EN

13.02.2023, 16:24 Wersja do druku

Orzechowa rotunda Jana Nowickiego

Są ludzie osobni. Jeśli chcieć ich złowić, kiedy znikną, trzeba łowić tyleż w ich prawdach niby najprawdziwszych, ile w ich bajkach, iluzjach, grach. Jana Nowickiego należy zacząć szukać w jego fikcji największej, tak wielkiej, że nieziszczonej - pisze Paweł Głowacki w miesięczniku „Kraków i Świat”.

Kaiserpanoramo Augusta Fuhrmanna, autor nieznany, drzeworyt (ok. 1880) / © Wikimedia Commons

Wtorek

Jedenaście czarno-białych fotografii sprzed pół wieku, na każdej - Józef K., pewnego ranka aresztowany, mimo że nic złego nie popełnił. Młoda twarz, jasna, w oczach zadziwienie, które nie zniknie już. Prawie na każdym prostokącie widnieje w kostiumie dobrym na wszelki czas: czarny kapelusz z lekko wywiniętym rondem, mroczny garnitur, biała koszula o krągłym kołnierzyku, krawat czarny, dyskretny, między guzikiem kamizelki a lewą jej kieszonką - srebrna kreska łańcuszka. Ile razy wyciągał zegarek? Może w ogóle? W chwili aresztowania być może pojął, że poczciwy czas istot Bogu ducha winnych właśnie się skończył i zaczął się mulisty czas czekania na koniec? Żeby nie zapomnieć, nie pomylić, nie zgubić się w przeszłości - na odwrocie każdej fotografii ta sama notka. „Rok 1973, lato, Stary Teatr, Proces Franza Kafla, reżyseria Jerzy Jarocki, scenografia Lidia i Jerzy Skarżyńscy, w roli Józefa K. - Jan Nowicki". Nikt już nie żyje. Nikt, lecz na jedenastu fotograficznych śladach Józef K. bez końca przytula twarz do kobiecego uda w ażurowej pończosze, na zawsze stoi między ceglanym murem a schodami sklejonymi z szarą ścianą kamienicy, nigdy nie ruszy się z krawędzi łóżka umierającego starca, nie przestanie przyglądać się nagle dostrzeżonej obcości własnej dłoni, na wieki pozostanie zamarły w tłumie oskarżonych, jak on na wieki zamarłych w oczekiwaniu, i już nigdy nie drgnie w stworzonym z białych prześcieradeł kamieniołomie, nie drgnie i nie powie do siebie: „Jak pies", gdyż jedno z towarzyszących mu indywiduów nigdy nie zaciśnie palców na jego gardle, a drugie nigdy nie wepchnie mu noża w serce i nie obróci nim dwa razy... Nigdy? To przecież niemożliwe - „nigdy" jest tylko biednym pocieszeniem. Płaska wieczność jedenastu prostokątów skończy się w chwili, gdy sepia do cna wyżre z nich wszelkie kształty - twarze, ciała i rzeczy - tak jak w Rzymie Federica Felliniego nagle wpuszczone do katakumb powietrze brzęczącego zamieszania, zwanego życiem, w mgnieniu oka zlizało ze ścian nieśmiertelne freski sprzed tysiącleci. Lecz jeszcze trwa Józef K. Jest jeszcze. Jest w jedenastu fotografiach, istnieje w jedenastu pozach, jedenastu dawno temu zamarłych chwilach. A obok leży zdjęcie dwunaste, zupełnie inne, starsze, dużo starsze. Monochromatyczna podobizna Fotoplastykonu Augusta Fuhrmanna - Drezno, rok 1909. Fantastyczny wehikuł! Rotunda fornirowana drewnem orzechowym, średnica - 3 m 75 cm, wysokość - 2 m 40 cm, wsparta na kolumienkach, u szczytu dyskretnie rzeźbiona. O optycznej istocie wehikułu - pozwalającej z bardzo bliska, detalicznie i w trzech wymiarach widzieć dalekie, w realności nieosiągalne krajobrazy - o tej istocie właściciel mawiał: „Achromatyczne soczewki powiększające, najwygodniejsze w użyciu i wypróbowanej najlepszej jakości, nadają się też dla słabych oczu, gdyż specjalny szlif gwarantuje określoną ogniskową". W dzień pogrzebu Jana Nowickiego pomyślałem, czy nie dałoby się jedenastu dawno temu zamarłych chwil Józefa K. przysposobić do pracy w Fotoplastykonie, w tej orzechowej rotundzie zużytego czasu? Jeśli w ostatecznym rachunku nie pozostaje nam dużo więcej nad pocieszanie się złudną wiecznością fotografii, inaczej zwaną „nigdy nie zniknie", to cóż by szkodziło nadać jedenastu pocieszycielkom trzeci wymiar, gęstą detaliczność, moc mamienia nas, że co dalekie, jest bliskie, do tego bliskie podwójnie - w przestrzeni oraz w zegarach?

Czwartek

Pewności nie ma, jest mocny domysł, że w roku 1973 Jan Nowicki poznał cudowność Fotoplastykonu. To musiało się zdarzyć. U Jarockiego nie wystarczało być aktorskim „zwierzęciem", wirtuozem wyborów czysto instynktownych, talentem o mózgu nigdy niezmęczonym, ani ciut. U Jarockiego opłacało się - wiedzieć. Prócz wielu czysto fikcyjnych dzieł Kafla, które przeczytał przed próbami Procesu, Nowicki zapewne poznał też Dzienniki, więc usłyszał dobiegający z końca tomu zachwyt nad Fotoplastykonem, nad Teatrem Fotoplastykonu, który zimą roku 1911 twórca Zamku napotkał w mieście Friedland na północy Czech. Tuż przed przyklejonymi do stereoskopowych okularów oczami Kafki - „hipnotycznymi oczami, lśniącymi w jaskini", jak rzekł o nich Vladimir Nabokov - z senną powolnością sunęły krajobrazy, zatrzymując się przed soczewkami na dłuższą chwilę, tym samym dając czas na smakowanie swych detali. Brescia... Cremona... Werona... Pani z trenem wlokącym się po niskich stopniach uchyla drzwi... Czytający chłopiec dłoń przyłożył do skroni... Pomnik bohatera Tita Speriego: niedbale, z rozmachem fruwają mu szaty wokół ciała. Bluza. Szeroki kapelusz... Piękne czarodziejstwo Fotoplastykonowego Teatrzyku! Lecz naprawdę pamiętne musiały być dla Nowickiego frazy odkrywające sedno czarodziejstwa. W środku ludzie jak lalki z wosku, których podeszwy na ziemi przytwierdzono do bruku. (...) Kino powoduje, że temu, co oglądamy, udziela się niepokój ruchu; spokój spojrzenia wydaje się ważniejszy. Smakować można gładką posadzkę katedr". Cóż takiego by się stało, gdyby między Brescią a Cremoną zjawił się Kraków roku 1973? Czy ktoś odszedłby zniesmaczony tuż za wlokącym się trenem majestatycznej damy, zobaczywszy Józefa K., skamieniałego w prześcieradlanym kamieniołomie? I czy w łagodnej harmonii Fotoplastykonowego Seansu rzeczywiście zgrzytnęłoby coś nieprzyjemnie, gdyby obraz cudnych kamieni Werony naraz został zwieńczony trójwymiarowy prologiem Potulnej Fiodora Dostojewskiego? Oto zmierzch, może już noc, trup nastoletniej samobójczyni leży na stole w salonie, a obok zamarł w drodze do ciemnego okna mroczny jej mąż, stary lichwiarz. Zamarł z bezdźwięcznym, nieustępliwym lękiem w gardle, lękiem-pytaniem, który nigdy go nie opuści.

Sobota

„Póki jeszcze tu jest - wszystko dobrze: podchodzę i patrzę co chwila, ale gdy ją jutro zabiorą - jakże zostanę sam jeden?" Nie wiem, ile dokładnie lat trwało marzenie, mogę jedynie rzec, że długo. Bardzo, bardzo długo pan Jan pragnął powiedzieć na scenie te z samego lepkiego lęku ulepione słowa lichwiarza. I wiem, że gdy wszystkie role pana Jana, a z pewnością wszystkie naprawdę istotne dlań role teatralne, zostały już zagrane - przestał tylko śnić seans godny ostatniej kropki długiej opowieści o życiu wśród tysiąca masek, a zaczął mozolnie konstruować sceniczny scenariusz Potulnej - bezlitosny portret starca, którego namiętności brzęczały polifonicznie. Nowicki jak gdyby chciał domknąć okrąg. Na początku bowiem, prawie na początku, w Biesach Dostojewskiego/Wajdy, był Mikołajem Stawroginem - tym, który zabił dziecko. I na końcu, prawie na końcu, znów zapragnął być tym, który zabił dziecko. Czy rzeczywiście rację mają ci, co twierdzą, że snując opowieść z mroku jak z nut, bliżej jest się sedna, niż kiedy na pastuszej fujareczce kleistą słodycz się gra z nutek kwietnej, pastelowej łąki w słoneczny letni dzień, pełen ćwierkających ptaszków i oszałamiająco pachnących ziół? Czy pan Jan poznał odpowiedź? Zostawmy to. Zwłaszcza że przecież nie mrok był powodem markotności Jerzego Skarżyńskiego, który w roku 1973 stworzył dla Józefa K. ubiór obojętny wobec każdej epoki, a którego teraz pan Jan poprosił o stworzenie scenografii do Potulnej. „Potulnej"? Nowickiemu bardziej smakowało słowo „Łagodna".

Niedziela

Miała to być replika Fotoplastykonu właśnie, dokładnie odtworzona orzechowa rotunda zużytego czasu? Czy jedynie jakaś forma parawanu z otworami do patrzenia? A może same tylko, małe, poręczne lupy długości połowy ołówka? Właściwie co powstać miało na widowni byłego kasyna niemieckich oficerów przy ulicy Sarego, gdzie mieści się mała scena Teatru Bagatela? Tego dziś też nie pamiętam dokładnie. Skarżyński zmarkotniał wtedy raz pierwszy, gdyż czymkolwiek koncept Nowickiego w efekcie by się stał - nieuchronnie byłby niespotykanym, kłopotliwym cudactwem, a nie widownią jak Pan Bóg przykazał. Nie pamiętam, co to za budowla być miała, lecz przypuszczam, że Nowickiemu szło jednak o coś na podobieństwo Fotoplastykonu Augusta Fuhrmanna, o coś jak pokorne echo owej zacnej, omszałej rotundy z poziomymi szczelinami, w których swobodnie mieściłyby się optyczne przyrządy o kształcie i rozmiarach sędziwych lornetek teatralnych. Jedna szczelina i jeden przyrząd dla jednego widza - jak na stuletniej fotografii z Drezna. A krzesła dla widzów - gdzie? Bo chyba nikt nie chce, Matko Święta, proponować ludziom stania przez dwie bite godziny, o ile nie przez dwie i pół!... Skarżyński markotniał coraz intensywniej.

Wtorek

Raz jeszcze przyglądam się fotografii z 1909 roku. Rzecz jasna Nowickiemu nie chodziło o teatralne cudowanie, o żadną, Boże uchowaj, awangardę, rewolucję lub nachalny anachronizm ani też o studencki przytup na stare lata. Nie chodziło także o pamięć lektury dzieła Franza Kafki, o miłosne wyznanie tradycjonalisty, ani o szacunek dla wiekowych, cudnych wehikułów. Szło jedynie o samotność. O tamten, sprzed lat stu, spokój samotności człowieka oglądającego obrazy, w powietrzu sennie wędrujące jak zjawy. Na drezdeńskiej fotografii widać wiele, widać wszystko. Wszystko poza jednym. Nie ma oczu. Na gości patrzymy od tyłu lub z boku. Są więc tylko ich plecy i profile. Każdy na swoim krześle, pochylony w przód, z oczami, których nie widać, tuż przy soczewkach. Gdy obraz po drugiej stronie hipnotycznie piękny jest, wsysający uwagę, marzenia, tęsknoty - może któryś oglądacz, podglądacz, źrenicami delikatnie uderza z zachwytu w chłodne szkło okularów, jakby pragnął przejść soczewkowym tunelem na druga stronę i tam, w Bresci, Cremonie lub Weronie, zostać już na zawsze, aby bez końca nieruchomo smakować gładką posadzkę gotyckich katedr? Znika wokół realność. W Niebieskich kartkach Adolf Rudni-cki przestrzegał, że ludzie wchodzą do teatru tłumnie przez jedne wrota, lecz w istocie każdy przechodzi przez drzwi przeznaczone tylko dla niego - tak jak w Procesie Kafki Człowiek pragnący dostać się do Prawa czeka przed drzwiami sam niczym palec, gdyż tylko dla jego dłoni stworzona jest ta oto klamka. Na widowni zwyczajnego teatru każdy jest sam, choć ramię w ramię z sąsiadem. Lecz widzowie z drezdeńskiej fotografii są samotni o wiele bardziej, dotkliwiej, prawie doskonale, gdyż oczu każdego z nich nie ma już po tej stronie, a także węchu, słuchu, smaku i dotyku, które za spojrzeniem ruszyły do wnętrza pustej katedry.

Czwartek

Jan Nowicki prosił Jerzego Skarżyńskiego o Fotoplastykon zamiast widowni, gdyż chciał, aby stary lichwiarz Dostojewskiego miał naprzeciwko swej spowiedzi z życia - spowiedzi własnego mroku - nie tłum, a kilkanaście, kilkadziesiąt spokojnych samotności i tyleż spojrzeń poszczególnych, co nic o sobie nawzajem nie wiedzą i wiedzieć nie pragną. Oraz żeby każda z samotności, dzięki soczewkom, buszowała w detalach, bo jedynie one wszak są sednem sztuki prawdziwej, i aby każda samotność zrozumiała, iż zmarszczka starca lub ucho jego, nos, rzęsa, cokolwiek, na co samotność właśnie patrzy, jest w tej jednej chwili przeznaczone - tylko dla niej. Tak jak tylko dla niej przeznaczona jest cała gama odcieni mroku lichwiarza, rozległa gama, bo przecież mrok nigdy nie jest jednoznaczny, prosty, łatwy. W spowiedzi lichwiarza - ile miało być ze spowiedzi Nowickiego? Jak wiele lodu Stawrogina? Ile Rogożynowej wściekłości? Jak dużo lub jak mało operetkowej bombastyczności Wielkiego Księcia? Ile lisiego cwaniactwa Jana Christiana Andersena, a ile prowincjonalnego zblazowania Płatonowa? Pomyślcie też o melancholijnej bezradności Imre Nagya w Niepochowanym Marty Meszaros, pomyślcie również o umieraniu złudzeń Wielkiego Szu oraz nieśmiertelnym zdumieniu w oczach Józefa K. i nie wolno wam zapomnieć o... Nie ciągnijmy litanii. Po prostu - nie udała się spowiedź, być może pożegnalna, spowiedź na pożegnanie z maskami, nie tylko tymi z planety Melpomeny, także tymi ulicznymi, knajpianymi, tymi dla dziennikarzy, dla kolegów, dla kobiet, dla bliskich, dla dalekich, w końcu tymi dla samego siebie w lustrach. Gdzieś w pół drogi rozmyła się teatralna Łagodna. Zostały tylko wszystkie słowa Łagodnej. Ale to starczy. Musi.

Niedziela

Są ludzie osobni. Jeśli chcieć ich złowić, kiedy znikną, trzeba łowić tyleż w ich prawdach niby najprawdziwszych, co w ich bajkach, iluzjach, grach. Jana Nowickiego należy zacząć szukać w jego fikcji największej, tak wielkiej, że nieziszczonej. Być może tak. To znaczy - trzeba czytać Łagodną wciąż od nowa. Czytać spokojnie, w samotności oraz z bliska, jak przez soczewki Fotoplastykonu Augusta Fuhrmanna. I mając na dnie oczu cień wszystkich masek Jana Nowickiego, które kiedyś spotkało się na żywo.

Źródło:

Kraków i Świat Nr 2