Spektakl dedykuję mojemu Tacie. Gdy opowiedziałem mu o koncepcji, był niesamowicie podekscytowany. Ten entuzjazm wydłużył mu życie o parę dobrych miesięcy… Ogromnie mi żal, że już nie zobaczy tego przedstawienia – mówi Jerzy Snakowski, reżyser opery „Straszny dwór” w Operze Bałtyckiej.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłeś „Straszny dwór”?
To, wydaje mi się, pierwsza opera, jaką widziałem w życiu. Spektakl Teatru Wielkiego w Warszawie, reżyserował Marek Weiss, miałem może dwanaście lat. To była inscenizacja bajkowa, tak bym dziś to ujął. A potem było jeszcze w moim życiu wiele innych „Strasznych dworów”. Ostatnio nieco mniej śledzę wszystko to, co dzieje się na operowej scenie…
Dlaczego?
Jakoś stałem się chyba, tak to ujmę, mniej pojemny na muzykę. Nie jestem w stanie – jak to kiedyś było – aż tyle jej w sobie pomieścić, tak pełny jestem. Dlatego dobieram dawki staranniej, rzadko kiedy słucham dla przyjemności. Wolę ciszę. Zresztą bez ciszy nie ma muzyki.
Opera narodowa, za taką uchodzi sztandarowe dzieło Moniuszki. Co dziś właściwie pojęcie to znaczy?
Ona jest narodowa, arcypolska, choćby ze względu na dwa fragmenty w libretcie. Pierwszy to: „Baczność Stefanie, wszakże się przyrzekło żyć w bezżennym stanie”, i drugi: „Któraż to, która tej ziemi córa nie drży z powicia. Życiem jej życia?”. To jest arcypolskość naszego języka.
Myślisz, że wszyscy potrafią dziś tymi słowami się zachwycić, dostrzec je? Ktoś robi dziś teatr, mając na uwadze piękno polszczyzny?
Gdy robi się „Straszny dwór”, znając historię powstania dzieła, które napisane zostało po klęsce powstania styczniowego, a prapremiera stała się manifestacją patriotyczną, to nie sposób odciąć się od intencji autora. I ja od niej odcinać się nie zamierzam.
„Straszny dwór” Moniuszko napisał o Polsce i dla Polaków. O polskości. Wtedy przez polskość rozumiało się cały szereg postaw, działań, które miały ochronić naszą tożsamość przed degrengoladą, zagładą, przed poniżeniem, a zatem należało mocno, grubo, dobitnie, w sposób czarno-biały mówić o rzeczywistości.
A dziś?
Dziś teatr jest bardzo indywidualną wypowiedzią… A może i wtedy Moniuszko mówił to, co myślał?
I ja chcę, realizując to dzieło, pokazać, co o Polsce, o Polakach myślę. Zresztą wielu pewnie myśli podobnie. Wbrew pozorom, to będzie bardzo miły, sympatyczny spektakl, ale z łezką, którą wrażliwcy dostrzegą i przeżyją, każdy na swój sposób. To jest łezka nad tym światem, nad światem, który dla mnie się kończy. Myślę o świecie, który rozumiałem, który był światem moich wartości.
Gdzie nie utożsamiało się zaradności z cwaniactwem, a dumy z wywyższaniem się. To był świat autorytetów, gdzie ci u góry byli przewodnikami, a nie ludźmi, którzy w sposób nieuczciwy wyrwali się z peletonu. Daliśmy im żółtą koszulkę lidera, a oni sypnęli nam w oczy żwirem spod tylnego koła. Nasze zaufanie wykorzystali w niecnych celach.
Dlatego słowo-klucz, które się przewija w mojej opowieści o strasznym dworze, to słowo „pogarda”.
Co na to Moniuszko?
Musiałem spojrzeć na jego dzieło z nieco innej perspektywy. Inne czasy. Długo zastanawiałem się, kim są dziś ci jego bohaterowie?
Kim są?
Są tam, na przykład, Damazy i Maciej, życiowe fajtłapy. A skoro dziś cwaniactwo myli się z zaradnością, to ja też muszę postawić na głowie te postaci i tę historię. Żeby dostrzec u tych, którzy do tej pory byli napiętnowani, cechy pozytywne. To nie było trudne.
Maciej wciąż zasuwa, ciężko pracuje, to na niego spadają wszystkie obowiązki, jest tym, który zawsze chce się dogadać, który mówi prawdę, mówi to, co myśli, mówi to, co wie. Damazy z kolei to intelektualista, w libretcie napisano, że jest alchemikiem, człowiekiem, który szuka, dąży do prawdy, to naukowiec. Obaj reprezentują wartości mi bliskie, czyli pracowitość, poczucie obowiązku, trzymanie się pewnych zasad, lojalność. Wokół tych postaci zbudowałem sobie całą tę opowieść.
Z takiej perspektywy nagle okazało się, że Miecznik, wzór cnót, staje się kimś zupełnie innym, człowiekiem ograniczonym w myśleniu, słabym, który zdaje się głosić: „Polska tylko dla Polaków!”. I tak powstała opowieść o pogardzie. O pogardzie, która jest efektem nierozumienia się. Braku dialogu, braku potrzeby dialogu. Strachu przed obcym, przed obcymi wartościami. Pogarda staje się tu tarczą, doprowadza do – w tym przypadku – do rozbicia rodziny.
Wymyśliłeś sobie nową postać w tej historii.
To żona Miecznika. Kobieta, która kiedyś przysięgała mężowi wierność, oddanie. I tej przysięgi – na dobre i złe – się trzyma, mimo że on ją bardzo źle traktuje. Miecznikowa jednak wierzy, że swą niezłomną postawą zaprowadzi w rodzinie ład. Pewnie przegra, finałowy pocałunek wcale nie oznacza czegoś dobrego.
Od początku chciałem, by wydźwięk mojego spektaklu był wręcz idealistyczny. Ale potem pomyślałem, że to jednak fałszywa droga, więc na koniec dorzucam do tego miodu ziarnko goryczy.
Czyli?
Weselmy się, ale nie traćmy czujności! Bądźcie uważni! Kochajmy się, ale pamiętajmy, że miłość też może w pewnym momencie sprawić, że stracimy czujność. Że nam się wszystko może posypać. Sugeruje to już plakat...
Co właściwie oznaczają te ślady, ta symbolika?
Podeptanie. Znieważenie tego, co dla nas ważne, zniszczenie wartości, piękna. Pokazujemy na scenie zjawisko pogardy w skali rodziny, a plakat poszerza tę perspektywę. Przyznam, że jednak niezręcznie się czuję, mówiąc, że robię spektakl o polskości, o Polsce. Kimże jestem, by się na coś takiego porywać?! Dlatego cieszę się, że autor plakatu Szymon Szymankiewicz otworzył pewną furtkę, a nawet wrota perspektywy mojego spojrzenia na rzeczywistość, na to dzieło.
„Kochajmy się, świat nie jest taki zły, niech no tylko zagrają mazura!”, a z drugiej strony – pogarda. Kontrast, który działa najsilniej.
Na to liczyłem. Mówi się, że „Straszny dwór” jest nieco płaską komedią, że postaci są tu jak kukiełki, a przecież wystarczy, wzorem Szekspira, pomieszać to, co tragiczne, z tym, co śmieszne.
Jeszcze raz wrócę do Miecznikowej, to odpowiednik Hrabiny z „Wesela Figara” Mozarta. Kobieta, która kocha męża-łajdaka. Wdaje się nawet w wesołą intrygę, żeby utrzeć mu nosa, i udaje że ta intryga ją bawi, a jednak bardzo cierpi, choć w finale mu przebacza. A przecież wiemy, że jak kurtyna opadnie, mąż znów zacznie ją zdradzać…
Piękna postać, bo przecież kocha się za nic.
Taka jest Miecznikowa.
Jak młode pokolenie odbierze twój „Straszny dwór”?
Nie umizguję się. Dlatego nie rezygnuję ze staropolskiego sztafażu. Chciałbym, by widzowie zobaczyli historię z dawnych lat, którą jednak nie do końca gloryfikuję, ale od której nie uciekam, za która się nie chowam.
Duży wpływ miała na tę realizację książka Kamila Janickiego „Warcholstwo”. Na pewno będzie to opowieść dla tych, którzy „Straszny dwór” znają, trochę bawię się – dla własnej przyjemności – tradycją wykonawczą. Chciałem zrobić tę operę inaczej. Od tradycji dawnego kostiumu jednak nie odstępuję, po co rezygnować z czegoś, co jest bardzo ładne?
Teraz w teatrze często ucieka się od tego, co jest ładne.
Reżyserią operową zacząłem się zajmować zobaczywszy spektakl, który nikomu się nie podobał, choć wydane zostały nań ciężkie publiczne pieniądze. W takich chwilach odzywa się we mnie żyłka społecznika, bunt: Jak można za publiczne pieniądze wystawić taką słabiznę?!
Od wielu lat jako popularyzator opery mam kontakt z publicznością operową, znam jej gusta, nie chcę robić teatru wbrew widzom. Proponuję zatem teatr środka.
To jest teatr wbrew niektórym, przecież różne są gusta, ale na pewno nie jest to teatr wbrew samemu sobie. Trochę wbrew tradycji szukam czegoś nowego, ale nie robię niczego wbrew dziełu, cały czas trzymam się libretta, muzyki przede wszystkim. Dlatego, uprzedzam, przedstawieniem tym nie tylko nie podlizuję się młodzieży. Nie podlizuję się nikomu.
Kiedy dyrektor Opery Bałtyckiej Romuald Wicza-Pokojski zaproponował ci ten tytuł…
Miał na uwadze dzieło, które będzie dobre dla gdańskiej opery, ale i dobre dla mnie. A zatem coś arcypolskiego, ale raczej w tonacji dur. Wybór mnie ucieszył. Po chwili jednak się przestraszyłem, a teraz znów jestem zadowolony. Bo to po raz drugi wrzucenie mnie na bardzo głęboką wodę. „Czardaszka” to było mieszanie gatunków, co uwielbiam, tu też nieco bawimy się rewią, będzie sporo tańca… Nie potrafię inaczej.
Czuję jednocześnie ogromną odpowiedzialność, że zajmuję się czymś szalenie wartościowym, czymś, co swoją wartość potwierdziło przez 150 lat! Ale gdy przyjechała do opery scenografia warta 300 tys. zł, to naprawdę zadrżałem! To zatrząsł mną pewien rodzaj fiksacji, by nie zmarnować, nie moich w końcu, pieniędzy. O tym zresztą jest też „Straszny dwór”, przestrogą, by nie zmarnotrawić społecznego majątku.
Często podczas prób podkreślałem, by trzymać się uwag Moniuszki, że one tu grają rolę główną, że to w jakimś sensie list kompozytora napisany do mnie. A skoro on to do mnie napisał, to uszanujmy to.
To twoja trzecia, po gdańskiej „Księżniczce czardasza” i warszawskiej operze dla dzieci – reżyseria. Czujesz się w tej roli pewniej?
Jestem spokojniejszy. Zrealizowanie bajki dla dzieci dało mi poczucie, że naprawdę mogę się reżyserią zajmować. Że panuję nad tym. Że nie marnuję czasu. Myślę, że stoję na właściwym miejscu, bo znam teatr operowy od podszewki, z każdej strony barykady, jako widz, organizator, zarządzający, popularyzator, nawet jako występujący na scenie. Nie marnuję czasu na zapoznanie się z dziełem, znam je dobrze. Większość wręcz na pamięć.
Widziałem też ogrom realizacji. Także te, które w rękach reżyserów dramatycznych uchodziły za eksperyment operowy. U mnie będzie mniej eksperymentu…
Raczej „ku pokrzepieniu serc”?
Chcę zbudować na scenie idealistyczny świat, taki uśmiechnięty straszny dwór. Będzie ładnie, kolorowo, jasno…
A za pulpitem dyrygenckim Yaroslav Shemet.
To jego pierwszy „Straszny dwór”, a to zapowiada świeżość, młodość. Nie zapominajmy, że ta opera to wspaniałe arie. I pozwalam śpiewakom je śpiewać! Nie udziwniam, choć każdego reżysera korci, by wszystko wyreżyserować do końca, ale to pułapka. Opera to teatr muzyczny, muzyka decyduje tu o wszystkim, trzeba pokory.
Gdybyś miał komuś zadedykować ten spektakl?
Dedykuję go mojemu Tacie. Gdy opowiedziałem mu o mojej koncepcji, był niesamowicie podekscytowany. Ten entuzjazm wydłużył mu życie o parę dobrych miesięcy… Ogromnie mi żal, że już nie zobaczy tego przedstawienia.
„Straszny dwór” Stanisława Moniuszki. Premiera w Operze Bałtyckiej w sobotę, 8 listopada.