Spór o Osterwę w Lublinie to nie tylko konflikt, lecz odbicie systemu, gdzie polityka zastępuje dialog, a kultura staje się pionkiem w grze o władzę – pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Kto tu gra, a kto reżyseruje?
Patrzę na sprawę Redbada Klynstry i Teatru Osterwy w Lublinie z perspektywy osoby, która teatr traktuje nie jako instytucję do zarządzania czy kontrolowania, ale jako organizm – żywy, pulsujący napięciem między artystami, publicznością i prawdą sceniczną. A ta prawda, wbrew oczekiwaniom polityków, nie daje się łatwo podporządkować. Co więcej – buntuje się, kiedy próbuje się ją zdławić.
Spór o kierowanie lubelskim teatrem to nie tylko personalna rozgrywka – to symbol głębszego procesu chorobowego, który od lat trawi polską kulturę publiczną: proces upartyjnienia, podporządkowania, wypierania autonomii. Klynstra objął stanowisko bez przeprowadzenia konkursu – już samo to wzbudziło napięcia, bo zespół został postawiony przed faktem dokonanym. W czasach, gdy kultura była traktowana przez władzę jak narzędzie propagandy, nominacja osoby utożsamianej z określoną linią polityczną nie mogła nie wzbudzać emocji. Nie bez znaczenia były wcześniejsze wypowiedzi i wybory zawodowe aktora – wszystko to rezonowało na zespół, który nie czuł się częścią tej decyzji. Ale teatr to nie firma medialna ani gabinet polityczny. To wspólnota. A skoro wszyscy aktorzy – wszyscy! – mówią dziś, że nie chcą dalszej współpracy z byłym dyrektorem, nie jest to już głos niezadowolenia. To forma protestu egzystencjalnego – odrzucenia kogoś, kto nie umiał lub nie chciał budować relacji opartych na zaufaniu i wspólnym celu. Jak w medycynie: jeśli organizm odrzuca przeszczep, nie oskarżamy organizmu – pytamy, dlaczego nie przyjął ciała obcego.
Demontaż autonomii
Sytuacja w Lublinie wpisuje się w szerszy schemat, który przez lata obserwowaliśmy w całym kraju: likwidację konkursów, zastępowanie procedur nominacjami, forsowanie „swoich” bez oglądania się na głosy środowiska. To nie są incydenty – to świadoma polityka, która traktuje instytucje kultury jako pole wpływów. Mechanizmy demokratycznego zarządzania są przy tym jedynie przeszkodą. Klynstra, chcąc nie chcąc, był częścią tego systemu. Co więcej – przez lata zdawał się go akceptować. Teraz, gdy sam został z tego układu wypchnięty, próbuje dochodzić sprawiedliwości przed sądem. Ma do tego prawo, ale pozostaje pytanie: czy sprawiedliwość formalna jest równoznaczna ze sprawiedliwością teatralną? Teatr nie jest urzędem, a dyrektorska funkcja nie może być sprawowana wbrew zespołowi.
Podobny mechanizm obserwujemy dziś w Jeleniej Górze, gdzie – w przeciwieństwie do Lublina – rządy sprawuje Koalicja Obywatelska. Mimo zmiany szyldu politycznego, logika działania pozostaje ta sama: decyzje personalne podejmowane są bez realnego udziału środowiska, a głos zespołu artystycznego jest ignorowany. W Zdrojowym Teatrze Animacji również doszło do odwołania dyrektora w atmosferze niejasności i braku dialogu, co wzbudziło sprzeciw części środowiska. To pokazuje, że problem nie dotyczy jednej partii czy opcji, ale całego systemu, który od lat umożliwia polityczne zawłaszczanie kultury. Gdy tylko zmienia się władza, zmieniają się „swoi” – lecz mechanizm pozostaje niezmienny.
O czym milczy ta scena?
Najbardziej porusza mnie jednak to, że część pracowników woli milczeć – z obawy o utratę pracy lub represje. W miejscu, które z definicji ma być przestrzenią wolności, otwartej debaty i twórczego fermentu, panuje autocenzura. To nie jest problem jednego teatru. To rezultat lat zastraszania, marginalizowania głosu artystów i sprowadzania ich do roli wykonawców politycznych decyzji. Zadajmy więc pytanie: jaki sygnał wysyła ta sytuacja do obecnej władzy? Bo choć dziś PiS już nie rządzi centralnie, to wiele instytucji wciąż podlega lokalnym władzom tej partii – a tam nadal dominuje logika ręcznego sterowania. Jeśli obecny rząd nie wprowadzi realnych zmian systemowych – transparentnych konkursów, zabezpieczeń autonomii zespołów, ustawowych gwarancji niezależności – historia lubelskiego teatru będzie powtarzać się w kolejnych miastach.
Prawda sceniczna a kłamstwo biurokracji
Dziś Klynstra walczy w sądzie o stwierdzenie, że jego odwołanie było bezprawne. Możliwe, że tak właśnie było. Ale nawet jeśli sąd to przyzna, czy oznacza to, że powinien wrócić? Że zespół ma udawać, że przez pięć lat nic się nie wydarzyło? Że można „nakazać” ludziom współpracę? Tu dochodzimy do sedna: teatr to nie tylko prawo – to relacje, emocje, zaufanie. Można przywrócić dyrektora, ale nie da się przywrócić szacunku zespołu, jeśli został utracony. I to właśnie jest największa teatralna ironia tej sytuacji – formalna racja nie przywraca wspólnoty, a teatr bez niej traci sens.
Zamiast pointy: teatr to nie łup
Zarówno w Lublinie, jak i w Kielcach, obserwujemy to samo: nadużycie władzy nad instytucjami kultury. Dyrektor nie jest przecież funkcjonariuszem partii, ale liderem środowiska. Jeśli nie rozumie języka sceny, jeśli nie słyszy głosu zespołu, jeśli nie potrafi być partnerem – nie ma prawa przewodzić. Nie chodzi więc dziś tylko o Redbada Klynstrę. Chodzi o system, który pozwala na nominacje z pominięciem dialogu, a później pozwala takim nominatom sądzić się o „krzywdę”, ignorując krzywdę zespołu. Jeśli ten system nie zostanie zreformowany, będziemy oglądać nie teatr, ale jego smutną parodię – pozbawioną duszy, tożsamości i odwagi. A przecież teatr, ten prawdziwy, nie boi się mówić prawdy – nawet wtedy, gdy jest ona niewygodna. Nawet wtedy, gdy dotyczy tych, którzy chcieliby mu zamknąć usta.
Na podstawie doniesień prasowych Onetu, „Gazety Wyborczej” i Jawnego Lublina. Opracowanie własne.