EN

25.08.2023, 17:58 Wersja do druku

Szekspir(iada)

Czwartkowy wieczór 10 sierpnia 2023, Sala Szekspirowska Teatru Polskiego w Szczecinie. Niezwykły, inauguracyjny koncert specjalny, w duchu i literze na poziomie dwukreślnego C. Na scenie Orkiestra Kameralna Filharmonii Szczecińskiej, zespół muzyczny, soliści, wokaliści i Marek Kondrat wespół z Grzegorzem Turnauem – pisze Marek Koszur.

mat. teatru

Sztuka - baczność!
Na prawo - zwrot!
Za kulisę - marsz!

Powiem o czymś, na czym naprawdę się znam!

Nie ma na świecie lepszego ode mnie znawcy w kwestii tego, co mi się podoba, a co nie. Może przypominają sobie Państwo niejakiego Szekspira, ale on zdobył się jedynie na pytanie: jak wam się podoba? A ja - wiem.

****

Herbert von Karajan, który w latach 70. XX wieku, za namową przyjaciela, producenta telewizyjnego intensywnie utrwalał swoje interpretacje na taśmach wideo. Wypracował wtedy specyficzny, niemal monumentalny styl dyrygowania. Zamknięte oczy, czarny golf, światło z kontry, charakterystyczna fryzura i ta nieobecna twarz artysty… Dyrygował... wirtualnie. Muzyka jest we mnie i ze mnie… Kamera, niczym dłuto Fidiasza rzeźbiła żywy pomnik artysty.

Karajan szokował cały świat własną aranżacją siebie samego – jako artysty i człowieka nowych czasów.

Właśnie wtedy, pewien meloman spotkał kolegę, muzyka z zespołu Berlińskich Filharmoników.

- Przepraszam, przepraszam, ale spieszę się na koncert – sumitował się artysta.

- Tak, czytałem, że dziś dyryguje Karajan! A czym?

- Nie wiem, czym dziś dyryguje Karajan, w każdym razie my gramy piątą Beethovena.

****

Czwartkowy wieczór 10 sierpnia 2023, Sala Szekspirowska Teatru Polskiego w Szczecinie. Niezwykły, inauguracyjny koncert specjalny, w duchu i literze na poziomie dwukreślnego C.

Na scenie Orkiestra Kameralna Filharmonii Szczecińskiej, zespół muzyczny, soliści, wokaliści i Marek Kondrat wespół z Grzegorzem Turnauem.

Marek Kondrat, który tu, w Szczecinie wraca na scenę, jak Lear do zmysłów.

Lecz moją uwagę niemal całkowicie skradła… szekspirowska westalka – wiolonczelistka, niewybaczalnie wprost wycofana, choć jednak na środku sceny.…

- Za ten pomysł - masz mnie! - pomyślałem w duchu, dyrektorze Adamie…

****

Trudno było rozeprzeć się w VIP-owskiej loży balkonu drugiego, by dać się ponieść chwili. Wiem, nie musiałem rosnąć aż tak nienormatywnie. Mogłem, jak inni, z umiarem, ale ja tego właśnie słowa i stanu nie toleruję tak, jak inni pokory.

****

Od pierwszej sekundy wiolonczelowego intermezza doświadczyłem, jak się to w telewizji mówiło – uczucia asynchronii: widzę jedno – słyszę drugie. Bo choć wiedziałem, że popłynie cudowna opowieść wiolonczeli, to ja w gruncie rzeczy słyszeć będę dźwięki bardziej z epoki, z violi da gamba. Ale siedzący przede mną i pochyleni nad swoimi konsolami akustycy wybili mi z głowy oczekiwania, wyobrażenia, pewność, że usłyszę naturalny, niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju dźwięk wiolonczeli, z duszy i natury tak przecież bardzo szekspirowskiego instrumentu. Śpiewna w chropowatości, dosłowna w umowności.

==============================================

Oni, akustycy, jak się okazało, wzięli koncert w swoje ręce i jak Karajan - dyrygowali nagłośnieniem całkowicie ignorując to, co odbywało się na scenie.

==============================================

Koszmar. Zupełna katastrofa.

Inauguracja Sali Szekspirowskiej zaczęła się od razu od poziomu finałowej sceny z Greka Zorby. Tyle, że przynajmniej mnie nie było do śmiechu. Ci Panowie mają chyba wszczepiony w miejsce muzycznej wrażliwości jakiś elektroniczny preset – cokolwiek miksują, jest to wzorzec gminnego koncertu rokowego. Stopa perkusji, niskie tony, przesterowanie, wyśrubowana dynamika. A całość brzmienia tak płaska, wyjałowiona, jak kapsel z butelki piwa rozklepany końską podkową.

****

Zamknąłem oczy. Sztorm z dźwięków wywołał obraz artystów tonących w kipieli dźwięków, którzy mogą przebić się przez ten rumor tylko w jeden sposób – przekrzyczeć go. Słowa? Utonęły jako pierwsze.

Inne aktualności

****

Uparłem się – na scenie widziałem bodaj dziewięciu wiolinistów, ale nie słyszałem brzmienia ich skrzypiec. Lała się z głośników masa dźwięku, jak zjełczały budyń, podeszły serwatką. I gdyby nie syczące i szeleszczące głoski, w ogromnej większości wersów nie byłbym w stanie zrozumieć ich treści.

A treść tu była, to znaczy - miała być… Treścią!

Głosy…? Głosy w tak wysublimowanej sytuacji, opowiadające o najpiękniejszych i najważniejszych sprawach - o miłości, brzmiały w tym spektaklu tak, jak – niech mi darowanym będzie, panie Henryku – z mikrofonu i głośnika pańskiej mobilnej radiostacji! Porucznik Makrocki z Milicji Obywatelskiej, udostępniał nam to urządzenie w latach siedemdziesiątych XX wieku, a wykorzystywaliśmy je w szczecińskim radiu do przekazywania na żywo relacji „z ulic miasta”. W tej radiostacji była zwykła słuchawka telefoniczna z mikrofonem węglowym, a więc o szalenie zawężonym paśmie przenoszenia dźwięku. Podobnie brzmiały głosy wokalistek czwartkowego koncertu. Głosy odarte z tak rozpoznawalnego dla występujących artystów brzmienia, z aury i intymności. Zapewne skompresowane, znormalizowane elektrycznie – grzmiały syntetycznie, z śladowymi oznakami interpretacji. Głosy z brzmieniem wyklepanym młotkiem na blachę.

Spojrzałem na aplikację mierzącą poziom głośności: 82, 87, 92, 96 decybeli. W ostatnim rzędzie! A momentami – pojawiało się ostrzeżenie – „natężenie dźwięku zagrażające zdrowiu”.

Szekspir nie musi krzyczeć by mówić, najlepiej go słychać, gdy prawie milczy.

===============================

I Marek Kondrat.

===============================

Byłem przekonany, że sam Słowacki szepnął mi właśnie do ucha…

__Pamiętam ten głos i straszne zaklęcie,

__Na które odwrzasł mi duch: «To Królowa!»

__I całe mego ducha wniebowzięcie

__Upadło… A wtem jasność przyszła nowa

__I w tem powietrzu jako w dyjamencie

__Ukazał się wid… Piękność, córka Słowa.

__Pani któregoś z ludów na północy,

__Jaką judejscy widzieli prorocy…

Głos tak treściwy… Tu w misji szczególnej… A aktor siedząc w prawej loży, jak krasnoludek dopraszający się: koledzy, weźcie mnie na scenę, miast czarować z ducha szekspirowską frazą, w strofy różnych poetów wplecioną - barwą i kolorem swojego głosu – brzmiał pospolicie. Po wielkim i nieuzasadnionym forte na scenie – on, z boku, wstydliwie, czytał treści dla spektaklu najważniejsze. Niemalże bohater wieczoru…

========================================

Miejscem aktora jest scena. Nieważne – mówi na niej czy też z kartki czyta. Stamtąd i tylko stamtąd gość tak szczególny winien trafiać w nas całą mocą swojej prawdy.

========================================

Adamie, najwytrwalszy z dyrektorów w uporze zwieńczonym „teatrem ogromnym”…. Wizerunek Marka Kondrata kamera przenosiła na wyblakły ekran na końcu sceny, w ujęciu jakże niefortunnym - pochylonego, jakby na klęczniku, a z mojego miejsca widziałem na tle twarzy aktora – miniaturową sylwetkę dyrygenta orkiestry, usytuowaną dokładnie na czubku nosa aktora.

- Czepiasz się! - sam siebie karciłem. - Nie widzisz? To pomysł jak z disnejowskiej Fantasy – tam, maestro Stokowski wchodzi po schodach na najwyżej na świecie ustawiony podest dla dyrygenta i… daje orkiestrze znak – ukażcie nam świat muzycznej fantazji. Tu podestem dla dyrygenta był nos Marka Kondrata.

Ja wiem, początek, wszystko się ułoży, tak tak i dlatego właśnie piszę to, co odczyta Pan, dyrektorze Adamie jako jednoznaczne potwierdzenie od tak wielu lat mojej dla Pana sympatii i uszanowania. Cóż za wolta! A pamięta Pan te miniatury teatralne, któreśmy jedną kamerą, nad jeziorem Głębokim dla Kanału Siódmego TV kręcili? A „Pracownia pod Siódemką”?

I teraz zbudował Pan ten teatr nadwyobrażalny.

Sala, wystrój, kształt, klimat – coś nadzwyczajnego. Opus magnum! Brawo!

I Szekspir na początek. Ale razu - jak u Hitchcocka.

***

Szekspira czytam przynajmniej pięćdziesiąt lat. Od dwóch lat zmagam się (z coraz mniejszym sukcesem) z Wykładami o Shakespearze, pióra W.H. Audena. To jedyna książka, w przypadku której nie działa moja zasada wznawiania wczoraj przerwanej lektury. Zazwyczaj wracam do rozdziału cofając się o kilka akapitów wstecz. Tak, dostrajam się do narracji. W przypadku Audena – to nie działa. Przeczytana wczoraj sekwencja, w powtórce jawi się jako coś ogromnego, co – jak mi się wydaje – wczoraj ledwie musnąłem wzrokiem, nie dostrzegłem tylu niuansów, odcieni i możliwości interpretacji Szekspira. Czytam więc tę książkę ciągle… do tyłu.

****

Czwartkowy spektakl, jak go teraz obejmuję, był w zamyśle taką oniryczną w klimacie powtórką z człowieczeństwa w miłosnym przede wszystkim jego aspekcie, ale też zadziwieniu i oczarowaniu pointami podawanym przez Marka Kondrata, spektaklem moralizującym, filozoficznym i kpiącym, ale także bardzo intymnym. A publiczność? A publiczność bije brawo!!! Jeszcze myśl nie wzleci, dźwięk nie wybrzmi – a widownia klaszcze. Czułem się tak, jak w to okropne lato, jeszcze przed wszystkimi moimi życiowymi wojnami, gdy w zgrzebnej, jednoizbowej chacie ciotki Jakubowskiej, patrzyłem, jak packą mordowała muchy łażące po nieheblowanym blacie koziołka na bańki z kozim mlekiem.

Zmęczeni przesterowanym dźwiękiem nagłośnienia, przy coraz słabszych owacjach, próbowaliśmy chwytać nastrój, ale ten mijał. Myśl pod fotelem się skryła (wąskie, doprawdy!) ale artyści jakby mnie nie dostrzegając – grali dalej, zmieniali tonację i snuli swoją opowieść. Bo tam, na scenie – wszystko było jak w niebie. Nie inaczej przecież rzecz została pomyślana – jako jedno długie zachłyśnięcie się tytułową miłością… Dlatego zamiennie mówię o czwartkowym wieczorze: koncert – spektakl. Dla mnie miał to być spektakl, ale oklaskami publiczność zamieniła go w koncert? Strofy poezji wchłaniała jak teksty disco polo.

Może zostawię już tego Audena?

***

Po spektaklu, już na ulicy zapytałem muzyka, młodego człowieka, skrzypka, jak mu się tam w tym brzmieniowym piernacie na scenie marzyło? Cudnie, odpowiedział zdziwiony moimi uwagami na temat nagłośnienia. - Ale w czasie próby nasz maestro chodził po sali, słuchał, wydawało się, że wszystko jest w porządku! – zapewniał.

Byłoby tak gdyby nie jeszcze jeden drobiazg, zupełna bzdura, rzecz właściwie bez znaczenia choć kardynalnie istotna. Soliści wchodzą, dają numer, wychodzą. Obcasy klikają, sylwetki znikają, nowe się pojawiają, mikrofony dopasowują do wzrostu, numer dają i znikają… Okropne.

****

Na szczęście na scenie była pani wiolonczelistka. Moja latarnia emocjonalna. Do niej uciekałem, gdy w chwilach reorganizacji sceny dobiegał mnie głos pani profesor Heleny Michałowskiej, która idąc między rzędami ławek, w których my draby, ledwośmy się wyrośnięci mieścili, przyszli elektronicy i budowniczowie największych elektrowni oraz linii przesyłowych wysokiego napięcia, sprawdzała nasze wypracowania z języka polskiego.

- Brudy, brudy, fuj, jakie brudy…

Interpretacja to jedno, ale sposób jej podania, także w szkolnym zeszycie elektromechanika, musiał być nawet w takiej jak moja szkole - na miarę wiersza.

A co by się stało, gdyby dwie solistki spektaklu pozostały na scenie, przycupnęły przy fortepianie, płynnie wchodziły w narrację?

Także pan Turnau, który niczym Rick Wakeman za swoimi klawiaturami, co chwilę znikał i znów się pojawiał. Widowisko zamieniło się w przytwierdzanie barwnych puzzli biurową taśmą scotch.

***

Albo... Prosty, ale tak rozpoznawalny szekspirowski dialog balkonowy, niechby balkonowym pozostał. Po co było wyświetlać na ekranie monstrualnej wielkości i słabo podświetlonym, twarze kochanków z Jana z Kolna (ulica przy której teraz mieści się Teatr Polski w Szczecinie), śpiewających rzeczywiście na balkonach Sceny Szekspirowskiej? Zgaśmy ten ekran! Wszak jesteśmy w teatrze. My, widzowie teatr rozumiemy. Balkon odczytujemy literalnie, po co nam ten ekran?

______________________________________________

Jakże pięknym byłoby natomiast „ubalkonowienie” wiolonczelistki i Marka Kondrata…. na środku sceny! Tu między dwojgiem serc byłby Szekspir ze wszystkich cytowanych w spektaklu poetów - niemalże wcielony.

______________________________________________

Bardzo się cieszę, że byłem, że widziałem, że wiem, że każdy następny spektakl będzie sto razy lepszy. Dlatego ośmielam się Panie dyrektorze Adamie, prosić o cofnięcie transakcji zawartej przez Internet na zakup biletu i prosić o drugi, na ten sam spektakl, ale bez udziału akustyków, tych dźwiękowych jeźdźców Apokalipsy.

Niech aktorzy mówią szeptem, niech wokalistki nucą melodie, bo tylko tak rozniecą płomień miłości, która "przez wieki się nie zmienia". Do wczoraj. Huragan nagłośnienia zdmuchnął ją ze sceny Teatru Polskiego.

A pan, panie Dyrektorze, niech łaskawie do tej rutynowo przed spektaklem wygłaszanej formuły o konieczności wyłączenia urządzeń rejestrujących doda jedno słówko – proszę nie klaskać po każdym numerze. Unieście artystów na rękach, ale po spektaklu!

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

Wolny Przekład Z Szekspira Czyli Miłość Przez Wieki Się Nie Zmienia

Teatr Polski, Szczecin, 09 sierpnia 2023, dyrektor: Adam Opatowicz

autorzy tekstów: William Szekspir w przekładach Stanisława Barańczaka, Ewa Lipska, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Wisława Szymborska, Jan Brzechwa, Wiesław Dymny, Zbigniew Herbert, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń, Bronisław Maj, Leopold Staff, Michał Zabłocki

muzyka i aranżacje: Grzegorz Turnau

opracowanie i edycja: Paweł Piątek

kostiumy: Antonina Kondrat

Obsada:, Dobrawa Czocher, Dorota Miśkiewicz, Aga Zaryan, Sylwia Różycka, Marek Kondrat, Olek Różanek, Cezary Konrad - zespół akompaniujący, Robert Kubiszyn - zespół akompaniujący, Leszek Szczerba - zespół akompaniując, Michał Tokaj - zespół akompaniujący, Orkiestra Kameralna Filharmonii im. M. Karłowicza w Szczecinie pod dyrekcją Adama Banaszaka

======================================

* Marek Koszur – dziennikarz, dokumentalista specjalizujący się w tematyce morskiej, autor książki „Kapitan kapitanów", także meloman. Autor słuchowisk dla Studia Eksperymentalnego PR, Teatru PR oraz Programu 2 PR, m.in. o Antonie Brucknerze i serii 28 godzinnych odcinków inscenizacji radiowej "Verdi i jego świat". W latach 1991–1995 był dyrektorem programowym oddziału TVP w Szczecinie. Pomysodawca i twórca Kanału 7 TVP oraz Pasm Wspólnych TVP (1994-1996)

Źródło:

Materiał nadesłany