EN

13.02.2023, 15:30 Wersja do druku

Moje tango ze Sławomirem

Za „Miłość na Krymie” Mrożka spotkała surowa krytyka na Zachodzie. A Mrożek przypomniał tylko, że Rosja zawsze miała imperialne zapędy. Tak było od czasów Piotra I i to się nie zmieniło. Widzimy, co się dzieje w Ukrainie - mówi Susana Osorio-Mrożek, meksykańska aktorka, reżyserka i tancerka, druga żona Sławomira Mrożka. Rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski w „Rzeczpospolitej”.

fot. Szymon Pulcyn/ PAP

Odwiedziła pani Warszawę z okazji premiery „Tanga" w Teatrze Polskim, gdzie mamy też wątek miłości i ślubu. Niektórzy myślą już o walentynkach, więc pozwoli pani, że zacznę od pytania, jak wyglądało pani pierwsze spotkanie ze Sławomirem Mrozkiem.

Doskonale je pamiętam. W 1979 roku w Teatrze Milan w Mexico City trwały próby jego sztuki „Emigranci". Ponieważ dobrze nam szło, postanowiliśmy zaprosić autora. Jako jedyna osoba z ekipy władająca językami obcymi zostałam wyznaczona do zaopiekowania się naszym gościem. I, jak czas pokazał, zajęłam się nim chyba nie najgorzej.

Spędzili państwo z sobą ponad ćwierć wieku. Sławomir Mrozek mówił o pani jak o wybawieniu, bo poznaliście się w szczególnie trudnym momencie jego życia, kiedy - jak pisał w „Dzienniku" - smutki topił w alkoholu i popadał w depresję, zadając sobie pytanie, czy jako mężczyzna będzie jeszcze w stanie zaimponować kobiecie.

Ta depresja i ucieczka w alkohol wywołana była śmiercią pierwszej żony, która nastąpiła kilka lat przed naszym poznaniem. Myślę, że stąd brała się ta zaniżona samoocena. Uważam bowiem, że on zawsze robił wielkie wrażenie na kobietach.

Na pani też?

O tak! Nim nastąpiło to pierwsze spotkanie, miałam tylko jego zdjęcie, robione wiele lat wcześniej. Patrząc na nie, wyobrażałam sobie, że spotkam mężczyznę bardzo szczupłego z pociągłą twarzą. Faceta brzytwę. Kogoś między Kafką a Beckettem. Czekałam na niego w recepcji hotelu, gdzie miał się zatrzymać. I oto pojawił się mężczyzna wysoki, wielce przystojny. Typ kowboja. Bardziej Gary Cooper niż Kafka czy Beckett. A za nim dyrektor naszego teatru, który pokornie wnosił mu walizki. Potem zaczęliśmy się do siebie uśmiechać i, choć było w tym trochę kokieterii, nawiązała się pewna nić porozumienia. Wtedy oczywiście starałam się studzić emocje, zachowywać się powściągliwie. Nie dało się jednak ukryć, że już pierwsza strzała przeszyła serce. Chociaż do myśli o małżeństwie było jeszcze daleko.

To uczucie wzmagała ponoć korespondencja, która się między państwem narodziła.

To była trochę miłość jak z XIX wieku. Najpierw pierwsze wejrzenie, a potem uczucie wyrażane listownie, które zdecydowanie trwało dłużej niż chwile, w których widzieliśmy się osobiście.

Sławomir Mrozek pisał podobno bardzo romantyczne listy...

Tak, często ozdabiał je serduszkami albo rysunkami. Niestety, zwierzał się też w nich ze stanu przygnębienia, w jakim się znajdował. Część tej korespondencji zamieściłam po latach w książce, której polskie tłumaczenie ukazało się pod tytułem „Przylepka i potwór", bo tak w którymś momencie zaczął określać nasz związek.

W jakim języku porozumiewali się państwo?

Po angielsku. Ale były też oświadczyny po hiszpańsku, złożone na ręce mojej mamy, bo ojciec już nie żył. Sławomir zaśpiewał jej hiszpańską serenadę i wtedy obie przekonałyśmy się, że ma piękny głos. Mama była wzruszona i tego dnia zdobył serce nie tylko przyszłej żony, ale też teściowej.

We wspomnianej książce ciekawie brzmi opis przygotowania do ceremonii ślubu: „Wyczuł, jak ja się czułam, i to zrozumiał. Chwycił mnie pod rękę i powiedział: »Słuchaj, idziemy prosto, patrzymy przed siebie, siadamy na miejscach, które nam wyznaczono, i będzie po wszystkim«. Chciał dodać mi otuchy. Poczułam się dzięki niemu pewniej".

Uświadomiłam sobie, że oto spotkało się dwoje introwertyków. Sławomir - niezwykle skryty i bardzo nieśmiały. Ja - chyba jeszcze bardziej onieśmielona. Cała ta sytuacja pokazała, że postanowiliśmy się wzajemnie wspierać. Trzymać za rękę, iść przez życie razem, choć nigdy do końca nie wiedzieliśmy, co nastąpi potem.

W „Dzienniku" Mrożek wielokrotnie pisał, że bardzo tęskni za Polską. Pani też o tym wspominał?

Dopiero wtedy, gdy byliśmy razem. To były jego bardzo osobiste wspomnienia z dzieciństwa, wiele z nich poświęcał matce, mówił o latach okupacji niemieckiej, pierwszych latach komunizmu. Miał wyrzuty, że dał się uwieść komunizmowi. Na szczęście - jak podkreślał - „to moje zauroczenie trwało niedługo i nic złego nikomu nie zrobiłem".

Powiedziała pani, że mąż nauczył panią miłości i szacunku dla samej siebie. Jak pani to rozumie?

Imponowała mi nie tylko jego miłość, ale też to, co określiłabym jako szacunek, jakim mnie darzył ze względu na walory intelektualne. To jest czymś rzadko spotykanym w moim kraju. Owszem, mężczyzna może być zauroczony kobietą, gdy uważa, że jest piękna czy zmysłowa. Natomiast intelekt to raczej pole do współzawodnictwa. Tu zwykle mężczyzna pragnie wykazać swoją wyższość nad kobietą. A Sławomir nigdy niczego takiego nie dawał mi odczuć. To było dla mnie czymś niezwykłym.

W „Dzienniku" zanotował: „Historia świata jest historią brutalnego ucisku kobiet, dzieci, artystów przez mężczyzn". Wspominał pani o tym?

Zaznaczyłam, że wychodził poza stereotyp mężczyzny, który postrzega kobietę jako istotę mu podległą. Będąc przez lata w bardzo ścisłym związku z matką, zachowywał w sobie dziecięcą niewinność i wrażliwość. Jako artysta czuł więc szczególną więź z innymi istotami wrażliwymi, a za takie uważał też innych artystów oraz kobiety i dzieci.

A co było najtrudniejsze, kiedy po udarze przechodził afazję?

Widzieć, jak cierpi. I świadomość, że nic nie można było na to poradzić. Najgorsze było to poczucie bezradności...

Sławomir Mrożek mówił mi, że właściwie wtedy od początku uczył się żyć.

Logopeda, który go prowadził, pisał na karteczkach: „To są drzwi", „To jest stół", „To jest chleb". Czyli rzeczywiście uczył się od początku świata i słów. Ale nawet w tym najtrudniejszym momencie nigdy nie zatraciliśmy między sobą porozumienia. Czasem wystarczył mały gest, spojrzenie, uśmiech. Wymyśliliśmy nawet własny język, który pomagał nam się z sobą komunikować. I to porozumienie nigdy się nie załamało.

Zawsze podkreślał, że to pani przywracała go do życia...

Właściwie byłam przy nim cały czas, mówiłam do niego, uczyłam go, jak klaskać, by zsynchronizować ruchy obu dłoni. Wiedziałam, że często chce mi coś powiedzieć, a nie był w stanie mówić. I kiedy z tej bezradności się śmiał - ja postępowałam podobnie. Myślę, że mieliśmy porozumienie telepatyczne. Rozumieliśmy się bez słów. I to bardzo pomogło.

Co sprawiło, że Mrożek zdecydował się wrócić do Polski?

W którymś momencie w Meksyku robiło się niebezpiecznie i czuliśmy, że to niebezpieczeństwo jest coraz bliżej nas. W okolicy, w której mieszkaliśmy, zdarzały się porwania i napady. Sławomir był załamany i po kolejnej takiej sytuacji zapytał mnie, czy nie chciałabym wyjechać. Zaproponował dwa warianty: do Paryża albo do Krakowa. Ja zasugerowałam Kraków.

I jak się czuła pani w Polsce?

Pierwsze dwa lata bardzo źle. Nie znałam języka, nie rozróżniałam osób, z którymi się spotykałam. Zresztą Sławomir też był nieco przygnębiony. Ale potem jakoś wpisaliśmy się w krajobraz Krakowa i zaczęliśmy czuć się normalnie. Teraz już wracam do Polski z radością i świadomością, że spotkam tam dawnych przyjaciół.

Kiedy Sławomir Mrożek pojawił się w Krakowie, wszyscy witali go jak człowieka legendę, niemal bohatera narodowego. Cieszyli się, że można go mieć niemal na wyciągnięcie ręki. Podejrzewam, że państwa dom był miejscem, które każdy chciał odwiedzić. A to mogło być męczące.

Aż tak to może nie, ale faktycznie, w domu przyjmowaliśmy dużo osób, głównie byli to przyjaciele, którzy zawsze są mile widziani. Problemem raczej było życie codzienne: ludzie zaczepiali nas w tramwaju, na ulicy, chcąc sobie zrobić zdjęcie. I to rzeczywiście stawało się dość męczące.

W 2011 roku na festiwalu R@port w Gdyni, gdzie Sławomir Mrożek przewodniczył jury, miałem okazję towarzyszyć mu podczas codziennych spacerów nad morzem. Mam wrażenie, że to wtedy nauczył mnie słuchać, bo mówił mało i czekałem, aż dojdzie do kropki. Każde słowo było cenne. On zawsze przykładał wielką wagę do słowa.

Sławomir nigdy nie lubił się rozgadywać, dlatego posługiwał się krótkimi zdaniami. Dialogi w jego sztukach są bardzo precyzyjnie napisane i naprawdę coś znaczą, więc nie można ich streszczać swoimi słowami. To nie jest język telenoweli. W jego sztukach znalazły się przypowieści filozoficzne, które choć lapidarnie wyrażone, posiadają swoją głębię. Zawsze mi mówił: „nie przepadam za Aleksandrem Dumasem, bo tam jest zbyt wiele słów". Rzadko się zdarza, by ktoś, czytając „Hrabiego Monte Christo", powiedział, że tam jest za dużo słów Jednak dla Sławomira było tam za dużo słów!

Ostatnio może mniej jest na naszych scenach utworów Mrożka, ale jednak są, o czym świadczy choćby najnowsza premiera „Tanga" w Teatrze Polskim w Warszawie. A jak to wygląda na świecie?

Zacznę od swojego odkrywania Mrożka. Otóż pod koniec lat 70.  w Meksyku wystawialiśmy „Na pełnym morzu" i „Strip-tease". Słyszeliśmy już o „Tangu", ale mieliśmy, niestety, jakieś fatalne tłumaczenie, chyba z języka niemieckiego, musiało więc minąć kilka lat, nim „Tango" zostało wystawione. Co roku dostaję raport od agencji, gdzie były wystawiane sztuki Mrożka. Wśród krajów pojawiają się Wietnam, Japonia, bo wiele sztuk zostało przetłumaczonych na japoński. Jest bardzo ceniony i kochany w Izraelu. Grają go Niemcy, Węgrzy, Włosi, grany jest w dawnych krajach Związku Radzieckiego. We Francji kiedyś był grany, obecnie nie ma zainteresowania.

„Tango" wydaje się tak arcypolskie, że trudno zrozumieć światowy sukces tego utworu.

Jednak mechanizm władzy, odwieczna walka pokoleń i przestroga, że ostatecznie może dojść do głosu jakaś brutalna siła, to czynniki, które dotyczą przecież również innych krajów.

Pisząc „Miłość na Krymie", Mrożek opatrzył ją dziesięcioma przykazaniami dla reżyserów - drukowanymi w „Plusie Minusie", które praktycznie wykluczały jakąkolwiek ingerencję z ich strony. Miał jakieś szczególne powody do takiego działania?

Darzył wielkim szacunkiem reżyserów, którzy wystawiali jego sztuki. Raz tylko w USA omal nie wyskoczył z okna, bo tak mu się spektakl nie podobał. „Miłość na Krymie" pisał długo i był z niej bardzo dumny. Kiedy Jerzy Jarocki, którego ogromnie cenił, a który miał sztukę wystawić w Starym Teatrze w Krakowie, zasugerował, by wykreślić większość ról kobiecych, a z aktorki Karłownej uczynić dziwkę, bardzo go to oburzyło. Chodziło mu w końcu o miłość na Krymie! Natomiast Jarocki chciał nadać tej sztuce wymiar zdecydowanie bardziej polityczny. Sławomir precyzyjnie określił również warstwę muzyczną, która miała być zsynchronizowana z tekstem. Na przykład porucznik Siejkin gra na gitarze, a marynarz na akordeonie. Tymczasem Jarocki chciał, by przez cały czas szła muzyka abstrakcyjna, jakiś szum, hałas. I to był kolejny punkt nieporozumienia. Stąd tych dziesięć przykazań dla realizatorów.

Wspomniała pani, że Jerzy Jarocki chciał nadać „Miłości na Krymie" wymiar zdecydowanie bardziej polityczny. Mrożek, lubiący metaforę, chyba unikał polityki wprost. Tym bardziej dziwi sztuka „Alfa" o Lechu Wałęsie.

Mrożek nie lubił doraźności w sztuce. Uważał, że sytuacja szybko się zmienia i sztuka nazbyt doraźna ma krótki żywot. Jego ambicją było ujęcie metaforyczne, takie, które będzie najbardziej uniwersalne. Jednocześnie od początku bardzo popierał powstanie Solidarności i nie krył podziwu dla Lecha Wałęsy. Sztuka „Alfa", która powstała bardzo spontanicznie, wywołała spore dyskusje. Niektórzy wręcz czuli się nią urażeni. Wydawało się, że Mrożek w sposób niedosłowny, niebezpośredni obraża wszystkich. Ubolewał nad tym, że być może sztuka była zbyt zaangażowana. Notabene miał też pomysł na sztukę o Wojciechu Jaruzelskim, który - jak twierdził - stłamsił wszystko, co było w Polakach najbardziej szlachetne. Generał pojawiał się w jego wyobraźni z coraz większą liczbą medali, które potem musiał zjeść.

11 listopada 1982 roku zanotował: „Umarł Breżniew. Niczego to nie zmieni, ale jest tak zwyczajnie, po ludzku milo".

To bardzo charakterystyczne dla myślenia Mrożka. Nie na wszystko mamy wpływ, ale niektóre wydarzenia poprawiają nam przynajmniej nastrój.

W 1985 roku stwierdził: „Nie urodziłem się literatem, tylko wszystkim po trochu. Nieco literata, nieco księdza, nieco publicysty i nieco poety. Nie w kawałku, ale w bloku". Co przez to rozumiał?

Nigdy nie mówił, że jest twórcą jakimś szczególnie natchnionym. Raczej skłaniał się do określenia rzemieślnik czy technik. Żartował nawet, że gdy spędza przy maszynie do pisania kilka godzin dziennie, boli go nie tylko głowa, ale także pośladki.

Właściwie mógł czuć się prorokiem, bo jego sztuki wyprzedziły swój czas. „Portret" pojawił się tuż przed tzw. nocą teczek, „Miłość na Krymie" ostrzegała przed drzemiącymi w Rosjanach ciągotami do wielkomocarstwowości, uświadomiła nam ich sny o potędze. Stała się przestrogą zwłaszcza po aneksji Krymu.

To cecha wybitnych autorów, że odkrywają zarodek zmian, coś, co jeszcze nie jest odczuwane przez większość. Za „Miłość na Krymie" Mrożka spotkała bardzo surowa krytyka na Zachodzie. Nie pamiętam, czy to było w „Herald Tribune", czy „New York Timesie", ale atakowano go, że tak niesprawiedliwie ocenia Rosję, bo przecież oni są teraz dobrzy i wprowadzają demokrację. A Mrożek przypomniał tylko, że Rosja zawsze miała imperialne zapędy. Tak było od czasów Piotra I i to się nie zmieniło. Widzimy, co się dzieje w Ukrainie.

Okazuje się, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. Mrożek mówił mi, że jednym z powodów decyzji o wyjeździe z Polski były rządy PiS. Jednak przygotowania do wyjazdu trwały tak długo, że sam wyjazd miał miejsce już za rządów Platformy i PSL. Czyli historia jak z Mrożka.

Myślę, że bez względu na to, kto by w Polsce rządził, rzeczywistość będzie jak z Mrożka.

Miałem wrażenie, że afazja często wpędzała go w niepotrzebne kompleksy. Pamiętam, jak spotkaliśmy się w hotelu Bristol i po dłuższym milczeniu przyznał, że oglądał w Polskim inscenizację „Irydiona" i nic z niej nie zrozumiał, co usprawiedliwiał swoją afazją. Nie zapomnę jego miny, gdy uświadomiłem mu, że wiele osób niczego nie zrozumiało, choć nie przeszło afazji.

Sławomir naprawdę miał poczucie humoru i ta uwaga z pewnością sprawiła mu przyjemność. Miał poczucie wartości, ale nie ustawiał siebie na cokole, więc przyznawał się do ludzkich słabości.

30 listopada 1982 roku zapisał: „Niechcący zostałem podobno wieszczem i natchnieniem narodu. Nie wiem, co z tym zrobić?". I po chwili dodał: „Zrobić - nic. Niech sobie będzie".

Rzeczywiście, powoli oswajał się z myślą, że staje się wybrańcem narodu. Powiedział mi nawet: „Niewiele brakuje, a będą już mi na głowę robiły gołębie tak jak postaciom na pomnikach".

A jak rozumieć to zdanie: „Od lat walczę ze swoją nadzieją, od lat jej nie chcę, bo ona boli".

Też to zapamiętałam, Sławomir mówił, że dobrze się czasem rozczarować, bo to pozbawia człowieka złudzeń, a jednocześnie daje do myślenia, że jednak jakieś złudzenia były.

Dlaczego po śmierci Mrożka przeniosła się pani do Barcelony?

Życie bez Sławomira w Nicei było dla mnie trudne do zniesienia. Wszystko mi go przypominało. Nie tylko nasze mieszkanie, ale też ulice, kawiarnie, księgarnie były naznaczone jego obecnością. Barcelony nie znosił, mówił, że nie wyobraża sobie w niej życia, więc dla mnie nie ma tam bolesnych wspomnień związanych ze Sławomirem.

tłumaczenie z hiszpańskiego Marzena Gottesman.

Susana Osorio-Mrożek (ur. w 1951 r.) - Meksykanka, druga żona Sławomira Mrożka. Ukończyła historię na Narodowym Autonomicznym Uniwersytecie Meksyku i archeologię na uniwersytecie w Veracruz. Studiowała też teatrologię. Aktorka, reżyserka, tancerka w Balecie Narodowym Meksyku, prowadziła własny teatr wędrowny. Restauratorka. W Polsce w Wydawnictwie Literackim wydała książki „Meksyk od kuchni" oraz „Przylepka i Potwór".

Tytuł oryginalny

Moje tango ze Sławomirem

Źródło:

„Rzeczpospolita” nr 35

Autor:

Jan Bończa-Szabłowski, tłum. Marzena Gottesman

Data publikacji oryginału:

11.02.2023

Wątki tematyczne