„Anioły w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Epidemia strachu i zapomnienia
„Anioły w Warszawie” to opowieść o nadchodzącej epidemii AIDS w Warszawie, którą pamiętam jako ogromną psychozę, strach i odsuwanie na bok myśli, że to wyłącznie choroba homoseksualistów i narkomanów. To pogadanki o prezerwatywach i jednorazowych strzykawkach, Marku Kotańskim, Monarze i „koncertach czystych serc”. Pamiętam, jak w Hali Gwardii Marek Piekarczyk z TSA powiedział: „Widzicie, że wasze ręce nie są skłute, pokażcie swoje łapy. Widzicie moje? Nigdy nie braliśmy… i dzięki temu tak mi zostało”. Troszkę zabrakło mi tutaj narkomańskiego brudu, jakby sama droga zakażenia HIV została potraktowana nieco po macoszemu. A może to moja młodzieżowa, wybiórcza pamięć każe mi pamiętać kolegę-ćpuna, który wtedy zmarł, i właśnie jego zabrakło mi w tej historii? Historii może dokumentalnej, może fabularnej – w każdym razie bardzo mocno wciągającej, splatającej losy nieznanych sobie ludzi w wielkim, anonimowym mieście, w dziwnych, acz nieodległych przecież czasach.
Zachwyca mnie ilustracja muzyczna – od transowego, ciężkiego początku, który wprowadza nas w wydarzenia tamtych lat, po kapitalne covery: jeszcze smutniejszy niż oryginał „Perfect Day” Lou Reeda w wykonaniu zjawiskowej Małgorzaty Niemirskiej, dziewczęce „Self Control” Laury Branigan, czy lekko nieporadne, ale wzruszające „Power of Love” Frankie Goes to Hollywood w przepięknym wykonaniu Pawła Tomaszewskiego. Oczarowuje również kapitalna gra świateł, które w każdym momencie stają się uczestnikami wydarzeń na równi z aktorami. Jestem urzeczony kostiumami i fryzurami, które przenoszą mnie w tamten młodzieżowy czas, a stylizacja Łukasza Wójcika, emigranta prosto z Paryża, jest po prostu genialna. Podobnie jak jego aktorskie wcielenia – raz empatycznego klechy, raz kochanka bardzo znanego reżysera. Doskonały i przerażający Marcin Bosak.
Miasto w cieniu choroby
Aktorstwo jest tu znakomicie dopracowane, bo nadchodząca epidemia HIV zostawia psychiczny ślad i ogromny strach na bohaterach wydarzeń. Widać to w każdej scenie, tu nie ma słabych punktów, nie ma grania na pół gwizdka. Jest rozpacz matki – kapitalna Agnieszka Wosińska, młodzieżowa, wręcz ordynarna beztroska syna – świetny Jan Sałasiński, zjawiskowa Anna Szymańczyk, której żona dostaje obuchem w głowę, gdy dowiaduje się o kochanku męża – świetne role Damiana Kwiatkowskiego i Konrada Szymańskiego. Jest bezbłędny Piotr Siwkiewicz, jako ówczesny pan i władca, pułkownik SB, któremu strach przed zakażeniem również zajrzy w oczy. A kompletnie mnie zaskakuje rewelacyjna kreacja Anity Sokołowskiej, która wprowadza odrobinę scenicznego spokoju, aktorskiej ciszy, ale też medycznej bezradności wobec ludzkiego dramatu – chorego pacjenta i lekarskiego błędu, ponieważ zakażenie podczas transfuzji krwi również pojawia się w tej historii, nadając jej bardziej „ludzki”, „zwykły” charakter.
Warto zauważyć, że choć temat HIV i epidemii lat 80. porusza wątki związane z niepewnością, strachem i społecznym tabu, to zabrakło w tej historii mrocznego, narkomańskiego brudu, który towarzyszył tamtym czasom. Może to kwestia subiektywnej pamięci, która wyostrza wspomnienia o uzależnieniach i ich konsekwencjach, a niekoniecznie odzwierciedla pełnię zamysłu twórców. Cieszę się jednak, że taki spektakl stanowi początek nowego rozdziału Teatru Dramatycznego i mam nadzieję, że przyniesie on kolejne równie ważne inscenizacje.