Przedstawienie „Macbetta” Eugéne Ionesco w reżyserii Erwina Axera w Teatrze Współczesnym w Warszawie było jednym z pierwszych przedstawień jakie dane było widzieć mnie, lubelskiemu prowincjuszowi (nie mylić z prowincjałem, tak jak nie należy mylić episkopatu z epidiaskopem, a prymasa z prymusem) w stolicy - wspomina Krzysztof Lubczyński w Dzienniku Trybuna.
Marek Kotański
Ponad dwadzieścia lat po tragicznej śmierci, Marek Kotański, założyciel i wieloletni lider MONAR-u jest już postacią prawie zapomnianą, a przecież był przez lata jednym z pierwszych w Polsce sławnych działaczy społecznych, którzy stali się celebrytami, choć w lepszym niż dziś znaczeniu tego słowa. W 1983 roku, po ukończeniu studiów psychologicznych pracowałem w ośrodku leczenia uzależnień lekowych i narkomanii w Lublinie. Kierowniczka ośrodka skierowała mnie na miesięczną praktykę do jednego z ośrodków „Monaru”, w Zaczerlanach, niedaleko Białegostoku. Pensjonariusze, czyli leczący się narkomani zrazu przyjęli mnie źle, z dużą dozą nieufności. W pierwszych dniach każdej nocy do pomieszczenia, w którym mnie ulokowano wpadały patrole kontrolne, które robiły mi kipisze dla sprawdzenia, czy nie mam przy sobie jakichś „prochów”. Była w tym doza złośliwości, chęć dokuczenia nierozpoznanemu przybyszowi z zewnątrz, który nie wiadomo „po jaką cholerę” został tu przysłany. Dokuczliwe były też tzw. „społeczności”, organizowane w trybie alertowym w środku nocy, a których tematem były n.p. narkotyczne dolegliwości głodowe któregoś pacjenta albo jakiś konflikt personalny. Kilka dni po moim zainstalowaniu się w ośrodku, gdzie skierowano mnie, w trybie obowiązującej wszystkich bez wyjątku „demokratycznej zasady równości”, do pracy w kuchni, głównie do obierania warzyw i owoców czyli do sławetnego „obierania kartofli”, pojawiła się wieść, że ośrodek odwiedzi dziś „pan Marek”. Mówiono o tym w tonie pełnym respektu, jakby chodziło o przyjazd jakiegoś ministra czy nawet premiera. Tak się złożyło, że było to 25 kwietnia, czyli w dniu imienin Marka, a tego akurat dnia obchodził je urodzony w marcu Kotański. Po kilku godzinach od pojawienia się wieści, wczesnym popołudniem pojawił się pan Marek, którego zobaczyłem wtedy po raz pierwszy na żywo, a do tej pory widywałem go tylko na słabej jakości fotografiach w prasie. Ubrany w biały płócienny, sportowy garnitur, długowłosy wtedy pan Marek zajechał autem z kierowcą przed jeden z budynków ośrodka, witany jak wódz i guru. Następnie wszedł do sali, w której na stoliku stał ogromny bukiet kwiatów i równie wielki tort imieninowy. Pan Marek wysłuchał życzeń, podziękował za nie i rozpoczął rozmowę z zebranymi. Używał przy tym wulgaryzmów, co w owych czasach nie było normą w sytuacjach publicznych. Mówił m.in., że są w Warszawie tacy, którzy chętnie kazaliby mu „wypierdalać z tymi narkomanami”. W pewnym momencie, jakby zmierzając do końca spotkania, zapytał rytualnie: „A co poza tym u was?” Na to powstał z podłogi jeden z pacjentów i w tonie kojarzącym się nieco z donosem poinformował go, że „przysłali tu praktykanta, nie wiadomo po co i nie wiadomo co robić z tym fantem”. W powietrzu wisiała insynuacja, że to jakiś „konfident” czy „rewizor”. Kotański powiódł wzrokiem po sali jakby w poszukiwaniu rzeczonego „praktykanta”, a ja podniosłem się i przedstawiłem z imienia, nazwiska i funkcji zawodowej. Nie wiedziałem jak pan Marek zareaguje na mnie w tej atmosferze, ale on spokojnie i z życzliwym spojrzeniem zapytał mnie, skąd przyjechałem. Gdy usłyszał, że z Lublina od kierowniczki, doktor E.S. zareagował sympatycznie potakującym ruchem głowy, powiedział, że to „porządna firma” godna zaufania i poprosił, żeby traktowano mnie tu życzliwie. Reakcja pana Marka zadziałała jak czarodziejska różdżka. Po jego odjeździe przestano zwracać się do mnie per „praktykant”, a zaczęto mówić mi po imieniu. Od tej pory, a zostało mi do końca praktyki jeszcze około trzech tygodni, poczułem się tu nie najgorzej mimo spartańskich warunków. Skończyły się nocne kipisze i patrzenie „wilkiem”. I proszę! Co znaczy jedno zdanie dobrego guru…
„Macbett” 1972 (przez dwa „t”)
Przedstawienie „Macbetta” Eugéne Ionesco w reżyserii Erwina Axera w Teatrze Współczesnym w Warszawie było jednym z pierwszych przedstawień jakie dane było widzieć mnie, lubelskiemu prowincjuszowi (nie mylić z prowincjałem, tak jak nie należy mylić episkopatu z epidiaskopem, a prymasa z prymusem) w stolicy. Był czerwiec 1972 roku, miałem piętnaście lat, byłem świeżo upieczonym licealistą i wybrałem się do Warszawy z ojcem i narzeczeńską parą z rodziny. Obsada była przednia: Zapasiewicz, Krafftówna, Wrzesińska, Czechowicz, Rudzki, Henryk Borowski, Czesław Wołłejko, Jan Englert, młody Fronczewski. Dynamiczne przedstawienie będące poniekąd parodią, a nawet przedrzeźnianiem szekspirowskiego oryginału, bardzo mi się podobało. W pewnym momencie Macbett (Zapasiewicz) mówi do Macola (Czechowicz): „Ty smutny huju! Zejdź mi z drogi!”. Po widowni przeszedł dreszcz konsternacji. W tamtych czasach na polskiego scenach takie ostre wulgaryzmy były nie do pomyślenia. Prawdziwa nowinka! Po przedstawieniu wsiedliśmy do auta i rozpoczęliśmy powrót do Lublina. Kuzyn Jurek zapytał, „czy nam się podobało, bo jemu nie”. Jego narzeczona aż zatrzęsła się z oburzenia niczym cnotliwa dziewica na wspomnienie tych wulgaryzmów i surowym tonem określiła je jako „niedopuszczalne”. Ojciec nie podzielił się swoim wrażeniem, ale nie wyglądał na zachwyconego, choć to on wybrał akurat to przedstawienie, pewnie dlatego, że pomyliło mu się z „Makbetem” Szekspira. Ja powiedziałem, że mi się podobało i to bardzo, więc Jurek z narzeczoną spojrzeli na mnie wzrokiem pełnym oburzenia i głębokiej troski o mój poziom moralny. No cóż, awangarda i rzucanie mięsem nie jest dla każdego, nawet w renomowanym teatrze. Nieco później natrafiłem w lubelskiej katedrze (chodziłem wtedy do kościoła, co dziś wydaje mi się nie do pomyślenia – „sic transit gloria mundi”) na kazanie zażywnego księdza kanonika doktora Józefa Krasa, niezłego, trochę teatralnego (nomen omen) retora. Tego dnia ksiądz doktor wołał z ambony w tonie bólu i oburzenia: „Płaczesz nad filmem, płaczesz nad romansem, dlaczego nie zapłaczesz nad samym sobą?”. Nie tylko awangarda ma ciężko. Kulturze popularnej też nie zawsze jest lekko.
Kazimierz Braun, ojciec Grzegorza
Kazimierz Braun objął dyrekcję Państwowego Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie w roku 1967. Byłem wtedy 10-letnim wyrostkiem, ale chyba muza Melpomena krążyła nade mną, bo z zaciekawieniem zatrzymywałem się przed witrynami teatru i oglądałem afisze oraz zdjęcia ze spektakli. Było dla mnie w tym coś tajemniczego, intrygującego, magicznego, choć niezrozumiałego. Braun nadał lubelskiej scenie, dotąd tradycyjnej i eklektycznej ( o tym dowiedziałem się po latach, bo przecież w 1967 roku nie mogłem tego rozumieć) silny rys ambitnego teatru – powiedzmy – nieco awangardowego. Pamiętam, że na moje pytanie o „Akt przerywany”, sztukę Tadeusza Różewicza wyreżyserowaną przez Brauna, dorośli z niezrozumiałego dla mnie powodu czerwienieli i zmieniali temat. Po latach dowiedziałem się, że Kazimierz Braun jest ojcem obecnego posła Konfederacji Grzegorza Brauna. Urodził się on, w marcu 1967 roku, na kilka miesięcy przed objęciem przez ojca lubelskiej dyrekcji. Zakładam, że instalując się w Lublinie, nowy dyrektor sprowadził tu rodzinę z kilkumiesięcznym niemowlęciem Grzesiem. Może nieświadomie widywałem dyrektora Brauna lub jego małżonkę z wózkiem, w którym kwilił, siusiał itp. przyszły złotousty konfederata? Pomyślałem też jak dziwne bywają losy człowiecze. Pod okiem ojca awangardzisty, trochę rozwichrzonego artysty i otwartego intelektualisty, wyrósł reakcjonista w stanie czystym, jak z probówki, jak z karykatury w powojennych „Szpilkach”. Dziwny jest ten świat.