EN

29.07.2024, 18:31 Wersja do druku

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: Przyjaźń nietoperza – Barbara Jonak

Scena, ciemno, Edith Piaf. Jej piosenki – dobro publiczne, jej życie – dramat prywatny. W takich okolicznościach poznałem Barbarę Jonak (wtedy nazywała się jeszcze Kurzaj) – pisze Łukasz Maciejewski w AICT Polska.

fot. Marek Zimakiewicz

Był rok 1999 – koniec starej dekady, zapowiedź nowego milenium, wszystko było nowe, a my byliśmy młodzi.

Barbara, dzięki Józefowi Opalskiemu, stała się Piaf. To był nie tylko spektakl, ale i aktorski dyplom. Nie tylko dyplom, ale i monodram. Takie sytuacje nie zdarzają się często.

Basia dzięki Opalskiemu, dzięki zaufaniu Opalskiego, zrobiła coś, co w zasadzie się w teatrze studenckim nie zdarza. Wygrała siebie monodramem. Opowieścią o postaci wyjątkowej, ale także wyjątkowo sfatygowanej kolejnymi wariantami mitu: wypowiedzianego, zagranego, przede wszystkim wyśpiewanego. „Nie żałuję niczego”. „Non, je ne regrette rien”.

Po latach, po dwudziestu pięciu latach, Jonak sama mogłaby podpisać się pod tym tekstem. Wówczas, na początku kariery, nie wiedziała jeszcze (młodość nigdy tego nie wie), jak trudne to wszystko będzie: aktorstwo, przetrwanie w aktorstwie, przetrwanie na własnych prawach i w poszanowaniu dla profesji, ale jakie w efekcie okaże się także wspaniałe.

Fizycznie niewiele się zmieniła. Drobna, fertyczna, oczy błyszczą, uśmiech. W „Piaf”, w monodramie o Piaf, który pojawił się na samym początku jej drogi, wypowiedziała niemal wszystko, co okaże się w przyszłości dla niej ważne: kruchość sukcesu i wagę porażki. Pewność siebie, własnej drogi, ale także poczucie osobności, odrębności. I cena, którą się za to płaci.

W aktorstwie godzi kreacjonizm z prawdą. Grane przez nią dziewczyny z sąsiedztwa są arystokratkami duszy. Coś w nich wibruje, rozsadza prostolinijność, brudzi poczciwość. Prawda życia to w aktorstwie prawda kreacji. Dokument i wyrafinowanie.

Zmieniała teatry, miejsca, szukała przestrzeni w reżyserii, w projektach niezależnych i komercyjnych. Została, jest, robi swoje. „Nie żałuje niczego”.

***

Barbara Jonak:

Edith Piaf, ten spektakl zostanie ze mną na zawsze. Profesor Józef Opalski był jednym z moich ukochanych wykładowców na uczelni. Uparłam się na Piaf. Uprosiłam go, żeby zrobił ze mną ten spektakl. Monodram jako dyplom, pierwszy raz w historii szkoły.

I miałam rację. Najpierw pokazy dyplomu, wkrótce, dzięki dyrektorowi Krzysztofowi Orzechowskiemu, „Jak Piaf” weszło na stałe do repertuaru Teatru Słowackiego, graliśmy ten spektakl przez kolejnych osiem lat i były to spotkania niezwykłe. Po drodze wyjazdy za granicę, również do Paryża, piękne słuchowisko radiowe. Jeszcze niedawno zadzwonił do mnie profesor Opalski z pytaniem, czy nie wrócilibyśmy do Piaf? Czy nie wystąpiłabym z tym spektaklem w „Loży”? Może to się uda, zobaczymy.

To był monodram specyficzny, ja nie udawałam Piaf, nie kopiowałam jej, byłam sobą, a jednak w ludziach wyzwalało to niesamowite emocje. Przychodzili po spektaklu, niemal po każdym przedstawieniu miałam gości. Słuchałam zwierzeń, widziałam załzawione oczy, codziennie ktoś przynosił kwiaty. A to zdarza się w teatrze coraz rzadziej. Niektóre twarze znałam już dobrze. Widzowie przychodzili na nasz spektakl po sześć, siedem, osiem razy. Jakaś wyjątkowa energia została tam ukryta. Moja młodość, moja być może naiwność, i wielka wiara Piaf w to, że sztuka może zmieniać ludzi. Piosenka, śpiew.

Grając Piaf, zrozumiałam, ile ten zawód może kosztować. Że jeżeli chce się wykonywać go poważnie, wymaga ogromnego wysiłku, napięcia i skupienia. I niczego nie dostajemy za darmo, każdy sukces okupiony jest stresem – emocjonalny rollercoaster.

Z drugiej strony, nie zamieniłabym swojego życia na żadne inne. Bo to fascynujące przeżycia, spotkania, znajomości. Dzięki aktorstwu, moje życie ma kolory, są w nim wspaniali ludzie, nie ma stagnacji albo nudy. Wszystko może się zdarzyć. I nic nie jest pewne na sto procent.

Kiedy zdarza mi się, że przestaję wierzyć w sens uprawiania zawodu, a takie myśli pojawiają się co jakiś czas, wtedy jak na zawołanie pojawia się coś lub ktoś, kto sprawia że myślę inaczej, zmieniam zdanie. Zaczyna się nowa przygoda.

***

Spotykamy się w Nowej Hucie, zawsze w tym cyklu proszę moich rozmówców o wybranie miejsc ważnych dla nich – Nowa Huta, Teatr Łaźnia Nowa to, w twoim przypadku, nie jest zaskoczenie.

Mój horyzont. Dzielnica robi się na nowo modna, osiedlają się tutaj młodzi ludzie. Mam w Hucie ulubione miejsca, na przykład Łąki Nowohuckie: cisza, zieleń, przestrzeń. Poza weekendami, jest tam naprawdę spokojnie, spaceruję z psem.

Rozmawiamy w Łaźni Nowej, to miejsce, które zawsze było dla mnie ważne, Łaźnia Nowa i Dom Utopii, Bartek Szydłowski i Małgorzata Szydłowska.

Nie tylko gram w „Łaźni…” – ostatnio w sztuce „URBAN. Idę po was” Piotra Rowickiego w reżyserii Bartosza Szydłowskiego, ale także biorę udział w warsztatach, spotkaniach z młodzieżą, inspirowanych przez Małgosią cyklach psychologicznych.

Anita w „Tatuażu” Dei Loher, Bacha we „Wściekliźnie show” Pawła Jurka, Kaśka w „Pokoleniu porno” Pawła Jurka (w reżyserii Bartosza Szydłowskiego), role w „Mieszkam Tu” w reżyserii Jacka Papisa, w „Tym, który spada” Sławomira Mrożka w reżyserii Małgorzaty Szydłowskiej, w „Fakirze, czyli optymizmie” Mrożka w reżyserii Bartosza Szydłowskiego, w „Niewiernych” Piotra Rowickiego w reżyserii Piotra Ratajczaka, w „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego w reżyserii Bartosza Szydłowskiego, teraz „Urban”.

To wszystko Łaźnia Nowa. Ważne, pamiętane spektakle.

Teatr prekursorski, nowatorski, inny. W spektaklach, które wymieniłeś (nie sądziłem że ta lista jest aż tak długa) występowaliśmy z autochtonami, z zaproszonymi przez Bartka i Małgosię nowohucianami, tworzyli charakter tego miejsca i dawali energię spektaklom. Sztuki niepokorne, mocne, ryzykowne. W moim w miarę uładzonym, w miarę uporządkowanym życiu, było i jest mi to potrzebne.

W sztuce „Urban. Idę po was…” grasz Małgorzatę Daniszewską, żonę Jerzego Urbana. Bronisz tej postaci, starasz się zrozumieć?

Jest bardzo daleka ode mnie, ale może to właśnie wydaje się ciekawe. Łączy nas to tylko, że podobnie jak pierwowzór bohaterki spektaklu, zawsze czułam potrzebę zmian, chciałam ryzykować i sprawdzać siebie w różnych opcjach. Może dlatego grając jednak w dosyć konwencjonalnym teatrze (również w najlepszym tego słowa znaczeniu), czyli w Teatrze im. Słowackiego, świadomie uciekałam do Łaźni, najpierw jeszcze na Kazimierz, na Paulińską, w pionierskich dla tego teatru czasach, potem już do Nowej Huty.

Daniszewska była inteligentna, błyskotliwa, a jednak zaskakiwała swoimi kontrowersyjnymi wyborami. Urban redagował „Nie”, Małgorzata – „Złego”. To skrajne czasopismo – opisujące najgorsze morderstwa, przemoc.

Przygotowując się do tej roli, obejrzałem wywiady z panią Małgorzatą. Są na YouTube’ie. Zdumiewające. W jednej z rozmów przechwala się, ilu miała kochanków, licytując się z Urbanem. Twierdziła, że miała więcej kochanków, niż on kobiet. Zdumiało mnie to, kobiety raczej nie chwalą się takimi rzeczami. Osobowość i osobliwość. W życiu Jerzego Urbana była bardzo ważna, ale w spektaklu jest tylko chwilą, mgnieniem, kontrapunktem dla świetnego Adama Ferencego w roli tytułowej.

Nie bronię postaci, nie muszę tego robić, czuję natomiast jej humor, poczucie humoru. W jakimś stopniu zaimponowała mi tym, że można mieć luz na wszystko. Moralność dla niej nie istnieje. Ma na to luz. To ciekawe.


***

Powiedziałaś: „Zawsze czułam potrzebę zmian”. Twoje życie to potwierdza. Dzieciństwo spędzone między Kasiną Wielką a Krakowem, studia, praca w Teatrze im. Słowackiego, potem Nowy Jork, długo, bardzo długo Warszawa. Teraz powrót do Krakowa.

Długo chciałam być biologiem, bardzo mnie to ciekawiło, wciąż interesuje.

Jako panieneczka godzinami przesiadywałam w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Akademii Nauk, czytając o nietoperzach. Fascynowały mnie nietoperze. Tak, byłam dziwowiskiem.

Kończyłam liceum Sióstr Prezentek. Nie bez znaczenia było to, że nasza szkoła mieściła się przy ulicy świętego Jana, ale druga część przy Szpitalnej. Do Szpitalnej trzeba było dojść ulicami świętego Tomasza, Floriańską, ale kusiły nas kawiarenki. Często z koleżankami korzystałyśmy z tej opcji. Wciąż mam kontakt z dziewczynami, znowu planujemy się spotkać.

Potem była długa era pracy w Teatrze im. Słowackiego, ale także we wspomnianej Łaźni Nowej czy w Teatrze STU. Wybitne role, m.in. Olga w „Ogniu w głowie”, Warwara w „Idiocie”, Emilia w „Nondum”, Olga w „Merylin Mongoł”, Marta w „Tartaku”, Lucy w „Operze za trzy grosze”, Maria w „Tangu Piazolli”, Mollie w „Pułapce na myszy” czy Łucja Joyce w „Łucji szalonej”…

Spotkania z Barbarą Sass, Rudolfem Ziołą, Magdaleną Łazarkiewicz, Olgą Lipińską, Magdą Piekorz, Agnieszką Olsten, ze wspaniałymi aktorami Teatru im. Słowackiego, wszystkie ważne, wzbogacające, ale wciąż szukałam czegoś innego.

W ten sposób dotarłam do USA, zostałam zaproszona na warsztaty (zmarłej niestety przedwcześnie) Elizabeth Kemp. Zaprzyjaźniłyśmy się. Elizabeth była coachem aktorskim amerykańskich gwiazd filmowych i jednym z dyrektorów artystycznych The Actors Studio w Nowym Jorku. Największe gwiazdy Hollywood w dużym stopniu zawdzięczały jej swoje kariery, Lady Gaga i Bradley Cooper zadedykowali jej film „Narodziny gwiazdy”.

Potem przyszła w moim życiu era Warszawy, zaproszenia od Krystyny Jandy do jej teatrów, praca w Teatrze Polskim, w serialach, w filmie.

Inne aktualności

***

To nie jest typowa, łatwa droga. Zewsząd, od lat, słyszę, że Jonak jest świetna, zdolna, rozświetla ekran. Tak jest w istocie. Inni muszą się bardzo starać, Basi wystarczy często kilkuminutowy ekranowy błysk, żeby jej postać została zapamiętana. To właśnie talent.

Inna rzecz, że w ślad za tymi błyskami, często zauważanymi, docenianymi, jeszcze nie idą propozycje głównych ról. Z drugiej strony, przyglądając się biografii filmowej Barbary, naprawdę nie ma powodów do narzekań. Może nie główne, niekoniecznie główne, ale za to bardzo dobre role filmowe. Często w znakomitych filmach.

Najważniejsza kreacja – wdowa w stosunkowo niedawnym „Bożym ciele” Jana Komasy. Ta dziewczyna, ta kobieta, skrywa w sobie wiele cierpienia, wiele niepewności i kłamstw. Ukrywanie kłamstw, jest trudniejsze, zwłaszcza jeżeli chce się mówić prawdę, krzyczeć prawdę, płakać prawdę. Za tę kreację Barbara otrzymała Nagrodę im. Macieja Kozłowskiego za najlepszą rolę drugoplanową w polskim kinie.

Świetna nagroda, idealny patron. Kozłowski przecież, jak pamiętamy, budował często coś z niczego. Na drugim, często na trzecim planie, wybijał się na plan pierwszy, a jednocześnie grał w jednym zespole, w jednym teamie. Grał fair.

Podobnie jest z Barbarą. Jej wspaniałe aktorskie perełki – z pierwszych lat jej kariery wymieniłbym na pewno bohaterkę „Inferna” Macieja Pieprzycy, „Ono” Małgorzaty Szumowskiej, czy Dankę z nowelowej „Ody do radości” – to były dziewczyny z podwórka, z przedmieść, z bloków, z rozmów w akademikach i w pubach, z papierosem, z winem, i z tęsknotą. Tęsknotą niewyrażalną, promieniującą na tych wszystkich chłopców, matki, ojców, z którymi się zadawały. Tęsknota w spojrzeniu, w geście, w przełamywaniu schematu grania postaci tego rodzaju tak delikatna, że można jej było nie zauważyć.

Jest znana, rozpoznawalna i lubiana – od lat, jako Sabina, występuje w popularnym serialu „Barwy szczęścia”, ale i świetne kreacje w serialach premium: Edyta w „Głębokiej wodzie” Magdaleny Łazarkiewicz czy Tabaczyńska w serialu „Król” Jana P. Matuszyńskiego. Nie zapomina o niej kino. Świetne role w „Kebabie i Horoskopie” Grzegorza Jaroszuka, w „Maryjkach” Darii Woszek, w „Figurancie” Roberta Glińskiego, duża i wspaniale zagrana rola Marty w „Lokatorce” Michała Otłowskiego.

Z „Zabawy, zabawy” Kingi Dębskiej zapamiętałem tak naprawdę jedną scenę. Dorota Kolak i Barbara Jonak. Siedzą obok siebie, filmowa matka i córka. Siedzą, ale prawie na siebie nie patrzą. Ich mętny wzrok, ich zmęczenie, pochylenie głowy, mówi jednak więcej. Mówi wszystko. Kocham cię, ale nie potrafię ci przebaczyć. Kocham cię, ale ty kochasz coś innego. Bardzo mnie skrzywdziłaś, mamo…. Czasami nie trzeba podnosić głosu żeby krzyczeć.

Mam poczucie, że naprawdę lubię kino. Mam nadzieję, że z wzajemnością. Często, inaczej niż w życiu, grałam role ofiar, dziewczyny z trudnym życiorysem, ale walczące o siebie. Taka była Edyta w mojej ulubionej „Głębokiej wodzie”, serialu Magdy Łazarkiewicz. Kobieta, która miała duży potencjał, ale ktoś w pewnym momencie przetrącił jej kręgosłup, walka o pion jest wtedy trudniejsza, ale triumf smakuje lepiej.

Kocham Edytę, Tabaczyńską – łobuziarę, kocham wszystkie moje dziewczyny. Role zostają we mnie na zawsze. Uśpione, czasami czekają na przypomnienie, na wybuch. Jak Marzena w serialu „Kruk” Maćka Pieprzycy. Tę dziewczynę cenię z kolei za to, że miała odwagę się zakochać, oddać drugiej osobie, nie przejmować, że nie wypada, co ludzie powiedzą.

Moje bohaterki są najczęściej ofiarami losu, wiele przeszły, ale mają w sobie dar uważności. I jeszcze poczucie humoru, dystans do siebie. Niezbywalna cecha charakteru. Ludzie lubią takie dziewczyny, kibicują im. Razem się śmiejemy, uśmiechamy.

***

I jeszcze człowiek. Człowiek najważniejszy.

I o człowieku chciałbym na koniec. Może w ogóle na koniec tego cyklu, bo dochodzą mnie głosy, żw to może być finał. Byłaby szkoda, ale jeżeli tak już musi być, to byłbym całkiem zadowolony, że bohaterką ostatniego portretu w tym ważnym dla mnie cyklu jest właśnie Basia Jonak.

Bo Basia była zanim pojawili się inni. Bo Basia jest w moim życiu inaczej, niż dziewięćdziesiąt procent portretowanych w „Aktorskich twarzach”. Ma odrębną pozycję, a relacją z nią – inną wartość.

Czasami udaje się rozróżniać, co prywatne, co zawodowe, ale udaje się nie zawsze. A czasami, jak w tym przypadku, wcale tego nie potrzebuję. Niech będzie prywatnie. Kropka. Niech będzie zawodowo. Przecinek. A kropka przed przecinkiem.

Dorastaliśmy, dojrzewaliśmy razem, niemal jesteśmy rówieśnikami. Basia – studia w Krakowie, i ja w Krakowie. Mniej więcej na drugim roku studiów, mój pedagog, profesor Tadeusz Lubelski, który zauważył w szaraczku w okularach może kogoś więcej, i za to zawsze będę mu wdzięczny, zabrał mnie ze sobą na reaktywowany właśnie festiwal w Koszalinie, na „Młodych i Film”, podzielił się ze mną prowadzeniem spotkań. To był mój debiut, uwierzyłem, że potrafię. Jednym z filmów konkursowych było „Inferno” Macieja Pieprzycy, film zrealizowany w ramach cyklu „Pokolenie 2000”. Jedną z wiodących ról zagrała w nim Barbara. Tam się poznaliśmy, polubiliśmy.

Potem było inaczej, głębiej. Kolejne role, teatralne i filmowe, Kraków, Kraków, Kraków, potem Warszawa, relacja z Basią nienachalna, nieinwazyjna, ale stała, poza czasem.

Wiem przecież doskonale, że w niewielkiej, bardzo niewielkiej grupie osób, na których zawsze mogę liczyć, zawsze będzie ona.

I to, że jest artystką, której karierę obserwuję, której szczerze kibicuję, i wolałbym żeby aktorski los był dla niej, zważywszy na skalę talentu, jeszcze życzliwszy, nie wchodzi w kolizję z przyjaźnią.

Basia – zawsze uśmiechnięta, beztroska, jakby trochę roztrzepana, ale na dnie tego radosnego usposobienia, kropla goryczy. Jest postacią z Czechowa i znakomicie zagrałaby i Maszę, i Olgę, i inne matki, siostry, dziewczyny tęskniące, marzące, głośno się śmiejące, ale wewnątrz kruche.

Basia – oaza normalności w tym całym świecie. Gorzkawym, zazdrosnym, krotochwilnym. Jest zawsze, kiedy tego potrzebuję naprawdę. Była za mnę, po śmierci mojego taty, i wspierając w żałobie moją mamę; jest zawsze, kiedy czuję się gorzej, i wtedy, kiedy wiedzie mi się nieźle. Bezinteresowana, długofalowa, sprawdzona przyjaźń.

Każdemu życzyłbym takiej Basi.

Jako dziecko fascynowała się nietoperzami, pewnie wie, że przyjaźnie wśród nietoperzy mogą trwać latami. Nietoperze zmieniają miejsce pobytu tylko wtedy, gdy poleci z nimi krewny lub przyjaciel. Lecimy razem.

Dobro. Niemodne słowo, zawstydzone, nastroszone, przerażone, Słowo, które dzisiaj koniecznie trzeba obudować ornamentem ironii, sarkazmu, błyskotliwej pointy. Nie chcę, nie muszę.

Basia jest dobra.

Kocham cię Basiu.

Łukasz Maciejewski

Poerwordruk w;

MIESIĘCZNIK „KRAKÓW”

NUMER 7-8/2024

w cyklu AKTORSKIE TWARZE KRAKOWA

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła