„Very Ibsen” Patrycji Kowańskiej w reż. Dominiki Knapik w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Daniel Źródlewski na blogu Teksty Źródłowe.
Dotychczas myślałem, że zgotować się może, zgodnie z definicją, jedynie aktor albo prezenter telewizyjny podczas programu czy relacji na żywo, względnie konferansjer prowadzący jakąś imprezę czy galę. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że zgotować się może… widz. A to mi się przydarzyło. Tak! Absolutnie straciłem kontrolę nad sobą. Utraciłem możliwość kontrolowania odgrywania roli widza (sic!). Wszystko działo się bezwiednie, a katalizatorem tych osobliwych emocji było to, co działo się na scenie. Chichotałem praktycznie nieustannie, ale na szczęście wybuchy nieposkromionego rechotu, z szacunku do pozostałych widzów, udawało mi się zdusić w sobie. Podczas scen z wykorzystaniem lipsync’u wybałuszałem ciekawsko oczy, bez gwarancji dla sąsiadów przede mną, że jakoś spektakularnie nie wypłyną (pękną?) i ich nie obryzgam rozwodnionym ciałem szklistym zmieszanym ze sfragmentaryzowaną tęczówką. Na szczęście już mniej widowiskowe były wszelkie stany związane z podziwem wartości i sprytu narracji (dramaturgii) oraz brawurowych kreacji aktorskich! To wszystko było bardzo very Ibsen!
Przyznaję, że twórczość Ibsena znam dość pobieżnie. Jego literatura funkcjonuje dla mnie bardziej jako ikona skandynawskiej sztuki i duszy, ale bez szczegółów. W szkole czytało się „Dziką kaczkę”, mam wrażenie, że sięgałem onegdaj po „Dom lalki” (chyba, że mylę z jakąś ekranizacją) oraz „Wroga ludu”. Myśląc o Ibsenie nie sposób nie wspomnieć „Peer Gynta”, obawiam się jednak, że prędzej suitę Edvarda Griega niż na dramat, do którego muzyka została skomponowana. W 2008 roku miałem przyjemność oglądać mocno uwspółcześnioną interpretację tego dramatu w reżyserii Ireneusza Janiszewskiego w Teatrze Polskim w Szczecinie. Mało jednak to pamiętam. Tyle moja osobista przygoda z norweskim Szekspirem, jak niektórzy go określają. W bazie Encyklopedii Teatru Polskiego można odnaleźć wiele spektakli w teatrach Warszawy, Krakowa i Lwowa głównie na początku XX wieku. Później twórcy także sięgali do trudnej literatury Północy, bez szału, ale jednak regularnie. W latach 50. XX wieku na polskich scenach królował „Dom lalki”, a dwie dekady później widać pochód „Budowniczego Solnessa”. Lata 90. To z kolei popularność „Dzikiej kaczki”, a już w XXI wieku reżyserzy chętnie sięgali po „Norę” (Dom lalki) i „Heddę”.
„Very Ibsen” dla Sceny Nowe Sytuacje w Teatrze Współczesnym w Szczecinie wymyśliły Dominika Knapik i Patrycja Kowańska, znane także jako intrygujący duet Gruba i Głupia. Ta pierwsza odpowiadała za reżyserię, choreografię oraz koncept scenografii, druga za tekst, dramaturgię i wideo. Zupełnie nie wiem skąd młode dziewczyny wzięły pomysł na realizacje spektaklu na podstawie uznanej, ale jednak literackiej ramoli. Tak szczerze: kto dziś czyta Ibsena? (Czytała Wam mama dramaty Ibsena do poduszki?)
Dramaty i poematy epickie Ibsena to istny festiwal krytyki mieszczańskiego zakłamania i obłudy. To przykład klasycznej literatury, którą z uwagi na współczesne obyczajowe rewolucje należałoby opatrywać tekstami krytycznymi zamiast prologu. Czytane z dzisiejszej perspektywy są nieczytelne, a na pewno trudne w lekturze. To dziwne utwory, pełne niepokoju, smutku i mroku. Są pełne jakiejś opresyjności i poturbowanych przez los bohaterów. Powyższe nie zmienia jednak faktu, że utwory Ibsena stanowią trwały fundament dramatu społecznego i przede wszystkim psychologicznego. Gdyby nie archaiczne tło i reguły XIX wiecznego świata, można by uznać, że to literatura uniwersalna. Atrakcyjności tym nieaktualnym moralizatorskim treściom przydaje jedynie zawieszenie autora między romantyzmem a realizmem. To widoczne w sięganiu do baśniowych światów czy nordyckich mitologii. Ibsen wprowadził także do kanonu literatury kilka wyrazistych i silnych postaci kobiecych – to Nora czy Hedda. Do obu kobiet coraz częściej powracają współcześni twórcy (niebawem na streamingi trafi „Hedda” w reżyserii Nia DaCosta).
Autorki szczecińskiego spektaklu wybornie opowiedziały losy ibsenowskiej twórzcości, bo ich spektakl to właśnie pewna konfrontacja z nim, próba nie tyle zrozumienia, co rozliczenia i ocenienia.
Jestem bliski pewności, że ibsenowska obyczajowość była jednym z powodów, powstania Prawa Jante (Janteloven). Choć ma literackie źródła, to do dziś definiuje północne społeczeństwa. To zbiór nieformalnych zasad społecznych, które promują skromność i równość w społeczeństwach skandynawskich. Prawo Jante stworzył duńsko-norweski pisarz Aksel Sandemose w opublikowanej w 1933 roku powieści „Uciekinier przecina swój ślad” (En flyktning krysser sitt spor). To dziesięć opresyjnych „przykazań” (jako „My” należy rozumieć ogół, społeczeństwo):
1. Nie sądź, że jesteś kimś wyjątkowym
2. Nie sądź, że nam dorównujesz
3. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas
4. Nie sądź, że jesteś lepszy od nas
5. Nie sądź, że wiesz więcej niż my
6. Nie sądź, że jesteś czymś więcej niż my
7. Nie sądź, że jesteś w czymś dobry
8. Nie masz prawa śmiać się z nas
9. Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało
10. Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.
W dalszej części powieści było jeszcze jedenaste:
11. Nie sądź, że jest coś, czego o tobie nie wiemy.
W Polsce Prawo Jante spopularyzował Filip Springer w znakomitej książce, której tytuł to jednocześnie kolejne przykazanie „Dwunaste: nie myśl, że uciekniesz”.
Zestawienie ibsenowskiej obyczajowości, szczególnie surowych zasad rodzinnego życia, z Janteloven zaskakuje podobieństwami. Czyż zasady z Jante nie przypominają opisywanych przez norweskiego dramaturga stosunków międzyludzkich? Rodzina u Ibsena to „instytucja” opresyjna, oparta na nierównych relacjach i związkach, pełna pozorów i sztucznych konwenansów. Nie jest przestrzenią bezpieczeństwa i miłości, lecz przestrzenią tłumienia indywidualności, zwłaszcza kobiet. To nieustanne dziedziczenie przekazywanych z pokolenia na pokolenie win i tajemnic (vide przewijająca się przez spekatkl pieśń). Ibsen w swoich literackich portretach ujawnia głęboko skrywane konflikty, kłamstwa i niespełnienia. Krytykuje też tradycyjne role społeczne i strukturę patriarchatu, pyta o sens małżeństwa, wolność jednostki i moralną odpowiedzialność w relacjach rodzinnych. Po przeczytaniue tego akapitu polecam wróicć do 10. punktów Prawa Jante (...). I jak?
Dominika Knapik i Patrycja Kowańska nie chcą czytać Ibsena dosłownie. Nie chcą inscenizować w całości żadnej z Jego sztuk. Doskonale wiedzą, co niesie za sobą jego literatura (co mam nadzieję powyżej trafnie zarysowałem). Twórczynie szczecińskiego spektaklu przywołują jedynie atmosferę ibsenowskiego świata, powołują subiektywnie wybrane postaci i epizody. I dobrze! Więcej nie trzeba! A to co udało im się pokazać i przekazać jest bliskie dramaturgicznej brawurze. To wręcz idealne propocje dramatu, do tego zaskakujaca różnorodnośc form i sposobów narracji. Na osobne uznanie zasługuje poczucie humoru i odwaga w dozowaniu absurdu, srakzamu i ironii! Dzięki tej pracy poznałem „ibsceniczność”, która być może zaprowadzi mnie jeszcze do literackich pierwowzorów. Przy czym nie to jest celem spektaklu, a być może wręcz przeciwnie czy przewrotnie. "Very Ibsen" to bardziej swego rodzaju ostrzeżenie przed bezkrytycznym sięganiem po kalsyczną literaturę.
Jeszcze zanim spektakl się rozpocznie na ekranach widzowie zobaczą nagrania zwierzęcych… porodów. Sekwencje zakończy film z przyjścia na świat małego człowieka. Słusznie, bo zaraz będziemy przyglądać się ibsenowskim relacjom rodzinnym, więc poznanie „cudu narodzin” wydaje się trafione. Co z tego, że poród to zdarzenie do bólu organiczne (siłą rzeczy), a przy tym obślizgłe i obrzydliwe. Jak po tak nieesteycznym akcie zachować czystość? Nie da się… Ewidentnie jesteśmy brudni i obrzydliwi od narodzin (sic!). My ludzie.
Otwierająca spektakl scena to coś w rodzaju pożegnania Ibsena. Przez poszczególne sekwencje prowadzi nas z offu narratorka prezentująca szczegółowe didaskalia. W nigdy nieodbytej stypie biorą udział „dzieci” autora, czyli powołane przez niego postaci dramatów. Notabene sam doczekał się tylko jednego potomka – Sigurda Ibsena, który w latach 1903-1905 sprawował urząd premiera Norwegii. Literackie sieroty nie otrzymają w spadku nic poza nie napisaną sztuką (którą właśnie oglądamy, tak?) oraz pokoleniowym i genetycznym obciążeniem. Nikt tego „testamentu” notarialnie nie potwierdzi, bo „kolejny aktor by się w tej przestrzeni nie zmieścił”. Ot praktyczna bezkompromisowość!
Rozliczenie z Ibsenem dokona się poprzez przywoływanie fragmentów dramatów i poddawanie ich krytycznej analizie, momentami nawet bezkompromisowemu wyszydzeniu. Kilkuminutowe scenki z esencją mniej lub bardziej znanych utworów Ibsena zostaną odegrane przez aktorów z wykorzystaniem techniki „lip sync” czyli synchronizacją ruchu ust i gestów. Nagraniom tekstów towarzyszą dźwięki ruchu, ale też zakłócenia, zacięcia i powtórzenia. To wystraczający sygnał by odpowiednio móc wartościować ibsenowski świat. Te sceny to absolutna aktorska brawura i interpretacyjny fajerwerk! Szczególną sprawność synchronizacji audio i planu żywego pokazali Iwona Kowalska i Kacper Kujawa. Ich wspólne sceny to najprawdziwsze teatralne brylanty! Brawo! To nie znaczy, że pozostali nie poradzili sobie z tą wymagającą techniką. Niski ukłon i szczere gratulacje dla całego zespołu. Efekt, który udało się osiągnąć kosztował ich bardzo dużo pracy i prób! Tak precyzyjne zsynchronizowanie dźwięku i gestu to zasługa choreografii Dominiki Knapik.
Między scenkami z utworów Ibsena toczy się swoista gra między postaciami z tychże utworów i jednoczesnie postaciami szczecińskiego „dramatu” Knapik i Kowańskiej (to pozostawieni sauté aktorzy, obecni na scenie także prywatnością). Wszystkie dialogi i wymowne choreografie ociekają nie tylko czarnym humorem czy totalnym absurdem, ale także krytycznym spojrzeniem na literaturę podmiotu przedstawienia. Przy czym nie ma w tych tekstach nudy, przegadania, nadinterpretacji. Udało się stworzyć czytelną opowieść o dość ulotnym temacie, jakim jest interpretacja i ocena dorobku jednego z najwybitniejszych dramaturgów zachodniego świata. Ciekawe są finałowe monologi każdej z postaci, dzięki którym kończymy tę ibsenowską podróż z nastrojową refleksją.
Nie rozumiem sekwencji z nagraniami aktorów ze zdalnych prób. To zupełnie zbędne, niewnoszące nic do akcji przesdatwienia. Odmienny nastrój i technologia tych nagrań pozostają w niezręcznym kontrapunkcie z resztą.
A! Jeszcze to: wszystkie zdania wypowiadane w oryginale, czyli po norwesku – absolutnie przepyszne, niczym Surströmming. Żartowałem. To tylko prowokacyjny ozdobnik tekstu (sic!).
Szymon Lechowicz oprawił „Very Ibsen” muzycznie. Nie wiem czy także dźwiękowo, mam na myśli audio lip sync’ów, jeśli tak to: wooow! Jeśli nie to i tak: wooow! Przestrzeń muzyczna jest znakomita i adekwatna. To świetne wykorzystanie zniekształconego motywu z „Tańca Anitry” (Anitras dans) z I suity (op. 46) „Peer Gynta” Edvarda Griega, ale też na nowo napisana piosenka do osobliwego tekstu-mantry, rewelacyjnie wyśpiewana najpierw przez Julię Gadzinę, a później cały zespół (przygotowanie wokalne: niezastąpiona Sandra Klara Januszewska).
Kolejnym fajerwerkiem „Very Ibsen” są kostiumy Klaudii Hegab. To oczywiście rude peruki, a w jednej ze scen także karykaturalne żółte uzębienie, pozwalające na cudownie przerysowaną podróż na Północ. To także kreatywnie zdeformowane gryzące norweskie swetry z reniferem. Warto przyjrzeć się krojom poszczególnych kostiumów. Wspaniała praca! Podobnie kartonowa scenografia według koncepcji Dominiki Knapik, a w wykonaniu Karoliny Grygier. Umowne i lekkie "meble" są funkcjonlane w szczególnie w dynamicznych scenach totalnego rozpierdzielu. Mało tego, subtelność, a moze ascetyczność tekturowej przestrzeni jest niezakłócającym tłem dla pełnego wybrzmienia genialnych kostiumów Hegab.
Cały zespół aktorski wypada w tej przedziwnej opowieści i zawiłej formie znakomicie. Nie ma tu słabej roli! Obok rewelacyjnych kreacji Iwony Kowalskiej, Julii Gadziny czy Kacpra Kujawy, są równie świetne postaci sportretowane przez Joannę Matuszak, Arkadiusza Buszkę oraz Michała Lewandowskiego. Struktura jaką zaproponowały twórczynie pozwolił im na pokaz rzadko wykorzystywanych środków czy technik aktorskich. To teatr formy w możliwie najpełniejszym wydaniu i takowej interpretacji aktorów i realizatorów.
Po co dziś mówić Ibsenem czy o Ibsenie? Rzekomo zdezaktualizowany? Tak, ale jedynie formalnie. Bo Jego literatura to wartościowe laboratorium ludzkiej psychiki. Może rodziny z jego dramatów są archaiczne w stosunkach obyczajowych, ale z pewnością uniwersalne w emocjach i uczuciach. Jeśli dodamy do tego szczyptę baśniowości, to...
A gdy owa "ibsceniczność" (cytat ze spektaklu) trafi na tak wnikliwe i kreatywne interpretatorki jak Gruba i Głupia to...
Tak! Sukces gwarantowany!
 
 
       
                                           
                                          