Sezon teatralny 2019/2020 to na dobrą sprawę półsezon. Życie sceniczne zamarło, a po części przeszło w stan wirtualny.
Lansowane z uporem przekonanie o wszechmocy człowieka, pana stworzenia na Ziemi, runęło. Na pociechę dodam: teatr to przewidział. Premiera „Wracać wciąż do domu" według Ursuli Le Guin w reżyserii Magdy Szpecht w TR Warszawa (6 marca 2020) idealnie trafiła w moment przesilenia. Teraz bowiem świat zatrzymał się ze zdumienia, choć był tyle razy ostrzegany i upominany, aby natury nie lekceważyć. I mimo że nie wiemy jeszcze z całą pewnością, jak doszło do powstania paskudnego wirusa i jaki był w tym udział ludzkiej niefrasobliwości, wiemy dość, aby przyznać, że był niemały. Po tej premierze komentarzu COVID-19 pojawił się u bram, teatr musiał zamknąć podwoje i przejść na system online.
Nie trzeba tłumaczyć, że to co innego niż teatr na żywo, ale warto odnotować, że potrzeba bywa matką wynalazków. Toteż przydarzyło się kilka produkcji online godnych zapamiętania, w tym emisji wspomnieniowych, ale uzupełnianych komentarzem - rozmową, jak to było w wypadku „Bzika tropikalnego", legendarnego spektaklu Rozmaitości, oraz „czytań" dramatów, prowadzonych m.in. przez warszawski Teatr Dramatyczny. Byliśmy też świadkami pierwszego w Polsce spektaklu komórkowego, czyli nagranego przez aktorów (w izolacji) za pomocą telefonów komórkowych pod kierunkiem Macieja Englerta - to produkcja pandemiczna stołecznego Teatru Współczesnego, który przygotował „Szelmostwa Lisa Witalisa" Jana Brzechwy, bajkę inteligentną i aluzyjną. Powstało także kilka oryginalnych monodramów online, wśród których wyróżnia się „Noc Szekspira" Piotra Kondrata.
Już u progu nowego sezonu zobaczyliśmy pierwszą prawdziwie internetową produkcję teatralną, specjalnie przygotowaną z myślą o wirtualnym medium - spektakl Teatru Żydowskiego, zrealizowany na podstawie książki reporterskiej Mariusza Szczygła „Nie ma". Autorki, reżyserka Agnieszka Lipiec-Wróblewska i scenografka Agnieszka Zawadowska, perfekcyjnie wykorzystały przestrzeń kawiarni Nowy Świat. Pustka wybebeszonej kawiarni, gdzie tkwi samotny stół, a na piętrze sofa, gdzie grają detale architektury, pracuje na sukces inscenizacji realizowanej dla widowni internetowej. To nie widz kadruje, ale kamera. W teatrze liczy się nie tylko co, ale i jak się opowiada. Agnieszka Lipiec-Wróblewska nie zabiegała o związki przyczynowo-skutkowe - przeciwnie, stąpała śladami autora i spektakl podzieliła na kilka części, które można oglądać w kolejności zaprojektowanej przez reżyserkę, ale również w odwrotnej albo zupełnie innej.
Widz sam decyduje. Rzecz bowiem nie w ułożeniu historyjki, ale w wydobyciu sensu wszystkich opowieści - ulotności pamięci, a zarazem jej fundamentalnego znaczenia, tak jak to sugeruje Mariusz Szczygieł, którego monolog o reportażu jest częścią widowiska.
Nowy początek według Lupy
W teatrze żywego planu spektaklem powszechnie przyjętym jako wydarzenie, które przesłoniło wiele innych dokonań, okazało się najnowsze dzieło Krystiana Lupy, „Capri - wyspa uciekinierów" w warszawskim Teatrze Powszechnym. Obsypane zostało nagrodami na festiwalu Boska Komedia, niemal jednogłośnie uznane za spektakl sezonu w ankiecie „Teatru", a także wyróżnione doroczną Nagrodą AICT im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego za wybitne osiągnięcia w sztuce teatru.
Krystian Lupa, odwołując się do książek „Kaputt" i „Skóra" Curzia Malapartego, prowadząc nas przez pejzaże włoskie, zwłaszcza wokół Capri, ukazuje upadek cywilizacji europejskiej. „Dwa tysiące lat stracone", taki pada wyrok, a nagromadzone sceny z okresu triumfu faszyzmu potwierdzają niebezpieczny stan zmierzchania, znaczony zbrodniami nazistów i upadkiem moralnym przegranych i zwycięzców. W hipnotycznych obrazach przewija się pytanie o to, kim jesteśmy i czy pojawi się jeszcze ratunek. Mimo bezwzględnej diagnozy gdzieś na dnie tli się nadzieja - to nie tylko spektakl przestroga, ale i wprost wyrażona myśl, że wciąż chce się żyć.
Przedstawienie formalnie skomplikowane, trwające niemal sześć godzin, trzyma w napięciu widza, prowadzonego na koniec do jaskini. Czyżby ludzkość miała zaczynać wszystko od początku?
Ostatnia premiera w tym dziwnym sezonie w Powszechnym zabrzmiała jak argument potwierdzający diagnozę Krystiana Lupy. Węgierski reżyser Arpad Schilling, wystawiając „Dobrobyt", poddał ironicznemu prześwietleniu stosunki między zwycięzcami i przegranymi w świecie rządzonym stanem konta w banku. Ukazał przy tym stopniowe wchodzenie w cień paskudnej dyktatury.
Powrót Iwaszkiewicza
Warto odnotować wyraźny wzrost zainteresowania twórczością i osobą Jarosława Iwaszkiewicza. W minionym sezonie miały miejsce dwie premiery inspirowane jego opowiadaniem „Matka Joanna od Aniołów" - w Nowym Teatrze w reżyserii Jana Klaty i w Teatrze Powszechnym („Diabły") w reżyserii Agnieszki Błońskiej, a przed nami jeszcze kolejna adaptacja, Wojciecha Farugi w Teatrze Narodowym. Jan Klata trzyma się opowiadania Iwaszkiewicza, ale nasyca je - co zrozumiałe - współczesnymi odniesieniami. Historia o rzekomym opętaniu, które próbuje okiełznać ksiądz Suryn (Bartosz Bielenia), jest dla reżysera zaczynem opowieści o urzeczowieniu kobiet, pozostających pod patriarchalnym nadzorem.
„Diabły" w przeciwieństwie do spektaklu w Nowym Teatrze to nie adaptacja „Matki Joanny od Aniołów", ale sugestywna opowieść o trwającej od wieków opresji kobiet, której patronuje Kościół katolicki.
Powstało przedstawienie pełne feministycznej energii, którego puentą staje się lekcja z proponowanego przez autorki programu edukacji seksualnej - stawianego ostatnio pod pręgierzem przez obrońców skrajnie konserwatywnego podejścia do spraw płci i cielesności - a jego koroną jest opis orgazmu łechtaczkowego, poprzedzony musicalowym szlagierem poświęconym akceptacji ciała. Rzecz jest więc - choćby w świetle walki o ograniczenie (albo i zniesienie) edukacji seksualnej w szkołach - bardzo na czasie.
Nieco wcześniej Agnieszka Glińska wystawiała w Starym Teatrze w Krakowie, a Krzysztof Rekowski w Olsztynie, „Panny z Wilka". Jeśli do tego dodać premierę „Życia intymnego Jarosława" (20 sierpnia 2020, w Malarni Teatru Wybrzeże) Magdy Kupryjanowicz i Michała Kurkowskiego według pomysłu i we współpracy z Kubą Kowalskim na podstawie korespondencji i dzienników Iwaszkiewicza, widać, że autor „Sławy i chwały" wraca do głównego nurtu życia teatralnego.
Taki wstyd
To nie był sezon zbyt wielu nowych polskich dramatów, ale kilka co najmniej zasługuje na uwagę. Przede wszystkim „Wstyd" Marka Modzelewskiego na Scenie w Baraku warszawskiego Teatru Współczesnego w reżyserii Wojciecha Malajkata. To błyskotliwie napisana tragikomedia. Kluczem otwierającym szafy z trupami staje się wesele, do którego w ostatniej chwili nie dochodzi. Pan młody ucieka sprzed ołtarza. Na scenie zobaczymy jednak nie młodych, tylko ich zawiedzionych rodziców. Ich spotkaniu towarzyszy napięcie, w powietrzu wisi jeszcze większa katastrofa niż zerwany ślub i stracone pieniądze wyłożone na wystawne wesele. Autor i reżyser grzebią bohaterom w duszach i pamięci, wywlekają na wierzch brudy. Słowem, wielkie pranie, pełne momentów zabawnych, ale i dramatycznych. Powstaje portret prowincjonalnego środowiska, w którym - jak się okazuje - mentalnie tzw. elicie niedaleko do tych, którzy nie wybili się na transformacji. Koncertowe przedstawienie.
O koncercie, i to dającym do myślenia, można mówić, wspominając nieco wcześniejszą (marzec 2019), wracającą na afisz Teatru Słowackiego w Krakowie adaptację debiutanckiej powieści Doroty Masłowskiej „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" w reżyserii Pawła Świątka. Adaptator Mateusz Pakuła rozpisał tekst wyłącznie na postaci kobiece. Spektakl z wielką siłą dowodzi, jak niebezpieczne wzorce rodzą w Polsce populizm i ksenofobia.
A jak skrajne może to przybierać formy, pokazał w autorskim monodramie „Ludobójcy" Pranay Pawlicki w Teatrze Druga Strefa w Warszawie. Monodram mógłby być opatrzony mottem z przemówienia Mariana Turskiego w Auschwitz: „Bądźcie wierni przykazaniu. Jedenaste przekazanie: nie bądź obojętny". Opowieść o ludobójcach rozpoczyna Pawlicki od Gniewczyny, wsi nieopodal Łańcuta, gdzie w roku 1942 miejscowi strażacy z OSP przeprowadzili obławę na żydowskich sąsiadów. Torturowali ich i gwałcili, ograbili, a potem wydali Niemcom. Pawlicki nie tylko podaje w wątpliwość mit „Polski niewinnej"; opowiada o ludobójcach w szerszej perspektywie - stąd obecność w spektaklu relacji o zbrodniach w Srebrenicy i Rwandzie. Na listę ofiar wpisuje również rosyjskiego piosenkarza Zelimchana Bakajewa, który przyjechał na ślub siostry w Czeczenii, został zatrzymany, a kilka godzin później już nie żyt. Nie przeżył tortur. Incydent? Niestety, nie. Na liście pojawiają się też ofiary hejtu, prześladowani w Polsce geje, którzy nie wytrzymali niszczącej ich presji, m.in. Michał Koch, model pochodzący z Malborka, Dominik z Bieżunia, Kacper i inni. Pawlicki pokazuje widzom ich wizerunki. Zabrzmiało to mocno podczas premierowych spektakli (30-31 lipca 2020), w czasie gdy bezpardonowe ataki na społeczność LGBT przybierają na sile.
Woyzeck i inni
Wśród nowych realizacji klasyki na czoło wysuwa się „Woyzeck" Georga Büchnera w Teatrze Narodowym. Reżyser Piotr Cieplak działa obrazami i dźwiękami, w ścisłej współpracy ze scenografem Andrzejem Witkowskim i twórcami muzyki, tworząc emocjonalne sceny rozpięte między snem i brutalnością. Morderca Woyzeck (poruszający Cezary Kosiński) w tym świecie sprawia wrażenie kruchej, zaszczutej ofiary. Spektakl, który w równej mierze działa na emocje i umysł.
O ile „Woyzeck" na ogół został dobrze przyjęty przez recenzentów, o tyle mniej szczęścia miała wysmakowana „Księżniczka Turandot" Carla Gozziego w reżyserii Ondreja Spiśaka. Komedia Gozziego wróciła na afisz Dramatycznego po niemal 40 latach w nowym przekładzie (Jarosława Mikołajewskiego) i z nowymi intermediami (Tadeusza Słobodzianka), pełnymi uszczypliwości pod adresem polityków i artystów. To pełne werwy widowisko, pokaz wolności teatru, który publicznie się demaskuje, aby tym bardziej ukryć tajemnice swojego prestidigitatorstwa. Duch zabawy przenika całe przedstawienie, w którym błyszczą komediowym talentem aktorzy Dramatycznego. Zabawne, że recenzenci okazali się ponurakami, traktującymi humor jako strawę gorszego gatunku. Skoro mowa o „gorszym gatunku", trzeba odnotować dwa powszechnie chwalone musicale: „Człowieka z La Manchy" w Dramatycznym w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz z Modestem Rucińskim w roli tytułowej i „Kapitana Żbika i żółty saturator" w Syrenie. To autorski spektakl Wojciecha Kościelniaka (tekst, teksty piosenek i reżyseria) z muzyką Mariusza Obijalskiego i zachwycającą choreografią Eweliny Adamskiej-Porczyk. Do listy niedawnych sukcesów Kościelniaka koniecznie trzeba dopisać „Przybysza" zrealizowanego ze studentami warszawskiej Akademii Teatralnej i nieco wcześniejszy studencki spektakl „Jutro zawsze będzie jutro" według songów Bertolta Brechta we wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych z Krakowa.
Off-Centrum
Komuna Warszawa, czołowy warszawski teatr offowy, wpadł w spore tarapaty. Po udanym przeglądzie spektakli ekologicznych „Krajobraz. Minifest" pod okiem Weroniki Szczawińskiej okazało się, że siedziba teatru przy ulicy Lubelskiej (nieopodal Dworca Wschodniego) znalazła się o krok od katastrofy budowlanej.
Pomocną dłoń podał stołeczny ratusz, wynajmując Komunie i innym grupom offowym obiekt w samym centrum stolicy, nieczynną szkołę przy ulicy Emilii Plater, tuż obok hotelu Marriott, bastionu nowobogackich, uważanego za rejon eksploatowany przez najstarszy zawód świata. To sąsiedztwo zakrawa bez mała na prowokację, ale Grzegorz Laszuk jest zachwycony - miejsce idealnie odpowiada potrzebom Komuny. Wprawdzie pandemia utrudniła rozwinięcie skrzydeł, ale i tak SZKOŁA ruszyła ze starymi spektaklami, które nad podziw dobrze mają się w nowych przestrzeniach. Świetnie wypadły tu pokazy spektaklu „Cezary idzie na wojnę" Cezarego Tomaszewskiego czy też zdarzenie ku czci „Czarnego kwadratu na białym tle" Kazimierza Malewicza - koncert-spektakl do „Sonaty for keyboard and tape" Wojciecha Blecharza grupy feministycznej Teraz Poliż, inspirowany dramatem poetyckim Anny Świrszczyńskiej „Czarny kwadrat". Wygląda też na to, że kończą się kłopoty lokalowe Teatru WARSawy, radni zdecydowali się wykupić nieruchomość, na której znajduje się dawne kino Wars, z przeznaczeniem na działalność kulturalną (mam nadzieję, że mieli na myśli Teatr WARSawy). Kulturze przywrócone zostało także kino Relax, gdzie nie mógł się zagnieździć outlet, a teraz rozpoczyna działalność Scena Relax. Możliwe, że chude czasy paradoksalnie sprzyjają kulturze.