowskiej (znakomita aktorka niemiecka polskiego
pochodzenia!) i Alicii Aumüller. A na koniec – nieoczekiwany bonus, coś
jak otwarcie dachu w Szekspirowskim, czyli zjazd wielkiego żyrandola
Thalia Theater w scenie śmierci Jokasty! Widowisko nie mniej wspaniałe,
niż sam “Król Edyp” Stemanna! ;-)