„Nerwica natręctw” Laurenta Baffie w reż. Artura Barcisia z Teatru Gudejko w Warszawie w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.
Zespół Tourette’a, arytmomania czy nozofobia, to tylko kilka przykładów chorób męczących pacjentów udających się po cudowne remedium do kliniki znanego i cenionego psychiatry. Spektakl w reżyserii Artura Barcisia to zabawna, choć pozbawiona głębszego uzasadnienia opowieść o grupowej terapii, z której pacjenci wychodzą nie tyle uleczeni, co pokrzepieni swoim znikomym sukcesem.
Sztuka Laurenta Baffiego to prosta historia szóstki osób męczonych rozmaitymi chorobami, bazująca często na sprośnym czy wręcz wulgarnym żarcie. Jeden z pacjentów ma obsesje na punkcie symetrii, inny momentalnie potrafi przeliczyć nawet najbardziej skomplikowane matematyczne rachunki, jedna z kobiet powtarza każdą ze swoich wypowiedzi dwukrotnie (palilalia), a kolejna z pacjentek panicznie boi się zarazków. Wszyscy oczekują na rozpoczęcie wizyty u psychiatry, którego przybycie przeciąga się w wyniku opóźnień w ruchu lotniczym.
I niby wiadomo, że nadrzędnym sensem komedii jest śmiech, ale w „Nerwicy natręctw” zdecydowanie zabrakło fabularnych komplikacji czy głębszych uzasadnień. Ot pacjenci weszli na scenę, pogadali, pośmiali się i wyszli – niewiele więcej ponad to. Suspens całej tej historii przewidziałem już po pół godzinie przedstawienia. Siłą literatury czy teatru jest historia, opowieść – tutaj całkowicie podporządkowana elementom komediowym. Same żarty pozostawiały również sporo do życzenia, bowiem wiele z nich w kółko obracało się wokół tych samych tematów (najczęściej związanych z przypadłościami poszczególnych bohaterów, np. komediowość postaci Zdzisława Wardejna z zespołem Tourette’a oparta była na samych przekleństwach – niby uzasadnionych, bo to przecież choroba…). I jeszcze to przesłanie wyciśnięte z dialogów niczym sok z suszonych jabłek. Autor wkłada w usta bohaterów podniosłe słowa o samo uleczeniu i pozbyciu się chorobliwego egoizmu, bo „może to jest rozwiązanie – zapomnieć o sobie?”.
„Znerwicowani” aktorzy dają z siebie wszystko. Każda z postaci została potraktowana bardzo bezpośrednio – wiele z nich zostało przerysowanych, ale dobrze zniuansowanych. Najlepiej wypada w tym towarzystwie Jowita Budnik, grająca niezwykle pruderyjną i wyczuloną na punkcie religii i seksualności dewotkę. Świetnie w swojej roli sprawdza się również Karolina Sawka (jest jedna, a jakby dwie). Postać Katarzyny Herman nie była może najbardziej rozbudowana, a jej obecność na scenie często polegała na wybieganiu za kulisę (do łazienki), niemniej przez wzgląd na moją ogromną sympatię do tej aktorki, patrzyło się na nią z przyjemnością. Swoje oddać należy również męskiej części obsady (Zdzisław Wardejn, Artur Barciś, Kamil Kula), którzy wyciągali tę opowieść na wyżyny jej komediowych możliwości.
Wniosek z tego przedstawienia mam jeden. Śmieszną komedię napisać może nie łatwo, ale stworzyć mądrą komedię – to zadanie dla najlepszych. Oby więcej tych drugich pojawiało się w tych ciemnych i smutnych czasach.