EN

9.01.2023, 14:54 Wersja do druku

Szaleństwo rozrywki, kremowy ptyś i żywe srebro. Teatralne majstersztyki 2022 roku

Aktorom „Morderstwa dla dwojga” w toruńskim Teatrze Muzycznym dałbym każde pieniądze. Nie widziałem w Polsce tak perfekcyjnie zagranej muzycznej komedii. A „Sztuka intonacji” Tadeusza Słobodzianka opowiada mądrze o teatrze, ale nie tylko o nim.

Jak co roku piszę, co mnie zachwyciło w teatrze w roku 2022. Przestrzegam: nie jest to regularny ranking. Chodzę na przedstawienia teatralne bardzo często, ale bez zobowiązania, że obejrzę wszystko za cenę obcowania ze sztuką, za którą nie przepadam.

Zdecydowanym numerem jeden były dla mnie dwa spektakle o kompletnie odmiennym charakterze. Oba są jednak symbolami żywotności teatru jako takiego. Teatru, jaki lubię, który nie polega na dekonstruowaniu tego co stworzyli inni, ani na wywrzaskiwaniu ze sceny publicystycznych tez, ani na szokowaniu na siłę.

fot. mat. teatru

Joe Kinosian, Kellen Blair, „Morderstwo dla dwojga”, reż. Agnieszka Płoszajska, Kujawsko-Pomorski Teatr Muzyczny w Toruniu

Pierwszy z nich przynosi szaleństwo rozrywki w stanie czystym, jednak najinteligentniejszej próby – tak odmiennej od topornych kabaretonów, których duch wcisnął się niestety na sceny komercyjne. Napisałem o „Morderstwie dla dwojga” w pierwszym odruchu: „Chcecie teatralnej perfekcji, jedźcie do Torunia”.

Joe Kinosian napisał muzykę, a Kellen Blair libretto kompletnie odjechanego, dziejącego się w zawrotnym tempie pastiszu kryminału w stylu Agathy Christie. Mamy morderstwo na znanym pisarzu dokonane w jego domu, i mamy dochodzenie nad trupem, które prowadzi policjant Marcus Moscowicz.

Tekst sprowadziła do Polski, tłumacząc go, dyrektorka Teatru Muzycznego w Toruniu Anna Wołek. Podobno pewien reżyser powiedział, że tego nie da się w polskich warunkach zrealizować. A Agnieszka Płoszajska to zrobiła. Wystawiła musical na dwóch aktorów, którzy biją rekordy wszechstronnych umiejętności.

Maciej Makowski gra policjanta Moscowicza. Za to Marcin Sosiński występuje, zgodnie z intencjami tekstu, we wszystkich pozostałych rolach: osób obecnych w domu pisarza. Naliczyłem ich 12 – w tym kobiety i dzieci. Poza tym popisem nieokiełznanej wyobraźni w kreowaniu teatralnej umowności obaj grają na fortepianie i śpiewają.

Oglądałem spektakl po raz drugi na gościnnych występach w Warszawie. Zdążył obrosnąć dodatkowymi gagami, sztuczkami aktorskimi, grepsami. Obaj panowie szaleją, a przecież w ani jednym momencie nas nie nużą, ani wprawiają w niesmak. Co przy inscenizacjach komedii, fars, musicalów może się przytrafić. Nie widziałem drugiej wersji z Wojciechem Łapińskim, który dubluje rolę Makowskiego. Ale i to jest do nadrobienia.

fot. Krzysztof Bieliński

Tadeusz Słobodzianek, „Sztuka intonacji”, reż. Anna Wieczur, Teatr Dramatyczny w Warszawie

To antypody broadwayowskiego musicalu. Dyrektor Teatru Dramatycznego napisał pięć jednoaktówek opowiadających historię teatru w PRL. Dwie z nich zostały zmienione w spójną opowieść – od lat 50. po 70. Łączy je postać Jerzego Grotowskiego, wizjonera i reformatora sztuki scenicznej, tu jednak przyłapanego na co najmniej kontrowersyjności swoich artystycznych i życiowych decyzji. W pierwszej i trzeciej części (to jeden utwór, ale przedzielony innym wątkiem) jest on zderzony podczas kolejnych wypraw do Moskwy z weteranem teatru rosyjskiego, a właściwie sowieckiego.

Tak o tym pisałem: „Przyznaję się do zauroczenia. To jeden z najlepszych tekstów, jakiego słuchałem w polskim teatrze od lat. I jedna z sugestywniejszych inscenizacji, choć przecież obciążona podejrzeniem o hermetyczność tematyki. Ale czy to jest tak naprawdę tylko dyskurs o teatrze? A może o ludzkich marzeniach, złudzeniach, o wolności i jej braku? O tym, że możemy ją utracić, choć twórcy mogą w pierwszej kolejności, na różne sposoby?”

Anna Wieczur, jedna z moich ulubionych reżyserek, dodała coś od siebie, nieco podkręcając komediowe, a miejscami groteskowe partie spektaklu. W tej beczce miodu jest niestety i dziegdź. Słobodzianek stracił w następstwie konkursu dyrekcję Dramatycznego. W tym sensie „Sztuka intonacji” to trochę podzwonne teatru niepodporządkowanego ideologii, nieoczywistego, zaskakującego.

Konsekwencją moich radości z konkretnych przedstawień są też nominacje aktorskie:

Aktorzy tego roku: Maciej Makowski, Marcin Sosiński

Nie będzie niczym zaskakującym, gdy ogłoszę aktorami roku 2022 obie gwiazdy „Morderstwa dla dwojga”. Sosiński ma tu trudniejsze zadanie. Jego nieustanne przemiany z postaci w postać, do czego wystarczy lekkie przesunięcie się na scenie i zmiana modulacji głosu, to mistrzostwo świata. Podobnie jak nieustanna gotowość do tego, żeby grając i śpiewając być jeszcze kimś więcej: swoistym przewodnikiem po tym zwariowanym świecie, mistrzem ceremonii tego widowiska.

Z kolei Maciej Makowski korzysta ze swoich gigantycznych talentów komicznych wypracowanych w kolejnych literackich kabaretach: Na Koniec Świata, La La Poland i wreszcie w Teatrzyku Gędźba. To nazwisko trzeba będzie przywołać jeszcze raz, i w tym kontekście. Jego rola „amanta charakterystycznego” balansuje tu od abstrakcyjnego humoru w stylu Monty Pythonów po soczystą farsę. Jest nieporadny i wzruszający. I cały czas operuje cienką aktorską kreską.

Aktorzy tego roku: Adam Ferency i Łukasz Lewandowski

To z kolei wykonawcy dwóch głównych ról w spektaklu „Sztuka intonacji”. Niesamowity to duet, trudno zapomnieć upiorny taniec obu panów do walca Arama Chaczaturiana. Albo atak stuporu Mistrza-Ferencego, i trochę przerażony, a jednak czujny wzrok Grotowskiego-Lewandowskiego, kiedy przysłuchuje się tyradom moskiewskiego gwiazdora.

Tak pisałem o nich: „Adam Ferency jako Mistrz, na przemian fascynujący i odpychający, czaruje dosłownie wszystkim. Na końcu umiejętnością postarzenia się samą tylko techniką aktorską, mimiką. Ten stupor, ten śmiech, ten taniec - do zapamiętania na zawsze. Aktor gra aktora, który nie przestaje grać, nawet kiedy ledwie się rusza. A przecież jest w nim jakaś nie całkiem uchwytna życiowa prawda i nawet wiarygodność.

A Łukasz Lewandowski? „Jego Uczeń-Jerzyk pojawia się na początku jako ludzki robak, pokorny, ale też dziwnie przyczajony – jakby w oczekiwaniu na własną szansę. (…) Kolejne godziny spektaklu przynoszą prostowanie się Jerzyka, choć zarazem zastyganie tej postaci w pozie człowieka pogrążonego w medytacjach i marzeniach. A może jednak twardziej stąpającego po ziemi niż sądzimy? Aktor nie boi się korzystać ze swoich umiejętności komicznych, a przecież nieustannie tę konwencję przekracza.”

Skądinąd już teraz trzeba przypomnieć role obu panów w innych spektaklach. Ferency to wspaniały Salieri w „Amadeuszu” Petera Shaffera – znowu ta niesamowita, magiczna sztuczka, kiedy staje się nagle młodszy o kilkadziesiąt lat bez żadnej zmiany charakteryzacji Lewandowski – Venticelli z tegoż spektaklu i wykonawca kilku ról w „Zamku” według Franza Kafki. Obaj pozostaną dla mnie twarzami dawnego, literackiego Dramatycznego.

A teraz czas na inne spektakle. Kolejność przypadkowa, nie wynika z niej hierarchii tytułów.

fot. Natalia Kabanow/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Krzysztof Piesiewicz, Krzysztof Kieślowski, „Dekalog”, reż. Wojciech Faruga, Teatr Narodowy w Warszawie

Broniłem tego spektaklu przed krytykami progresywnymi i konserwatywnymi. I jedni i drudzy nie umieli go docenić, bo spojrzenie na świat w tamtym serialu było sprzed obecnej wojny kulturowej. Moda na spektakle według filmowych scenariuszy się szerzy. Ja najbardziej byłem wdzięczny za to, że w tej opowieści o świecie pytania przeważają nad gotowymi odpowiedziami. Ma rację Jan Englert mówiąc, że to teatr który dotyka, a nie bije po twarzy.

Zarazem doceniam zręczność Farugi i dramaturżki Julii Holewińskiej w nanizaniu na jedną nić 10 oddzielnych historii. Sporo w tym umowności, swoistej choreografii, bo mowa ciał odgrywa tu kolosalną rolę. Zarazem udało się uchwycić coś nieuchwytnego z klimatu końca PRL. Pojawił się spór o to, na ile wyczuwamy w tym spektaklu obecność Boga. Będę się upierał, że ON w „Dekalogu”, także tym teatralnym, jest – nawet jeśli twórcy spektaklu deklarowali inaczej. Ja widziałem tam Boga choćby w samej empatii wobec doświadczeń bohaterów.

Ten spektakl to popis całego grającego zespołu. Wyróżniam Pawła Brzeszcza, niemal debiutanta. Ale jak nie wspomnieć o Gabrieli Muskale, o Sławomirze Łozińskiej, o Małgorzacie Kożuchowskiej, jak nie pamiętać o wszystkich pozostałych aktorach? To dzięki nim ta garść przeplatających się przypowieści jest gęsta i tak bardzo nas obchodzi.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Molière, „Mizantrop”, reż. Jan Englert, Teatr Narodowy w Warszawie

Za taki tekst jak „Mizantrop” Molière’a z 1661 roku powinien się zabrać Jan Englert, równocześnie ironista i humanista – jak bardzo by się nie wypierał tej ostatniej etykietki. Sam trochę bagatelizował sam temat: pytania o roli obłudy i szczerości, w czasach, kiedy wszystko jest na sprzedaż i na pokaz. Reżyser kładł nacisk na inteligencję tekstu.

Nazywał sztukę kremowym ptysiem, podczas gdy normalny repertuar to golonka. Umiał znaleźć klucz do pewnej uniwersalizacji przesłania (w czym wielka rola tłumaczenia, którego dokonał aktor Jerzy Radziwiłowicz), a zarazem pamiętał, żeby to wszystko było lekkie i komediowe, pomimo gorzkiego finału.

No i miał ekipę, która nie tylko lubiła się bawić z nim teatr, ale dobrze mówiła wierszem. Sporą rolę odegrała w osiągnięciu efektu sugestywna muzyka autorstwa jednego z aktorów występujących w spektaklu, Pawła Paprockiego.

fot. Krzysztof Bieliński

Peter Shaffer, „Amadeusz”, reż. Anna Wieczur, Teatr Dramatyczny w Warszawie

Wielki pokaz siły tradycyjnego teatru opartego na słowie, na opowieści, nawet jeśli jednym z bohaterów spektaklu staje się też muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta. Dramat Shaffera to może nie jest wielka literatura, ale to literatura inteligentna, do pewnego stopnia już archetypiczna. Anna Wieczur dodała rozmach kosztownego widowiska, co stało się powodem czy pretekstem do pozbycia się spektaklu przez ekipę Moniki Strzępki.

Miałem pewne wątpliwości wobec konwencji buffo, wobec rozmaitych przerysowań, jakimi odznaczał się początek „Amadeusza”. Ale ten traktat o naturze geniuszu i naturze zawiści (także o względności artystycznych ocen i gustów) szlachetniał z każdą minutą. Wzmacniała jego zalety dbałość o rozmaite szczegóły i smaczki (lokaj płaczący na „Weselu Figara). Naturalnie także siła aktorskiego zespołu na czele z Adamem Ferencym (Salieri) i Marcinem Hycnarem (Mozart) – choć wyróżniam także Modesta Rucińskiego jako cesarza Józefa II.

fot. Krzysztof Bieliński

Andrew Bovell, „To wiem na pewno”, reż. Iwona Kempa, Teatr Ateneum w Warszawie

Łatwo zakwalifikować tę sztukę australijskiego pisarza, ewoluującą od akcentów komediowych do dramatu, jako banalną historię rodzinną. Mamy tu rodziców i czwórkę ich dorosłego potomstwa z odwiecznymi problemami.

W rzeczywistości najbardziej zaskakuje podjęcie trudnych tematów typu zdrada małżeńska czy zmiana płci jednego z dzieci bez wstępnej ideologicznej tezy. I autor i reżyserka Iwona Kempa, kojarząca mi się wcześniej z przesłaniami feministycznymi, zdają się rozumieć zarówno emancypujących się młodych jak i przestrzegające ich przed możliwymi błędami starzejące się małżeństwo. Takie otwarcie to dziś dużo w teatrze, nie tylko polskim.

Mądrej reżyserii odpowiada mądre wykonanie, nie tylko zręczne, ale przede wszystkim empatyczne. Słowo „empatia” to coś, co mi się z tym przedstawieniem najbardziej kojarzy. Cała szóstka aktorów: Agata Kulesza, Przemysław Bluszcz, Paulina Gałązka i studenci: Waleria Gorobets, Marek Gasztold-Wierzbicki i Jan Wieteska wyraźnie lubią swoich bohaterów.

fot. Krzysztof Bieliński

Małgorzata Sikorska-Miszczuk, Wawrzyniec Kostrzewski, „Alicja w krainie snów”, reż. Wawrzyniec Kostrzewski, Teatr Ateneum w Warszawie

Pisarka i reżyser napisali nowy tekst posługujący się motywami z „Alicji w krainie czarów”, ale przenoszący fabułę we współczesne czasy i polskie realia. Powstała chwilami mroczna, chwilami groteskowa przypowieść o dojrzewaniu.

Akcja zaczyna się niemal jak horror. Nie do końca było dla mnie jasne, czym jest kraina, do której trafia Alicja. Ale u Carrolla też nie było. Pojawia się trochę zgrabnych, a nieoczywistych odniesień do cywilizacyjnych dylematów współczesnego świata. Wchodzenie w dorosłość jawi się jako koszmar. Ale jest to obraz ciekawy, zastanawiający.

Towarzyszą temu świetne role całej ekipy. I tu okazja do szerszej refleksji. Również trzecia premiera tego roku, względnie wierna wersja „Dnia świra” Marka Koterskiego w reżyserii Piotra Ratajczaka, to dziełko, które nie jest obciążone natrętną publicystyką, a znów pomysłowo zaaranżowane i znakomicie zagrane.

Po przejęciu Teatru Dramatycznego przez Monikę Strzępkę konkurencyjna scena na Powiślu ma szansę stać się w stolicy czołowym ośrodkiem teatru literackiego, i co do formy tradycyjnego. Pod nową dyrekcją Artura Tyszkiewicza Ateneum zmagał się z pandemią, z nieustającymi remontami i związanymi z tym ograniczeniami lokalowymi. Mam nadzieję, że to się zmieni.

fot. Rafał Meszka

Amos Oz, „Judasz”, reż. Adam Sajnuk, Teatr WARSawy

Adaptacja powieści izraelskiego pisarza to epopeja, choć akcja rozgrywa się w ciągu kilku miesięcy (Jerozolima, lata 1959-1960) i występują tu tylko trzy osoby.

Traktat w którym osobiste perypetie bohaterów (miłość młodego chłopaka do starszej od niego kobiety, wojennej wdowy, rodząca się przyjaźń między starszym kalekim mężczyzną i studentem, który się nim opiekuje) przeplata się z polityczno-ideowymi dylematami wokół polityki Izraela. Są jeszcze rozważania o Biblii, Ewangelia jest tu oceniana z pozycji mocno niepoprawnej dla chrześcijan, acz w formie pytań i hipotez.

Krytycy zlekceważyli tę inscenizację. Ja oglądałem z zapartym tchem, a jeszcze bardziej słuchałem. Tak o tym pisałem: „W sumie dramat mniej jest budowany zwrotami akcji (choć mamy ich kilka), bardziej ustawicznym dialogiem, także monologiem, wspomnieniami, wrażeniami, tylko czasem metaforami ruchowymi, samą obecnością postaci. W efekcie dostajemy istny koncert teatru słowa”. Może odrobinę zbyt długi, ale dotykający ciekawej i mało znanej w Polsce tematyki. Zarazem poruszający jako uniwersalna opowieść o człowieku, o uczuciach, o stracie, o tęsknocie.

Pozbawiony stałej siedziby, Teatr WARSawy robi spektakle przekonujące dla mnie raz bardziej, raz mniej, ale technicznie na ogół nienaganne, zwłaszcza, gdy realizacji podejmuje się sam Adam Sajnuk, założyciel i dyrektor tej instytucji. W tym przypadku szczególnym uzupełnieniem dla niemal rytualnych, typowych dla narodu księgi rozmów w „Judaszu” jest gęsta, arcysugestywna muzyka Michała Lamży. No i wspaniałe role Bartosza Opani, Kamili Baar i Pawła Brzeszcza.

fot. Artur Wesołowski

Fiodor Dostojewski, „Młodzik”, reż. Igor Gorzkowski, Teatr Ochoty w Warszawie

Rosyjska agresja na Ukrainę, uczyniło kontrowersyjnym wystawianie rosyjskich autorów. Ja obejrzałem te adaptację powieści Fiodora Dostojewskiego już podczas wojny. Spektakl mnie zachwycił, nawet jeśli różne zawijasy fabuły pozostały dla mnie nie całkiem jasne.

Napisałem po obejrzeniu: „Mimo wszystko kiedy przyszedł upiorny finał, nie mogłem nie powtarzać pytania: «O czym to jest?». (...). Magia teatru polega na tym, że jasne odpowiedzi nie są nam potrzebne. Czujemy przez skórę, że ta historia była nam potrzebna. Może i niezbędna?” Ciężko jest rozprawiać o świecie, o międzyludzkich relacjach, o winie, o Bogu wyrzuciwszy Dostojewskiego na śmietnik.

Ta historia absurdalnych intryg wokół starego Księcia przyrządzona jest tradycyjnie, choć z zastosowaniem różnych teatralnych dziwności. Poza wszystkim aktorzy grają tuż przy widzach. To spotkanie pięciorga młodych, zaangażowanych przez dyrektora Gorzkowskiego do wszystkich projektów w sezonie, z aktorstwem doświadczonego Janusza R. Nowickiego obsadzonego w roli Księcia.

Z tego spotkania wychodzi coś niezwykłego. Choć trudno orzec, że oczyszczającego, bo trudno się utożsamić z którąkolwiek z postaci. Obserwujemy je chwilami jak rój owadów pod słojem. Ale obserwujemy z fascynacją.

fot. Artur Wesołowski

Franz Kafka, „Noc ciemna”, reż. Michał Zdunik, Teatr Ochoty

Ten spektakl miał premierę dwa dni po wybuchu wojny za naszą wschodnią granicą. Napisałem wtedy, że pasuje jak ulał do tej sytuacji, bo to spektakl o przemocy, o okrucieństwie, o bólu. Teksty zaczerpnięte są z ośmiu opowiadań pisarza, przede wszystkim z „Kolonii karnej” i „Przemiany”. Mamy strach przed archetypiczną postacią ojca-tyrana, ale też przed tyranią jako taką.

Mamy też wątek powracający u Kafki, poczucie daremności świata u progu czegoś ostatecznego. To nie jest realistyczna opowieść, bardziej senny majak. Ale jakoś ją rozumiemy. Dziś może nawet bardziej niż, powiedzmy, przed 20 laty.

Także i tu gra ekipa pięciu młodych aktorów: Paweł Janyst, Malwina Laska, Irmina Liszkowska, Krzysztof Oleksyn i wyróżniony przeze mnie Michał Pawlik. I gra świetnie. To okazja do powiedzenia czegoś o Teatrze Ochoty, skoro wymieniam dwa spektakle, jakie powstały w czasie, gdy sceną kieruje Igor Gorzkowski. Idzie się tam trochę jak do teatru offowego, a zarazem spektakle opierają się tam przede wszystkim na czytelnie podawanym słowie.

To da się powiedzieć też o zrealizowanym wcześniej „Tramwaju zwanym pożądaniem” Tennessee Williamsa, który wyszedł spod ręki Małgorzaty Bogajewskiej, czy o produkcie nowego sezonu „Fanatykach prawdy” według scenariusza i w reżyserii Piotra Ratajczaka, dla mnie najmniej przekonującym, bo najbardziej publicystycznym, ale zrealizowanym sprawnie. W sumie to niezwykle ciekawy punkt odniesienia.

fot. Marta Zbańska/ mat. teatru

Mikołaj z Wilkowiecka, „Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu pańskim”, reż. Jarosław Gajewski, Teatr imienia Juliusza Osterwy w Lublinie

Żeby poszukać metafizyki, trzeba było się ruszyć poza Warszawę. Tylko pozornie dostaliśmy od mistrza Jarosława Gajewskiego konwencjonalne misterium z XVI wieku. W tych kunsztownych strofach i formułkach wypowiadanych staropolszczyzną, a przygotowanych przez Patryka Kenckiego, kryje się autentyczna religijna emocja. I okazuje się nadal żywotna.

A zarazem to kawałek zabawy w teatr z jego fajerwerkami: groteskowym obrazem piekła, do którego wkracza Jezus, czy z biblijnymi postaciami unoszącymi się pod sufitem. Elementem sugestywnej wizji jest piękna scenografia Marka Chowańca wychodząca od dawnych kościelnych malowideł. Opowiada nam się Ewangelię bez niewolniczej wierności tradycji, a jednak z niezwykłą starannością.

Spektakl angażuje zarówno znaczną część zespołu lubelskiego teatru, jak i artystów z Teatru Gardzienice. Czy to wojenny czas spowodował, że widzowie płakali podczas pieśni Maryi o stracie syna? A może to po prostu siła teatru?

fot. Cezary Nowiński

Produkcje Teatrzyku Gędźba: „Pierwszy międzynarodowy mokotowski konkurs chopinowski dla osób pozbawionych talentu”, „Cebula i konie”, „Niedźwiedź, szafa i stary akordeon”, Teatr Scena Współczesna, Scena Relax

Czy ta kontynuacja Kabaretu Na koniec świata i telewizyjnego serialu La La Poland, to w ogóle teatr? Do pewnego stopnia tak, skoro skecze mają walory literackie i są grane przez najprzedniejszych komediowych aktorów w Polsce. Pierwsze z trzech widowisk, to o konkursie chopinowskim, ma nawet szczątkową, pretekstową fabułę.

W sposób typowy dla tej ekipy jesteśmy zalewani falą Monty Pythonowskiego pure nonsensu, który jednak umie czerpać z rzeczywistości. Mój ulubiony skecz to telewizyjny program „bariery”, w którym Wojciech Solarz poddaje Macieja Makowskiego i Łukasza Mateckiego testowi na zniwelowanie podziałów nie do przekroczenia. Ten eksperyment kończy się nader paradoksalnie.

Całe to przedsięwzięcie to produkt spółdzielni aktorskiej, która swój impet zawdzięcza przede wszystkim Solarzowi i Makowskiemu, którzy są autorami większości tekstów i reżyserami. Skład bywa zmienny, nie sposób wymienić wszystkich. Sceny Współczesnej użyczył dyrektor Włodzimierz Kaczkowski. Mnie tu śmieszy prawie wszystko, innym ten humor może się wydać zbyt abstrakcyjny. Ale ma on oddane grono fanów, którzy lubią.

***

Nie piszę w tym roku o tym, co mi się nie podobało. Pominę kwestię ideologicznych przechyłów w wielu teatrach. Brakowało mi z pewnością klasyki, szczególnie tej spod znaku romantyzmu, a przecież mamy jego rok. Była przyzwoita „Romantyczność” według „Ballad i romansów” Adama Mickiewicza w Teatrze Polskim, w reżyserii Białorusina Mikołaja Piginina, ale niewiele więcej.

Teatr Klasyki Polskiej trochę przygasł w stosunku do znakomitych premier z lat 2020-2021. Imponował rozmachem „Nocy listopadowej” w reżyserii Leszka Zdunia, wystawionej w plenerach Łazienek, ale tego eksperymentu, przeprowadzonego nie bez technicznych i organizacyjnych wpadek, nie dało się powtórzyć więcej niż dwa razy.

Był w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych w Warszawie piękny rapsodyczny „Beniowski” (reżyseria Michał Chorosiński) złożony z kawałków poematu Juliusza Słowackiego, były przyzwoite „Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry w reżyserii Lidii Sadowej i nawet dwie smacznie przyrządzone jednoaktówki Mrożka. Ja jednak czekam na więcej i wciąż wierzę w ten projekt.

Na podium 10 spektakli nie zmieściło się wiele zdarzeń, które mnie co najmniej zaciekawiły. Dwa z nich to produkty Akademii Teatralnej w Warszawie. „Olimp” Wojciecha Kościelniaka to połączenie tekstu „Odysei” Homera, i to w najbardziej staroświeckim XIX-wiecznym tłumaczeniu, z muzyką Piotra Dziubka, która jest tu kolejnym bohaterem. Kapitalny zdany sprawdzian dla studentów kierunku muzycznego, ale i lekcja wyobraźni dla widzów.

Z kolei „Alaska” zdaje się nie mieć autora. Podobno tworzył to dramaturg Konrad Hetel z młodymi aktorami na próbach, reżyserował Radek Stępień. Dla mnie to najdziwniejszy spektakl roku. Dotyka istotnych dylematów współczesności: eutanazji czy aborcji w konwencji trochę bajki, trochę horroru, i chyba bez żadnej tezy wstępnej. Do końca nie byłem w stanie rozszyfrować intencji twórców. I doceniam to jako zaletę.

„Na zdrowie” w teatrze Spektaklove, to kolejny przykład adaptacji scenariusza filmowego, w tym przypadku „The Party” Sally Potter. Dokonał jej Marcin Hycnar. Grane jest to jak dla mnie w nieco zbyt bulwarowym stylu, za grubo, choć ta uwaga nie dotyczy wszystkich aktorów jednakowo. Zmieniono zakończenie w kierunku czysto farsowym. Ale za to plus dla Hycnara za odwagę co do tematu. To klasyczna satyra, ale nie na tych, co zwykle, rzecz dotyczy bowiem progresywnych elit. Elit brytyjskich, ale one są wszędzie podobne.

Poniekąd przeciwieństwem tego co zrobił Hycnar, jest sztuka „Berlin Berlin” z warszawskiego Teatru Współczesnego, w reżyserii Wojciecha Adamczyka. Dwaj francuscy spece od farsy Patrick Haudecoeur i Gerald Sibleyaras wzięli na warsztat realia NRD i temat ucieczek przez mur berliński. Temat potraktowali z pełna dezynwolturą wobec realiów i zbytnią frywolnością w potraktowaniu rzeczywistości państwa totalitarnego.

A zarazem spektakl ujmuje zręcznością teatralnego ujęcia i klasą aktorów. To jest lekcja jak należy grać komedię, bez przegięć topornego stylu, który obowiązuje coraz bardziej w teatrach komercyjnych.

Są i inne spektakle, które pojawią się w kontekście aktorów. Czasem w średnich spektaklach można wypatrzeć najlepsze role.

Aktorzy:

Danuta Stenka, pełna charyzma. Nie wymieniłem spektaklu „Maria Stuart” Friedricha Schillera z warszawskiego Teatru Narodowego w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Mam zastrzeżenia wobec uwspółcześniających zabiegów inscenizacji, które zatrącają o manierę. Zarazem jeśli ten tekst zachował swoją siłę rozprawy o historii, to dzięki wspaniałej pracy wszystkich aktorów.

Stenka jako królowa Elżbieta otwiera ten spektakl i go zamyka. Jej finalne milczenie pełne pasji każe milczeć widowni. Potem aktorka robi prawie niezauważalny gest, a wszyscy wiedzą, że to koniec, więc klaszczą. To przykład niezwykłego panowania nad widzami. Tak jest zresztą cały czas, rola Elżbiety pełna jest paradoksów, emocji, ale i bolesnych przejawów ich powściągania. Stenka ma wspaniałą partnerkę w postaci Wiktorii Gorodeckiej jako Marii. Powtórzę: nie sposób postawić na podium wszystkich.

Agata Kulesza, zwyczajność niezwyczajna. Jak uczynić zwyczajność, wręcz prozaiczność, czymś niezwykłym, charyzmatycznym? Jak niepostrzeżenie przejść od komedii do dramatu. Jak rehabilitować, objaśnić nam wszystkie wady zrzędliwej bohaterki? To wszystko potrafi Agata Kulesza w „To wiem na pewno” w Ateneum.

Paweł Brzeszcz, objawienie roku. Student Szmuel Asz w „Judaszu”. Dworzanin William Davison w „Marii Stuart”. Tomek a potem Jacek w „Dekalogu”. To wszystko udało się studentowi V roku warszawskiej Akademii Teatralnej. Jako Szmuel jest ujmujący, lubi swoją postać, potrafi nas przekonać, że młodość bywa skomplikowana, krucha, że łatwo ją zranić. Davisona zapamiętuje się jako ofiarę. Dwaj chłopcy z „Dekalogu” umieją przykuć naszą uwagę. Mam nadzieję, że to początek wspaniałej teatralnej kariery.

Michał Pawlik, objawienie roku. W „Ciemnej nocy” w Teatrze Ochoty jego upiorna obecność, ojca i tyrana, chyba najbardziej przykuwa uwagę. W „Młodziku” Triszatow to postać, której nie rozumiemy, ale która i przeraża i zaciekawia. Jego obłędny monolog, najpierw o powieści Dickensa, potem o „Fauście” jako operze, pamięta się najlepiej. Gdy zaś dodać ekspansywnego, choć w żadnym momencie nieprzerysowanego Stana Kowalskiego z „Tramwaju zwanego pożądaniem”… Mam nadzieję, że to początek wspaniałej teatralnej kariery.

Modest Ruciński, ozdobnik przyćmiewający. Zagrał w „Amadeuszu” cesarza Józefa II i to jedna z najkapitalniej zarysowanych tam postaci. Trudno nie zapamiętać jego ruchowej bezradności, dobroduszności pomieszanej jednak z hipokryzją. Choć postać władcy w sztuce Shaffera to przyczynek do dyskusji nad rolą mecenatu państwa nad sztuką, autor i kolejni inscenizatorzy przede wszystkim się nim bawili. Tak jest i w przypadku Rucińskiego, niemniej to ozdobnik wyjątkowej próby, niemal przesłaniający inne postaci i wątki. Aktor zagrał też bardzo przyzwoicie rolę K., głównego bohatera „Zamku” Franza Kafki w reżyserii Franciszka Szumińskiego, na małej scenie Dramatycznego.

Krzysztof Kwiatkowski, wszechstronność nagrodzona. I tu trzeba przywołać dwie inscenizacje niewymienione do tej pory. Piotr Kurzawa wystawił w warszawskim Teatrze Polskim „Don Juana” Moliere’a. Wzgardził łatwymi uwspółcześnieniami, ale wydobył całą niezerojedynkowość tekstu. Kwiatkowski zagrał wielkiego pana, aroganckiego, a przecież w jakiejś mierze tragicznego. Z kolei w przyzwoitej „Awanturze w Chioggi” Carla Goldoniego (reżyseria Edward Wojtaszek) ten sam Kwiatkowski trochę skradł show pozostałym postaciom jako groteskowy Koadiutor. Choć urzędnik sądowy Kwiatkowskiego miota się bezradnie próbując wpływać na rzeczywistość, jest w tej roli jakieś oko do widza. Ta postać to porte parole autora. Wyrazy podziwu dla aktora stworzonego zdawałoby się do grania postaci powściągliwych, nawet zimnych, który raz za razem czymś zaskakuje.

Maria Ciunelis, ekscentryczność na pełna skalę. Nazwałbym jej Panią Gąsienicę w „Alicji w krainie snów” najbardziej odjechana rolą w tym ogólnie odjechanym spektaklu. Tylko czy wypada tak opisywać występ aktorki o takim dorobku? Zobaczcie ją sami.

Przemysław Stippa, perfekcja i poczucie humoru. Kiedy oglądałem jak jego Lord Burleigh szalał na dworze Elżbiety w „Marii Stuart”, zastanawiałem się, czy Stippa gra szaleńca czy kogoś, kto imituje szaleństwo aby osiągać polityczne cele. Ale to przecież też rodzaj amoku. A na koniec roku zobaczyłem Oronta z „Mizantropa”. Pośród samych wyrazistych postaci, on był najwyrazistszy. Ta mimika, ten ton głosu. Można by na tej roli uczyć studentów aktorstwa jak tworzyć role komiczne. Ale to chyba nie tylko kwestia techniki, także poczucia humoru.

Jan Englert, współtwórca pełną gębą. Nie wymieniłem spektaklu „Münchhausen dla dorosłych” Macieja Wojtyszki z Teatru Narodowego, w reżyserii autora. Trochę z powodu dezynwoltury w traktowaniu XVIII-wiecznych realiów w tekście, trochę to nie moje poczucie humoru. Ale Englerta jako tytułowego barona wymienić muszę. Mam wrażenie, że aktor w jakiś magiczny sposób dawał znać, że filozofia tego bohatera jest jego własną. Rzadko kiedy oglądam taki popis współautorstwa aktora w teatralnym przedsięwzięciu.

Krzysztof Wakuliński, najsmaczniejszy epizod. Właściwie aktor jest reprezentantem całej 10-osobowej obsady sztuki „Berlin Berlin” we Współczesnym. Bo tam wszyscy są zabawni. Ale Wakuliński jest na scenie ledwie kilka minut. A Komandora Neptuna nie sposób nie zapamiętać.

Anna Seniuk, sztuka monodramu. To największe wyzwanie dla aktora, bo musi absorbować wyłącznie sobą, zastępować wszelkie sceniczne interakcje. Monodram Anny Seniuk „Życie pani Pomsel” Christophera Hamptona, wyreżyserowany przez jej syna Grzegorza Małeckiego w Teatrze Polonia, to kawał precyzyjnej teatralnej roboty. Pewien krytyk nie mógł się zdecydować, czy aktorce ta postać jest obojętna czy próbuje jej bronić. Myślę, że to drugie, ale balansując między śmiesznością i nostalgią, dostarczyła nam celny zapis świadomości człowieka, który „nie chce wiedzieć”, choć żyje w upadlającym systemie.

Ksawery Szlenkier, piękno wiersza. Dobry, bo zabawny Gucio w „Ślubach panieńskich” Fredry, które wyreżyserowała Lidia Sadowa. Ale przede wszystkim mistrz recytacji mówionej i śpiewanej w „Beniowskim”. A wszystko to w Teatrze Klasyki Polskiej.

Krzysztof Szczepaniak, żywe srebro. „Koszerne raz” Jamesa Shermana wystawione w Teatrze Kwadrat uważam za spektakl niezbyt odkrywczy, epatujący przesadnie rodzajową żydowskością, a w finale skażony lewicowym dydaktyzmem. A jednak na występ Szczepaniaka w roli aktora wynajętego do odgrywania roli żydowskiego narzeczonego posyłałbym studentów żeby się uczyli jak grać w komedii – leciutko i wdzięcznie.

Tytuł oryginalny

Szaleństwo rozrywki, kremowy ptyś i żywe srebro. Teatralne majstersztyki 2022 roku

Źródło:

Tygodnik TVP - tygodnik.tvp.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

06.01.2023

Wątki tematyczne

Realizacje repertuarowe