„Woda w usta” Sandry Szwarc w reż. Leny Frankiewicz we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Czytając Wodę w usta, króciutki, piętnastostronicowy monodram poetycki Sandry Szwarc przed decyzją o druku w „Dialogu”, dostrzegałem przede wszystkim szekspirowskie odniesienia. Tę Ilirię, w której nazwie jest coś z idylii, a tu jest miejscem ucieczkowym i to zarówno fabularnie, jak psychicznie – choć niby to udaje wakacyjny raj. Te stosunki narratorki Violi z nieobecnym/odłączonym/utoniętym bliźniakiem Sebastianem, jakiś przedziwny rodzaj rozpołowienia, rozdialogowania psychologicznego. Plus jeszcze odniesienie do Króla Leara, kiedy „pan Ojciec”, choć nieobecny na wyspie, ale wciąż przytłaczający mówiącą, domaga się wyznania miłości. Nie przychodziło mi do głowy, że w tle jest coś, co ma uczoną nazwę DDA, syndrom dorosłych dzieci alkoholików. To wyszło dopiero, kiedy Justyna Jaworska przeprowadziła swoją stałą w „Dialogu” rozmowę z autorką drukowanej sztuki. Więc zupełnie się nie dziwię, że Lena Frankiewicz, kiedy przystępowała do roboty, kiedy była już zmuszona podejmować konkretne decyzje interpretacyjne, też po pierwszych lekturach miała w głowie właściwie same pytania; mówi o tym wprost w wywiadach. Gdy już się do tych sensów jednak dogrzebała, uznała za koniecznie wyłożyć je na łopacie. Widowni, ale poniekąd i sobie samej.
Jeżeli teatr Leny Frankiewicz miewa z czymś od czasu do czasu kłopoty, to najczęściej z odpowiedzią na pytanie, dokąd zmierza opowieść. W jakiej sprawie się tu spotkaliśmy, aktorzy i widzowie, w wybrany wieczór, co ma wyniknąć z obfitych i z reguły niezwykle efektownych zdarzeń scenicznych. Artystka dba o spektakularną stronę swoich przedstawień. O scenerię i o ruch. To nie jest takie oczywiste, jak by się mogło wydawać. Jasne, że każda, czy prawie każda realizacja teatralna ma na afiszu (tudzież na liście płac) i scenografa, i ruchmistrza, ale ileż to razy na scenie stoi byle co, nieustawne, nie przyciągające oka i nie dające się na czym oprzeć aktorom (w sensie niekoniecznie dosłownym), zaś choreografa wołano ledwie do ustawienia paru zbiorówek. U Leny Frankiewicz nigdy, przynajmniej w przedstawieniach, które pamiętam. Tu zawsze sceneria intryguje widza, wytrąca go z obojętności, sama coś do niego gada, a intensywny ruch dynamizuje opowieść, wzmaga napięcia, pozwala oglądać postacie w działaniu, w żywych interakcjach. Potwierdza tę regułę we wrocławskim spektaklu kształt Ilirii, bezludnej wyspy Arka Ślesińskiego (i reżyserującego światło Aleksandra Prowalinskiego). Kupa złotego piasku wysypana na środek sceny Współczesnego, utopiona w opalizujących żółciach, a do tego opatulona zjeżdżającymi z nadscenia pionowymi, półprześwitującymi pasami plastykowej masy, za którymi znikają i zza których wynurzają się aktorzy; niezwykły efekt otwarcia i zamknięcia jednocześnie. Do wielostronnego ogrania.
Dwie partie z kwartetu, na który rozpisany został tekst monodramu, mają w spektaklu funkcje prowadzące. To narratorka Pauliny Wosik, wmawiająca sobie tę Ilirię-idyllę i jednocześnie przykrywająca nią strach, niechęć, obrzydzenie do życia w dysfunkcyjnej rodzinie, pełnej nieufności i wzajemnych pretensji. Na takich rozdwojeniach, kiedy ruch kłamie słowu, albo podbija je zbyt mocno, żeby można było mu uwierzyć, misternie budowana jest ta rola. Akompaniują Violi Mariusz Bąkowski – Sebastian, brat bliźniak, pozornie pewniejszy siebie, narzucający ton, ale to może tylko wytwór wyobraźni dziewczyny – i Anna Kieca, bezwolna matka zdolna tylko do gestów symbolicznych. Albo rozpaczliwych. A drugą partię główną ma Ojciec; wolno sądzić że w znacznej mierze za przyczyną świetnej dyspozycji aktora. Rafał Cieluch, przez wiele lat podpora legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej, ma w sobie zdolność kameleonowej zmiany postawy i tonu. Pokazuje obrzydliwe strony pożal-się-Boże Leara, Króla Szczurów raczej – i nagle otrząsa się z amoku i jest facetem do rany przyłóż, uroczym, kontaktowym, odpowiedzialnym. Uwodzi, żeby po chwili odstręczać, zdaje się wszystko rozumieć, by moment później zapadać się w swoją wódczano-męską beznadzieję. Pięknie Rafał Cieluch konstruuje te pasaże i pięknie, zespołowo gra cały kwartet, a Lena Frankiewicz umie sprawić, by żył, kłębił się w nieustannej dynamice i napięciu.
Aliści reżyserka najwyraźniej tym razem sama też nie ma pewności, czy ten sceniczny żywioł skutecznie przepisze się na sensy i sygnały słane na drugą stronę rampy. Czy będzie jasne, dokąd zmierza. I decyduje się uprzedzić ryzyko. Zatrzymuje sceniczny ruch, gasi żółte światło Ilirii. Nieoczekiwanie wyświetlają się nad sceną zwierzenia czwórki bohaterów nagrane w konwencji telewizyjnej publicystyki interwencyjnej poświęconej rodzinnej patologii. Opisy codziennej beznadziei życia „Violi”, „Sebastiana”, matki, ojca. Sandra Szwarc, która przy wystawieniu własnej sztuki pełniła rolę dramaturżki, musiała dopisać te szaro-potoczne wypowiedzi kierowane do kamery; w drukowanym pierwowzorze ich nie było i być raczej nie mogło.
Czy były konieczne? Nie obserwatorowi z zewnątrz o tym przesądzać: jest jasne, że realizacja poetyckiego tekstu, gdzie w jednym, niewyszukanym słowie „wilgoć” ma się zmagazynować cały koszmar rodzinnej egzystencji w alkoholowym przyduszeniu, w cieniu „bestii”, stawia inscenizatorowi niezwykle wyśrubowane wymagania. No tak, ale ta wielka, dosadna kropa nad „i”, cokolwiek mówić, jest jednak zgrzytem. Ściąga opowieść z krainy wysublimowanej metafory, gdzie się projektuje światy wyimaginowane po to, by przesłaniały rzeczywiste – cóż z tego, że nieskutecznie! – nawet nie na ziemię, bo to by jeszcze mogło być mocne. Gorzej: w sam pępek banału, w przekaz wyświechtany od nadużywania na każdym kroku i zdewaluowany.
Powtarzam: być może podniebna trajektoria skojarzeń wpisanych w monodram musiała być w teatrze jakoś zahaczona o realność, choć niekoniecznie tak grubą liną. Scenka telewizyjnej „całej prawdy całą dobę” nie niweczyła na szczęście innych zalet widowiska, jak to niestety bywało gdzie indziej (za natrętne kaznodziejstwo finału Pikniku pod wiszącą skałą w Narodowym niech reżyserkę feministyczne boginie kochają!). Tu jest tylko dysonans. Do wybaczenia w tak w sumie niezwykłym, oryginalnym i świetnie scenicznie zinstrumentowanym wystawieniu wymagającej, nietuzinkowej dramaturgii, jednego z najciekawszych tekstów w dorobku Konkursu Dramaturgicznego STREFY KONTAKTU.
***
Sandra Szwarc WODA W USTA. Dramaturgia: Sandra Szwarc, reżyseria: Lena Frankiewicz, scenografia, kostiumy: Arek Ślesiński, muzyka: Olo Walicki, choreografia: Ula Żerek, reżyseria świateł: Aleksandr Prowalinski. Premiera Wrocławskiego Teatru Współczesnego 29 kwietnia 2022.