„Święty Rysiek ze Śląska” w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima. Pisze Tadeusz Marek na stronie internetowej Radia Kraków.
Miało nie być bluesa w „Świętym Ryśku ze Śląska”, tymczasem była go cała masa. Mimo, że zamiast zawodzącej gitary były pretensjonalne smyczki i lira korbowa (panie, włożysz pan kwartet, będzie eipcko, publiczność powie: ciekawe, TAKIE INNE). Do rzeczy jednak. Smutek, delira, chandra to zestaw, który blues ma zakodowany w swoim źródłosłowie. Gdybyśmy pogmerali bardziej znaleźlibyśmy tam także konfesyjność. Taką na sto procent, bez docinania na miarę żeby się teatralna ciotka wzruszyła. Konfesyjność to bliższa poalkoholowej, niesmacznej dla mieszczańskiego odbiorcy, gorszącej teatralne ciotki mamlaninie jaka odbywa się przy oblepionym zaschniętym piwskiem barze, gdzieś między drugą a trzecią w nocy. Tutaj nie ma miejsca na ściemę. Tutaj jest płacz po chłopie, który odszedł, po życiu, że się nie udało i po wszystkim innym co mogłoby być inne. Sieklucki na scenie też zapłakał a ja zapłakałem razem z nim, bo chłop gadał z siebie a nie z roli, choć z roli pewnie też. Ten moment zachowałem na dnie oziębłego serduszka i opakowałem w pluszowy woreczek.
Wydarzyło się to wszystko w ramach autorskiego monodramu (sic!) estradowego dyrektora krakowskiego Teatru Nowego. Piotr Sieklucki od początku mówił, że to spektakl trochę o Ryśku (Riedlu, wokaliście, liderze Dżemu, narkomanie), trochę o nim samym (reżyserze, scenarzyście, dyrektorze, aktorze). Rysiek był figurą dla pokolenia autora ikoniczną. Mój ojciec na przykładzie Ryśka mnie kilkuletniemu tłumaczył dlaczego nie warto dawać sobie w żyłę. Tutaj reżyser tę figurę władował na scenę i przepuścił przez nią raz jeszcze cały ten uniwersalny gnój, który wyłania się z opowieści o Ryśku. Przepuścił też swój, osobisty gnój. I zachęcił każdego i każdą, żeby zrobili to samo. Napisał biografię, biograficzności się wypierając.
Wróćmy do płaczu a zatem i do wzruszeń bo te są dla mnie (jako widza typu fragmentarycznie egzaltowanego) ważne. Wtedy, w tej być może dwudziestej, być może źle policzyłem, minucie w Siekluckim-Ryśku coś pękło. Byłem już wtedy wkurzony bo usłyszałem jak nieudolnie aktorzy starają się mówić po śląsku. Mamrotałem już w myślach, że fałszywie, że nieprzygotowani, że godka to rzecz święta. A jednak pojawiła się piosenka, pojawił się ojciec i snobistyczne myśli uciekły, bo na scenie pojawił się… człowiek. Obnażony, bezbronny, prawdziwy. Kto wie, może sobie dopowiedziałem bo reżyser jeszcze przed premierą mówił, że wątki ojcowsko-synowskie pracują w nim mocno. Niedawno odszedł jego tata. Mój umysł łatwo połączył kropki ale i pomyślał, że miałby ochotę stojącego na scenie aktora przytulić. Narodziła się dobra emocja a to wartość. Może także dlatego, że i dla mnie odczytanie tego spektaklu w kluczu ojcowsko-synowskim było ważne.
Mam pięć, może sześć lat. Wieczór, siedzę w aucie, tata prowadzi. W pewnym momencie z przejęciem włącza mi „Sen o Victorii”. Patrz, Tadziu, to moja muzyka. Rysiek zawodzi a ja widzę, że stary się wzruszył. Zażenowałem się, zignorowałem – bo jak to ojciec się mazgai. Ważny był to moment i wracam do niego ilekroć zastanawiam się nad swoją wrażliwością. Ktoś mnie jej jednak nauczył.
Nie wiem jaką relację z ojcem miał Sieklucki, wiem jaką miał Rysiek. To nie było wspólne płakanie do piosenek. Dramat nienawiści, braku i otchłani skazanego na bluesa syna ojca alkoholika, który matką o ścianę rzucał, udało się tutaj wygrać. Wystarczyło kilka krzyków protagonisty, wysłowione pretensje i milczenie grającego ojca Andrzeja Prokopa. To milczenie dopuściło do tego obrazka współczucie dla oprawcy, pozwoliło zapłakać nie tylko nad losem bohatera ale i nad tymi zapomnianymi chwilami, w których oprawcami (choć czasem bardzo tego nie chcieli) stawali się ojcowie osób zgromadzonych na widowni. W tym aspekcie jakoś silnie rezonuje wprowadzone w tytule scarum. Rysiek został tu uświęcony i został Chrystusem. A skoro Rysiek został to i Sieklucki został. To i iksiński i iksińska zostali. Szlachetne cierpienie? Może wynieść na ołtarze, może zburkać. A może to się dzieje równocześnie?
Zbieram jednak myśli, układam sobie wspomnienia z premierowego wieczoru w całość i konstatuję, że większość tych chwil dla mnie znaczących, z nielicznymi jak wyżej wyjątkami, wydarzyła się właśnie w trakcie piosenek. Faktem jest, zaśpiewanych autentycznie, bo Sieklucki śpiewał, śpiewał z serca i śpiewał pięknie. Niemniej kiedy idziesz na spektakl z coverami to czekasz najbardziej na to co pomiędzy, zwłaszcza, że o tym, że piosenki Ryśka są dobre i mają moc wielopokoleniowego oddziaływania wiemy bardzo dobrze. Z „pomiędzy” w „Świętym Ryśku” było jednak różnie.
Od czasu do czasu monodram estradowy zmieniał się bowiem w estradę kabaretową. Działo się to głównie wtedy, gdy na scenę wkraczała Katarzyna Chlebny na koturnie. Już to jako nauczycielka, już to jako terapeutka, już to jako kochanka. Wtedy balonik ze wzruszeniami, poruszeniami i przejęciami pękał, temperament aktorki zawłaszczał całą salę a rodzinno-muzyczna psychodrama schodziła na dalszy plan. Komediowe przerywniki (tak, tak właśnie je nazywam), choć zagrane tak, że się buzia cieszyła i cieszyła się szczerze oddalały mnie od sedna, oddalały mnie od... bluesa. Opowieść osadzona w czarnym, smutnym, toczonym heroinowym nałogiem Chorzowie zamieniała się w jarmarczną przyśpiewkę, do której można wprawdzie beztrosko pochachać ale niekoniecznie coś z tego chachania wynika. Mimo, że od zawsze uznaję, że jeśli gdzieś szukać prawdy, to w tym co tragikomiczne, to lojalnie muszę skonstatować, że tragikomiczne, to nie tragiczne i komiczne z osobna. Muszą być nici, które to zszywają – moim zdaniem w „Świętym Ryśku ze Śląska” ich zabrakło.
Wspomniałem już o konfesyjności. Faktycznie, potraktować można najnowszy spektakl Siekluckiego jako ubrane w teatralno-muzyczną formę zwierzenia czterdziestokilkulatka. Że to zwierzenia szczere, choć ubrane w płaszczyk kreacji, nie mam wątpliwości! Gdyby tylko reżyser lubił bluesa i grał na gitarze nie zdziwiłaby mnie jego obecność na bluesowym jamie. Wyśpiewywał by smutki, żale i radości i ludzie by mu wierzyli. I nie różniłaby się natura takich zwierzeń od tego, co zrobił Sieklucki w teatrze. U podstaw jednego i drugiego stoi gawęda. Z tą gawędą natomiast jest kilka problemów. Przede wszystkim, kiedy chłop gawędzi to czasem się nie orientuje się, że zaczął przynudzać (znam z autopsji!). Sieklucki – nie licząc kilku momentów – przynudzać zaczął w czterdziestej piątej minucie (sprawdziłem, liczyłem!). Zacząłem tropić o co chodzi. Być może chodzi o formę: „estradowo-galową”. Rytm: melorecytacja, scenka, piosenka, melorecytacja, scenka piosenka, melorecytacja... Zabrakło w tej strukturze bluesowego zawodzenia, zachwiania struktury. Takiego z trzewi. Blues jest tu bowiem w idei, w wykonaniu nie zawsze, i nie o muzykę tutaj idzie.
Wyszedłem zatem z Nowego z poczuciem, że nikt nie próbował mnie okłamać a to bardzo ważne. Czułem, że mówiono do mnie szczerze i z serca. Wprawdzie tym razem niekoniecznie kupiłem właściwy teatrowi kamp, momentami mi zgrzytało, momentami ziewałem ale pewne trybiki zaskoczyły. Ciekaw jestem jak ten spektakl zagrał w osobach ode mnie młodszych, dla których Rysiek Riedel nie jest elementem dziecięcej mitologii.