"Młodzik" Fiodora Dostojewskiego w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze Ochoty w Warszawie, "Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polskim w Warszawie oraz "Wieczór Trzech Króli albo Co chcecie" Williama Shakespeare'a w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
W stołecznych teatrach zwrot w stronę klasyki. Pod rząd pojawiły się na afiszach: „Młodzik” w Teatrze Ochoty, „Wiśniowy sad” w Teatrze Polskim i „Wieczór Trzech Króli” Szekspira.
Teatry podejmując dialog z klasycznymi autorami nie szukają tym razem prostych aluzji ani nie wyręczają się klasyką, aby opowiadać o dzisiejszych bolączkach świata publicznego. Sięgają głębiej, szukając źródeł inspiracji albo w psychologii albo w mechanizmach społecznych, albo w warstwie formalnej utworów wielkich mistrzów. Takich impulsów, które pozwalają teatrowi oddychać pełną piersią.
Młodzik, powieść Fiodora Dostojewskiego, stosunkowo mało w Polsce ceniona (znana pod tytułem „Młokos”), ale w Rosji uważana za dzieło równej rangi jak „Bracia Karamazow” czy „Zbrodnia i kara”, ukazała się niedawno w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego („Młodzik”). Po ten właśnie przekład sięgnął Igor Gorzkowski, i wykroił z niego scenariusz spektaklu o dorastaniu, moralnych rozterkach młodzieńca, który kuszony rozmaitymi możliwościami, opowiada się za ideałem stania z boku, żeby mieć święty spokój. Nie są to ambicje wygórowane młodego Arkadija, który przypatrzywszy się światu, tak powiada; „Przepraszam, ale skoro tak, to jak najnieuprzejmiej będę żył dla siebie, a potem choćby potop”. Reżyser wychwycił więc intencję krytyczną powieści, która stawiała moralny znak zapytania przed młodym pokoleniem, niezdolnym do wzięcia na siebie odpowiedzialności za własną i zbiorową przyszłość. Pod względem warsztatowym było to nie lada wyzwanie, zważywszy że w tym sezonie Teatr Ochoty pracuje ze stałym, bardzo młodym zespołem aktorskim – wcześniej już sprawdzonym w spektaklu „Tramwaj zwany pożądaniem” wg Tennessee Williamsa. Kolejny egzamin młodzi aktorzy znowu zaliczyli – nie tylko tytułowy bohater z pasją zagrany przez Krzysztofa Oleksyna (po łódzkiej filmówce), ale cała ich grupa, partnerująca Januszowi R. Nowickiemu w kunsztownie zarysowanej roli księcia Sokolskiego.
Spektakl Gorzkowskiego wyraźnie nawiązywał do wcześniejszej inscenizacji „Idioty” w reżyserii Igora Gorzkowskiego w Studiu Teatralnym Koło, nie tylko dlatego, że na warsztacie twórcy znów znalazło się dzieło Fiodora Dostojewskiego. Spektakle te wiążą rozwiązania estetyczne, począwszy od układu przestrzeni. Zarówno w „Idiocie” jak i w „Młodziku” przestrzeń gry została ulokowana w amfiladowym wnętrzu (sfatygowane drzwi po obu stronach sceny wiodły do innych niewidocznych wnętrz i połaci). Charakter dekoracji nadał współpracujący z reżyserem scenograf Honza Polivka, sięgający chętnie po materiały naturalne (drewno, kamień, tym razem żwir), co zakotwicza akcję blisko ziemi. Publiczność usadowiona wzdłuż sceny w kilku zaledwie rzędach, blisko aktorów, obserwuje akcję, nie pozwalając aktorom na wyjście – choćby na moment – z pola widzenia, Stąd i ten egzamin tak trudny, kto znajdzie się w polu gry, nie ma chwili wytchnienia. Spektakl trwający ponad dwie godziny bez przerwy, ukazujący wciąż narastający konflikt między bohaterem i światem, zamyka gorycz rysującej się przed Arkadijem dorosłości. Górę biorą niedobre instynkty, zło, wzgarda okazywana innym.
Wiśniowy sad i „Młodzika” dzieli niemal wszystko. Z jednej strony kameralna gra na maleńkiej scenie, z drugiej niemal tłumy na największej scenie stolicy. Z jednej strony garstka widzów, kilkadziesiąt zaledwie osób, z drugiej niemal siedemset. To tylko sala, ktoś powie, bo jądro opowieści brzmi znajomo. W obu utworach mowa o stracie, W „Młodziku” o stracie złudzeń młodości, w „Wiśniowym sadzie” o wysadzeniu z siodła i końcu pewnej epoki. Młodzik żegna się z młodością. Lubow Raniewska żegna się ze swoim światem. Już nic nigdy nie będzie takie samo jak wcześniej.
Krystyna Janda stworzyła na scenie Teatru Polskiego wielkie widowisko – wymowne i sugestywne. Scenografia Macieja Preyera z dominującym przeszkleniem dzielącym przód i tył sceny, gdzie znajduje się jadalnia i wyjście na sad, z kilkorgiem drzwi wciąż w sztuce grającymi, wrażeniem wielkości, która się sypie, błyszczącymi kostiumami Doroty Kołodyńskiej stylowo noszonymi przez Grażynę Barszczewską, choreografią Emila Wesołowskiego – cały ten rozmach czyni nieodparte wrażenie wielkiego pożegnania pewnej epoki. Tamtej i naszej – tak jak bohaterowie „Wiśniowego sadu” czujemy presję przełomu. Tańczymy, a „Titanic” tonie.
Janda znakomicie poprowadziła aktorów, grających zespołowo, ze wspólną myślą o całości. Tu nie ma gwiazd poza Raniewską, która niczym caryca dominuje na scenie. Mistrzowską rolą Grażyna Barszczewska tworzy sieć powiązań Raniewskiej ze wszystkimi postaciami. Jej reakcje, szerokie i drobne gesty, ruch, spojrzenia, tembr głosu budują sens relacji i wydobywają pustkę dogorywającej klasy próżniaczej. Dość ze z ukosa spojrzy na Łopachina i już wiadomo, że w salonie nigdy nie będzie u siebie.
Wszyscy w tym przedstawieniu wiedzą, co grają, z kim grają – każdy ma do spełnienia swoją cząstkę, szlifując odcienie granej postaci, tak jak to czyni Dorota Landowska jako Waria, Leonid grany przez Jerzego Schejbala, zwycięski Łopachin Szymona Kuśmidra, przegrana Szarlota Joanny Trzepiecińskiej czy waleczna Duriasza Anny Cieślak. Zresztą każdy zasługuje tu na wyróżnienie łącznie z epizodycznym, a wstrząsającym Przechodniem Dominika Łosia, czy przejmująco odchodzącym na zawsze Firsem Krzysztofa Kumora. Prawdziwy teatr-teatr.
A jakby i tego było mało w Teatrze Narodowym Wieczór Trzech Króli albo Co chcecie Williama Szekspira w reżyserii Piotra Cieplaka z muzyką Jana Duszyńskiego i scenografią niezawodnego Andrzeja Witkowskiego.
Ależ to zachwycający spektakl! Przepełniony muzyką (z aluzjami do standardów, m.in. West Side Story), z płynnymi zmianami planu akcji i nastroju, galerią wyśmienitych kreacji z Wiktorią Gorodecką jako Oliwią na czele (choć wypadałoby się pokłonić całej obsadzie). Ten spektakl budzi żywiołowy śmiech, radość i poczucie przebywania w oazie, do której nie dociera szczęk mieczy wojowników ani różnej maści spraw zatruwających każdy dzień. Tutaj, w bajkowej, musicalowej Ilirii można oddychać pełną piersią (no, w maseczce!) przez ponad trzy godziny bezpiecznie i przyjemnie. Bardziej dramatyczne sceny (np. „dobijanie” Malvolia) i całą sekwencję scen doprowadzających do wyjaśnienia nieporozumień reżyser skreślił, zadowalając się wytworzeniem nastroju święta oddechu z odrobiną melancholii.
Niepospolita tu parada wybitnych osiągnięć aktorskich, Więc najpierw panie – porywająca Wiktoria Gorodeckaja jako Oliwia o zdumiewającej skali głosu, grająca z kipiącą ekspresją divy opery buffo gorączkę ogarniających bohaterkę uczuć. Potem nieco łobuzerska, od pierwszego wejrzenia zakochana w księciu Viola jako domniemany Cesario Michaliny Łabacz, wspaniale liryczna, kiedy dekonspiruje się jako dziewczyna, także wokalnie wyśmienita. Wreszcie zawadiacka Monika Dryl w typowo męskich przebraniach Kapitana i wąsatego Antonia. I Joanna Kwiatkowska-Zduń, urodzona intrygantka Maria w celowo przerywanej roli. Potem panowie: „Do zjedzenia” Jerzy Radziwiłowicz jako groteskowy Malvolio, serio do granic sensu, uformowany w zdyscyplinowanej manierze intendenta, a potem nieznośnego adoratora rzekomo zakochanej w niej hrabiny. Publiczność doprowadza do łez ze śmiechu. Zblazowany książę Oskara Hamerskiego, najwyraźniej zakochany w swojej roli odrzuconego nieszczęśliwego kochanka. Cudowna para dwóch próżniaków i pijaczynów, krewniaka hrabiny Sir Tobiasza Bartłomieja Bobrowskiego i kandydata do ręki hrabiny, nie bez powodu wątpiącego w swoje zalety Sir Andrzeja. Wreszcie Chór Lowelasów (Jakub Gawlik, Paweł Paprocki, Hubert Paszkiewicz) – wymyślona przez Cieplaka postać zbiorowa, zastępująca m.in. sługę Księcia, malowniczo i dowcipnie podkreślająca ważne momenty akcji. Bliźniaczo podobny Sebastian Henryka Simona, choć całkiem odmienny od bliźniaczki Violi, wprowadzający odrobinę racjonalności do świata wywróconego na opak. I liryczny, mądry Błazen z łagodnym ciepłem i dystansem ukazany przez Cezarego Kosińskiego.
Piotr Cieplak potrafił uruchomić ten wyborny zespół i sprawić, aby przez trzy godziny widzowie mogli sycić się pięknem słowa, muzyki i światła. Prawdziwy odpoczynek od bitewnego kurzu polityki z krztyną nadziei na lepsze czasy. Jubilerska robota.