EN

9.01.2023, 10:26 Wersja do druku

Tak współczesne jak żelazko

„Plac Bohaterów" Thomasa Bernharda w reż. Franciszka Szumińskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Karol Rawski w portalu Teatrologia.info.

fot. Bartek Warzecha/mat. teatru

Plac Bohaterów to drugie reżyserskie spotkanie Franciszka Szumińskiego z Thomasem Bernhardem. Wcześniej, w 2021 roku w Łaźni Nowej w Krakowie, reżyser wystawił na podstawie prozy austriackiego pisarza Oddech. Premiera w Teatrze Wybrzeże to jedno z kolejnych spotkań polskiej publiczności z tym dramatem. Do tej pory bowiem Plac Bohaterów realizowany był w Teatrze Telewizji w reżyserii Piotra Szalszy w 1998 roku oraz jako słuchowisko w Teatrze Polskiego Radia w reżyserii Janusza Kukuły w 2006 roku. Na scenie został wystawiony w łódzkim Teatrze Jaracza przez Grzegorza Wiśniewskiego w 2017 roku. Wcześniej Heldenplatz – zachowując tytuł oryginalny – zrealizował Krystian Lupa w 2015 roku. Jego premiera miała miejsce w Wilnie w Litewskim Narodowym Teatrze Dramatycznym, ale spektakl był grany wielokrotnie w Polsce. Zwłaszcza to ostatnie wystawienie wydaje się istotne w kontekście spektaklu Szumińskiego – reżyser bowiem zdaje się sporo czerpać z dokonań inscenizacyjnych Lupy, nie tylko jeśli chodzi o estetykę, ale także sposób prowadzenia gry, oparty na pauzach, statyce i brzemiennym w znaczenie milczeniu, przerywanym monologami, które bohaterowie – zwłaszcza w scenie pierwszej – prowadzą jakby dla siebie.

Cieszy kolejna inscenizacja tego ostatniego dramatu, który okazał się niezwykle ważnym komentarzem dotyczącym problemów Austrii końca lat osiemdziesiątych, a tamtejszą publicznością po prostu wstrząsnął. Waga społecznego oddziaływania Placu Bohaterów jest niezwykle duża. Dramat i jego premiera w Burgteather w 1988 wywołały skandal i stały się jednym z głosów w dyskusji rozliczeniowej z przeszłością kraju i odpominaniem historii.

Osią sztuki jest pogrzeb Józefa Schustera, którego samobójcza śmierć staje się nie tylko przyczynkiem do spotkania i rozważań na temat kondycji państwa i własnej rodziny, ale także jedną z możliwych odpowiedzi na zderzenie z wielkim kryzysem. Figura samobójcy-Żyda-profesora to jedno z wielu widm nawiedzających bohaterów dramatu (Józef pojawia się na scenie za pomocą projekcji), bo przeszłość i związane z nią traumy są w nim aktualizowane na wiele sposobów.

Widmowe istnienie zaklęte jest w przedmiotach, dlatego tak istotna jest fantastycznie zrealizowana przez Natalię Kozłowską scenografia – ascetyczna, a jednak niesamowicie sugestywna. Prostokąt sceny jest centralną częścią przestrzeni gry. Po obu jego stronach siedzi widownia, która może obserwować ‒ w zależności od aktu ‒ wielką szafę, szezlong, deskę do prasowania, buty, później ławkę w Volksgarten, by na koniec powrócić do mieszkania w scenie w jadalni ze stołem, krzesłami, zastawą i kryształami. Meble od razu sytuują nas w konkretnym dziedzictwie kulturowym – mieszczańskim świecie, który mimo wojny i emigracji zachował łączność z dawną świetnością.

fot. Bartek Warzecha/mat. teatru

To dość istotne, bo w „monologowym” dramacie Bernharda Szumiński tak samo jak słowem gra przestrzenią i ruchem scenicznym. Środek sceny pozostaje zawsze wolny i „niezagospodarowany” rekwizytami. Podział wyznacza przekątna, przez którą co jakiś czas dokonuje się przejście którejś z postaci. Skupiskowe ułożenie aktorów i elementów scenografii tym bardziej pokazuje ich wewnętrzny podział. W gruncie rzeczy tylko kluczowe wystąpienia Profesor Anny (Bernhardowskiego Profesora Roberta) – w tej roli wspaniale wybrzmiała Dorota Kolak – dzieją się w tym swoistym axis mundi.

Dlaczego ten podział jest taki ważny? Bo to jeden z wielkich tematów tego dramatu. Nie chodzi w nim tylko o odradzające się nastroje antysemickie, ale także o erozję więzi rodzinnych i społecznych. Małżeństwa rozpadają się i z założenia są nieszczęśliwe, rodzice nie dbają o dzieci ‒ a dzieci odpłacają się im tym samym, role zostają odwrócone – gosposia staje się gospodynią, a pani domu udaje się na wewnętrzne wygnanie, popadając w szaleństwo. Nad wszystkim unosi się groźba powracającego nazizmu i coraz głośniejsze wiwaty na cześć Hitlera z Placu Bohaterów. Wszystko rozpada się, wszystko zmierza ku katastrofie, przed którą nie ma ratunku – można próbować dokądś uciec, wyprzeć to, co się dzieje, zwariować albo się zabić. Oczywiście wszystkie te postawy u Bernharda zostają zhiperbolizowane i podsycone oparami absurdu podszytego całkowitą tragicznością losu oraz momentu dziejowego.

I tu następuje niewielki zgrzyt – o ile żelazko pojawiające się w pierwszej scenie – bardzo współczesne i nijak nieprzystające do końcówki lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, choć zauważalne i wyróżniające się na tle scenografii – nie jest aż tak drażniące, to łatwość paralel poprowadzonych między współczesną Polską a ówczesną Austrią zgrzyta trochę bardziej. Bezsprzecznie Plac Bohaterów ma w sobie wiele treści, które celnie punktują życie społeczne gdziekolwiek by się ono nie toczyło – niekompetencję władz; przemysł i postęp, które przynoszą tyle rozwoju, ile wcześniej zniszczyły; cynizm ludzi wykorzystujących wzniosłe idee i religię do własnych celów; dobroczynność na pokaz i brak mocy sprawczej inteligencji – jednak próby utożsamienia sytuacji obu krajów, choćby w scenie, w której Profesor Anna mówi o „trzydziestu ośmiu milionach statystów”, które czekają na swojego reżysera, trąci nieco wątpliwą „polonizacją”.

fot. Bartek Warzecha/mat. teatru

Trzeba pamiętać, że jest to jednak dramat rewizyjny, odpominający, występujący przeciwko istniejącej jeszcze wtedy narracji jakoby Austria była pierwszą ofiarą wojny i nie ponosiła odpowiedzialności za zbrodnie nazizmu. Jego premiera w ojczyźnie Bernharda ma miejsce pół wieku po przyłączeniu Austrii do Rzeszy i to przyłączeniu entuzjastycznym, czego dowodem są wiwaty i wiec, który odbył się na Heldenplatz (Plac Bohaterów) połączony z przemową Hitlera w 1938 roku. Wydarzenie to przypieczętowało udział Austriaków w zbrodniach II wojny światowej. Dramat jest rozrachunkiem Bernharda z własnym narodem, który sam go nie zrobił, bo przecież w połowie lat osiemdziesiątych wybiera na urząd prezydenta Kurta Waldheima, związanego w przeszłości z NSDAP. Tą sztuką Bernhard pozwalał wybrzmieć temu, czego przez wiele lat nie chciano słyszeć.

I choć uniwersalizowanie, o którym zresztą Szumiński mówi w wywiadzie z Magdaleną Raczek, wydaje się atrakcyjne, co zresztą reakcje publiczności potwierdzają, pozostaje pytanie na ile w ogóle próby przetransponowania sytuacji postnazistowskiej Austrii w bardzo konkretnym momencie historycznym na sytuację jakiegokolwiek innego kraju mają szansę się udać. Bezpośrednie odesłanie w przedstawieniu do Polski sprawia, że to, co bohaterowie mówią, nabiera innego wydźwięku. Na ile uproszczenia stosowane w naszym dyskursie publicznym – choć chwytliwe – mogą wytworzyć jakiś pozytywny ruch czy „ferment” społeczny, ponieważ żeby dostrzec problem podnoszącego się w Polsce i Europie nacjonalizmu, dochodzenia do władzy partii prawicowych czy skrajnie prawicowych ‒ nie trzeba iść do teatru na Bernharda. Może warto byłoby pozostawić publiczności interpretację możliwych zagrożeń i procesów, które powinny zaniepokoić, uczynić z Placu Bohaterów studium przypadku, zamiast wskazywać widzom palcem tezę, z którą łatwo się zgodzić bez większego wysiłku, a która w tej uproszczonej formie stawiana jest nie pierwszy już raz.

Nie zmienia to jednak tego, że Plac Bohaterów w reżyserii Franciszka Szumińskiego to niezwykle przemyślane reżysersko, koncepcyjnie, scenograficznie i wizualnie dzieło, które z całą pewnością warto zobaczyć. Dorota Kolak (Profesor Anna Schuster) i Małgorzata Brajner (Pani Zittel) są fantastycznymi filarami widowiska, na których spoczywa ciężar najdłuższych i najbardziej wymagających monologów prowadzonych w świetny sposób, bo nawet o „gównie wylewającym się z austriackiej kloaki” potrafią mówić z wirtuozerią.

Sam pomysł obsadzenia w roli Profesora Roberta Schustera kobiety oraz zmiana wujka na ciocię Annę jest bardzo ciekawy i, co ważne, wydaje się dodawać tej postaci stanowczości, zwłaszcza w partiach bardziej dosadnych. Natomiast zmiana córki Anny na syna Roberta (w tej roli Robert Ciszewski) dodaje sporo dynamizmu w dialogach i ożywia akcję. Warto także podkreślić kreację Katarzyny Michalskiej (Olga Schuster), która – choć w dialogach może się zdawać bardzo zachowawcza emocjonalnie – gra całą sobą, zwłaszcza spojrzeniem, które potrafi w scenie trzeciej wyrazić całą gamę niechęci żywionej do Pani Zittel.

Dobrym rozwiązaniem scenograficznym jest zastosowanie projekcji wideo (odpowiadał za nie Stanisław Zaleski). Dzięki nim jest możliwość ogarnięcia wzrokiem całości, ale też przyjrzenia się zbliżeniom twarzy aktorów, pojawiającym się na oblekających scenę ze wszystkich stron firanach, przez które widz ma wrażenie swoistego podglądania tego, co dzieje się w domu żałobników, rozwoju ich relacji i powolnego upadku.

Takie ograniczenie przestrzeni, zwłaszcza w scenie finałowej, tym mocniej akcentuje zamknięcie, pułapkę, w której rodzina Schusterów znalazła się, powracając do Wiednia po wojnie. Potęguje to coraz głośniejszy wiwat na cześć Hitlera dobiegający z Placu Bohaterów, który w końcu wypełnia całość sali, stając się nieznośnym i całkowicie zagłuszającym to, co starają się jeszcze powiedzieć niedoszłe ofiary Führera.

Plac Bohaterów jest spektaklem trudnym, który wymaga od widza bardzo uważnego śledzenia interakcji i zachowań bohaterów niszczących siebie nawzajem i próbujących wydostać się w ten czy inny sposób z wszechogarniającego ich cynizmu świata, głupoty oraz bezradności. Jednak czy którakolwiek z obranych przez nich dróg jest tą ratunkową? Obawiam się, że nie, bo to jest gorzką esencją dramatu – katastrofę można odwlekać, ale nie da się jej uniknąć.

Tytuł oryginalny

TAK WSPÓŁCZESNE JAK ŻELAZKO

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Karol Rawski

Data publikacji oryginału:

05.01.2023