„Planeta małp” w reż. Marcina Libera we wrocławskim Teatrze Polskim w Podziemiu. Pisze Kamil Pycia.
Najistotniejszą rzeczą, której chciałem się dowiedzieć, jadąc do Wrocławia na „Planetę małp” w Teatrze Polskim w Podziemiu, była kwestia tego, czy małpy robią małpie figle i czy ciekawski George też istnieje w tym uniwersum obłędu. Jednocześnie ten spektakl przypadkowo wpadł w moim teatralnym kalendarzu pomiędzy „Baśń o wężowym sercu” z Kielc, a „Polish Horror Story” z Krakowa, tworząc mi swoistą Liberiadę, czyli prawdziwy showcase tego reżysera. Fantastycznie.
Liber na podstawie tekstu Jarosława Murawskiego i w towarzystwie fantastycznego zespołu aktorskiego kreśli opowieść – trzymając się wizji zaczerpniętej z książki Pierre’a Boulle – o świecie przyszłości, w którym rozumne szympansy stają się dominującym gatunkiem, a ludzie zostają zdegradowani do roli zwierząt. Takie zakrzywienie osi historii pozwala przez zachowania małp na scenie przyjrzeć się zachowaniom człowieka i stosunkowi gatunku ludzkiego do całej natury, którą chce ujarzmić. Przez niezatrzymującą się nawet na sekundę kawalkadę naukowych dysput pomiędzy ucztującymi na scenie małpami dane nam będzie zobaczyć smutną prawdę o tym, jak zapatrzony w siebie samego jest człowiek jako najdoskonalszy element ewolucji oraz to, jak bezrefleksyjnie bierze sobie we władanie zwierzęta i wykorzystuje je bez najmniejszej krztyny empatii. To na wskroś ekologiczno-empatyczne przedsięwzięcie rozgałęzia się swobodnie niczym korzeń drzewa, mając wspólny rdzeń, jakim jest istota małpieństwa (czy też człowieczeństwa) i tworzy swoisty kalejdoskop scen orbitujących wokół głównej problematyki „Planety małp”. Śmiało sięga też po konteksty lokalne i tu na uwagę zasługuje świetnie zagrana przez Agatę Kucińską i Michała Opalińskiego sekwencja natrząsająca się z państwa Gucwińskich, znanych z dyrektorowania we wrocławskim zoo. Poprzez odwrócenie porządku i ukazanie małp odbierających ludzkie noworodki matce, aby je wychować, bo wiedzą lepiej niż ona sama, jak się nimi zająć, bardzo mocno zaakcentowany zostaje paternalistyczny charakter relacji człowiek-zwierzę. Spektakl zahacza również o tematykę eksperymentów na zwierzętach i prób wykorzystywania ich w nauce dla korzyści człowieka. Smutna perspektywa, dodatkowo brutalnie podkreślona przez zamianę miejsc ludzi i małp. W ogólnym rozrachunku mamy tutaj do czynienia z próbą podsumowania tego, jak człowiek pozawala sobie na zbyt wiele w zakresie czynienia sobie świata podległym i legitymizowania tego faktu, czy to za pomocą nauki, czy też religii.
Niemniej, pomimo próby mierzenia się z tak istotnym tematem, mam nieodparte wrażenie, że momentami „Planeta małp” grzęźnie w błocie na jałowym biegu i nie jest w stanie wykaraskać się z tego przestoju, a realnym problemem całości jest chyba sam tekst Murawskiego, w którym treści jest zbyt mało jak na 90-minutowy spektakl. Cała reszta ekipy realizatorskiej stara się jednak ciągnąć przedsięwzięcie, jak tylko może i tak na przykład na poziomie reżyserskim Liber wychodzi odrobinę poza swoje już dobrze znane schematy i przy nieustającym akompaniamencie małpiego jazgotu zdaje się prowadzić aktorów w pewne pole wyciszenia, do środka nich samych. Pomimo całego błyszczącego blichtru strojów czy fragmentów pałacowej scenografii aktorzy są tu i teraz, skupieni na konkretnych rozterkach. Podobny zabieg Liber wykorzystał w „Bezmatku” w Teatrze Ludowym – aktorskie wyciszenie przy przytłaczającej emocji problematyki spektaklu. Wszystko to dodatkowo zostało ciekawie ograne choreografią duetu Hashimotowiksa – doskonale ogląda się szalony tan małp w scenach zbiorowych, czy to podczas tańca w rytm hipnotyzującej muzyki Kanieckiego, czy w trakcie ucztowania. Solidna robota.
Aktorsko „Planeta małp” wypada doskonale, z resztą nie ma co tutaj chwalić, bo na scenie mamy po prostu wytrawnych aktorów. Realnie czuć niesamowitą chemię między nimi, wyciskają ze swoich małpich wcieleń sto procent i bardzo dobrze grają na zmianę to fascynację ludzką widownią, a to obrzydzenie, które do nas – jako ludzi – czują. Wyjątkowo mocno stęskniłem się za Michałem Opalińskim i cudownie było ponownie zobaczyć, jak wymiata, bo ostatni raz dane mi było go oglądać w 2017 roku w „Fuck… Scenach buntu”. Jednocześnie chcę podkreślić, że ogromna gracja, z jaką ten mikrozespół dźwiga tekst spektaklu, zasługuje na gromkie oklaski, bo dali z siebie najwyraźniej więcej niż Murawski w trakcie pisania go.
Podsumowując, Teatr Polski w Podziemiu zaprezentował nam spektakl ciekawy wizualnie, poprowadzony reżysersko z werwą i zaserwowany przez aktorów z ogromną klasą, ale niestety grzęznący treściowo, niezbyt odkrywczy i dość leniwie napisany. Całość summa summarum wychodzi mocno letnia, żeby nie powiedzieć rozczarowująca. Można ze spokojnym sumieniem obejrzeć, ale trzeba mieć z tyłu głowy, że będzie to podobny przypadek, jak z remakiem „Planety małp” w wykonaniu Tima Burtona. Niby wszystko jest na miejscu, ale nie żre – solidne na pół gwizdka.
Jedyna scena, która zamieszka na dłużej w moim serduszku, to opowieść o dwóch chłopcach, którzy w szkole podstawowej mieli nierozwiązany konflikt, spotkali się po latach i mimo upływu czasu ta zadra wróciła, kończąc się eskalacją przemocy – to jest takie pisanie, jakiego chciałbym więcej w tym spektaklu. Dodatkowo wybornie podane przez Michała Mrozka z niemalże pantomimiczną grą Lulka i Opalińskiego w tle. Bardzo mocna sekwencja i będę ją obracał sobie w pamięci, aż jej krawędzie staną się bardziej miękkie i obłe, żeby mogła niczym kamień na dnie rzeki żyć, póki nie rozpuści się we mnie do końca.