EN

25.03.2025, 11:52 Wersja do druku

„Mewa” metodą Hitchcocka

Mocną stroną tej sztuki jest to, że mogłaby rozgrywać się pod każdą szerokością geograficzną i w każdym czasie. W tym leży siła i uniwersalność wielkich tekstów, że można je zawsze odnieść do siebie, do tego, co tu i teraz – mówi Cezary Iber, reżyser „Mewy”. To najnowsza propozycja Teatru im. Adama Mickiewicza. Premiera (trzecia w tym roku!) odbyła się w sobotę, 22 marca.

fot. Piotr Dłubak

Zuzanna Suliga: „Mewa” to pierwsza Pana realizacja jako konsultanta ds. programowo-artystycznych w częstochowskim Teatrze. Czy to sprawia, że czuje się Pan trochę debiutantem?

Cezary Iber: Jako reżyser do każdej pracy podchodzę jak debiutant. Każdy mój spektakl traktuję tak, jakbym był na początku drogi artystycznej. Czuję tę samą ekscytację i mam poczucie, że wiem, że nic nie wiem. Oczywiście do każdej realizacji przygotowuję się najlepiej, jak potrafię. Mam w głowie jakąś finalną wersję, ale każda osoba, która bierze udział w tym projekcie – od aktorów przez kompozytora po scenografkę – dodaje zupełnie nową jakość. Zostawiam też przestrzeń na pomysły aktorów.

Dlaczego Czechow? I do tego tytuł określany jako najtrudniejszy w jego dorobku?

Złożyło się na to kilka elementów. Nasz zespół aktorski idealnie pasuje do tego tekstu. Mamy odpowiednią liczbę osób w adekwatnym do ról wieku. To ważne, bo w przypadku wielu dramatów Czechowa nie moglibyśmy spełnić podobnych warunków. Chcieliśmy również sięgnąć po tytuł, który nie był ostatnio realizowany na scenach teatrów w Polsce.

Ponadto tekst „Mewy” jest dla mnie bardzo poruszający, odbieram go zarówno na poziomie osobistym, jak i zawodowym. W dużej mierze dotyka kwestii, w jaki sposób młodzi artyści próbują przebić się przez zastany świat sztuki zdominowany przez przedstawicieli starszego pokolenia. Oczywiście nie pretenduję już do grona młodych (śmiech), ale pamiętam podobne problemy.

Autor określił „Mewę” komedią w czterech aktach. Czytając ją, trudno jednak o uśmiech. Szukacie w niej lekkości?

Rzeczywiście, czytając tekst Czechowa, zastanawiamy się, gdzie ta komedia. Ciekawostką jest to, że gdy premierowo wystawiono „Mewę” i autor (a była to jego pierwsza sztuka) zobaczył przedstawienie, postanowił, że… już nigdy nie będzie pisał. Tak to było smutne i źle zrobione. Na szczęście drugiej realizacji podjął się sam Stanisławski. Ta inscenizacja była świetna, dowcipna, lekka, prawdziwa. To uskrzydliło Czechowa.

Pamiętajmy, że to nie farsa. Tu żart nie polega na tym, że ktoś się poślizgnął czy przeklął. Tej komediowości trzeba się nieco doszukiwać. I my ten potencjał chcieliśmy uwypuklić. Dokonując adaptacji, starałem się ją nieco uwspółcześnić. Te zabiegi – mam nadzieję – podkreślą komediowość.

Wybrał Pan najbardziej chyba znany przekład „Mewy” autorstwa Natalii Gałczyńskiej. Rozważane były inne tłumaczenia?

Wybór przekładu – zwłaszcza gdy możliwości jest wiele – zawsze jest trudny. Czytałem oczywiście wszystkie dostępne wersje. Przekład Natalii Gałczyńskiej wydał mi się najciekawszy. Wbrew pozorom – mimo archaizmów językowych – jest on najbardziej współczesny, a jednocześnie zachowuje ducha Czechowa.

Dodajmy, że dokonał Pan adaptacji tego przekładu. Zmian jest sporo, częstochowską „Mewę” rozpoczyna bowiem nie rozmowa Maszy i Miedwiedienki, a wystawiony przez Trieplewa spektakl, który wywołuje pewien skandal.

Rozmowa oczywiście będzie, tylko nieco późnej. Zmieniłem kolejność, bo u Czechowa napięcie jest stopniowane, a ja postawiłem na metodę Hitchcocka, czyli zaczynamy trzęsieniem ziemi, a dalej napięcie tylko rośnie. Ważne dla mnie jest to, by widz czuł się partnerem w tym spektaklu. Nie podaję mu na tacy gotowych rozwiązań, wierzę, że wyobraźnia podpowie mu to, czego ja sam nie chcę dopowiadać. Zmieniłem jednak nie tylko kolejność, ale i monolog Niny, bo wydawało mi się, że nie pasuje do obecnej rzeczywistości. Dodałem do niego wypowiedzi Grety Thunberg [szwedzkiej aktywistki klimatycznej – przyp. red.] oraz Ruchu Ostatnie Pokolenie [grupy aktywistów ekologicznych – przyp. red.]. W ten sposób powstał mariaż opowieści o sztuce, o przemijaniu i o tym, co starsze pokolenie zostawia swoim następcom. Mówimy o wymianie pokoleń, dlatego dołożyłem do tego wątki ekologiczne, bo kontekst jest o wiele szerszy.

Termin premiery jest nieprzypadkowy, zbiega się bowiem z obchodami Międzynarodowego Dnia Teatru. W samym tekście wiele mówi się o teatrze i sztuce w ogóle. Pada tam choćby taka kwestia: „Teatr jest żywy, musi więc żyć”. Czy wykorzystujecie „Mewę”, by opowiedzieć o roli teatru w dzisiejszych, niełatwych dla kultury czasach?

Przyznam, że teatr jest dla mnie w tej sztuce tematem drugorzędnym. Oczywiście pojawia się wspomniana próba przebicia przez młodych szklanego sufitu. Jesteśmy w teatrze, opowiadamy o teatrze i na scenie także pokazujemy teatr. To bardzo ekscytująca układanka z różnymi puzzlami, którymi dysponujemy. Nie odnosimy się jednak do żadnej konkretnej sytuacji rozgrywającej się w teatrze częstochowskim, polskim czy światowym.

Mocną stroną tej sztuki jest to, że mogłaby rozgrywać się pod każdą szerokością geograficzną i w każdym czasie. W tym leży siła i uniwersalność wielkich tekstów, że można je zawsze odnieść do siebie, do tego, co tu i teraz. To stwarza pewną metaforę rzeczywistości, w którą widz może ubrać swój świat. Jedni odbiorcy odczytają treści ukryte między wersami. Inni odbiorą tekst jeden do jednego, widząc go zupełnie inaczej. Pracujemy nad tym, żeby każdy mógł dostać coś istotnego, ale nie każdy to samo.

„Mewę” można interpretować bardzo różnorodnie. Jako opowieść o sztuce, zależnościach, miłości i jej braku, niespełnieniu. Już wiemy, że opowieść o teatrze w tej realizacji schodzi na dalszy plan. Na jakie akcenty Pan postawił?

W tej sztuce są trzy ważne elementy. Jednym z nich jest próba zaistnienia sztuki samej w sobie, do której co rusz wracamy. Drugim jest szeroko rozumiana miłość. W „Mewie” pojawia się wiele trójkątów, odrzuceń, przyciągań i wszystkiego, co niesie w sobie to uczucie. Jest też trzeci element, który stanowi dla mnie klucz do opowiedzenia tej historii. To relacja matki i syna, czyli Arkadiny i Trieplewa. Ta relacja jest tak głęboka, prawdziwa i współczesna, że postanowiłem wokół niej opleść całość dramatu. Wątkiem przewodnim jest tu postać matki, która jest osobą bardzo egocentryczną, skupioną na własnej karierze i pragnieniu zachowania młodości, na krawędzi której stoi. Mówimy o jej relacji z synem, którego właściwie przez całe życie odrzucała, inne wartości spychały go na dalszy plan. On próbuje się przebić przez jej pancerz, zdefiniować siebie, ale nie względem własnej osoby, ale właśnie wobec nieprzystępnej matki. Opowiadam tę sztukę także z punktu widzenia psychologii jungowskiej, która stała się dla mnie kluczem do „Mewy”.

I o to podejście chciałam zapytać…

Myśląc o tej realizacji, od początku wiedziałem, że chcę ją poprowadzić z punktu widzenia analizy jungowskiej, może też dlatego, że studiuję teraz psychologię głębi. Jung stworzył archetyp postaci, który nazwał wielką matką. Za nim stoją wszystkie wyobrażenia dotyczące osoby, która daje życie, która karmi, przytula, tworzy ognisko domowe, ale też osoby, która karze, która odpycha, która odsuwa od piersi po nakarmieniu. Ten archetyp ma również swoją ciemną stronę, nazywaną matką śmierci. Musimy pamiętać, że przez matkę śmierci nie rozumiemy wyłącznie postaci kobiety. To raczej pewna figura. To ta, która nie nadaje się do bycia matką albo nie chce nią być i nie chce dawać tego, co powinna. Daje odwrotność. Jej karmienie nie jest odżywcze, a trujące. W przypadku „Mewy” jest to Irina Arkadina, która karmi syna trucizną, co odbija się na jego relacjach z pozostałymi postaciami. Kolejnym archetypem, który też chciałem przenieść z teorii Junga na scenę, jest postać animy. To zazwyczaj jest przeciwieństwo matki, pierwsza kochanka, pierwsza inspiracja, muza. W dosłownym znaczeniu anima oznacza kobiecy pierwiastek w człowieku. Tą muzą wydaje się Nina, często identyfikowana z tytułową mewą – tą, która żyje nad jeziorem i zostaje zniszczona przez otoczenie. Jednak moim zdaniem mewą jest nie ona, tylko Trieplew, syn zniszczony przez niedostatek miłości, brak akceptacji, przez niemożność zaistnienia, przebicia się i stworzenia samego siebie.

Wiem, że przygotowując się do realizacji spektaklu, sporządził Pan analizę każdej z postaci.

Przyznam, że zajęło mi to sporo czasu. Ale nie była to jednoosobowa praca, tylko dzieło całego zespołu aktorskiego. Te analizy są efektem naszych rozmów podczas prób i przygotowań do „Mewy”. Są niezwykle pomocnym narzędziem, które umożliwia gruntowne poznanie postaci, zrozumienie tego, jak powinna się zachowywać w danej chwili. Aktorzy zaakceptowali te analizy, przyjęli je, przefiltrowali przez siebie, by umiejętnie przenieść tę wiedzę na scenę.

Wróćmy więc na scenę. Tekst został nieco uwspółcześniony, ale czy nie kusiło Pana, by przenieść „Mewę” do XXI wieku? Ubrać bohaterów w garnitury, może osadzić w realiach korporacji? Spektakl będzie jednak realizowany w klasycznej konwencji. Tak jest łatwej, czy trudniej?

I łatwiej, i trudniej. Bardzo trudno opowiadać klasyczną sztukę w klasyczny sposób. Nie chciałem stawiać na samą rozrywkę. Bo teatr przede wszystkim musi być sztuką. Musi dawać widzom coś więcej. Opowiadać emocjami i to z nimi zostawiać publiczność. Realizacja sztuki współczesnej wydaje się prostsza, bo wszystkim łatwiej identyfikować się z dzisiejszymi postaciami, historiami, problemami. Łatwiej przełożyć to na nasze życie. Ja natomiast zawsze patrzę na daną opowieść tak, jakby to nie dotyczyło kogoś, tylko mnie. Jestem i Niną, i Iriną. Jestem też Trieplewem czy Trigorinem. Próbuję ich wszystkich zrozumieć.

Wybraliście jednak nowoczesne środki sceniczne. Niektórych rozwiązań nie praktykowano dotychczas w naszym teatrze. Przyznam, że jestem bardzo ciekawa efektów.

Ja również, bo nigdy wcześniej z nich nie korzystałem. Nie chcę jednak zdradzać tych pomysłów. Chciałbym zafundować publiczności spore zaskoczenie. Opowiem jednak o innym rozwiązaniu, które zastosowaliśmy w „Mewie”. Postanowiłem uwypuklić podział wprowadzonych przez Czechowa aktów. Każdy akt jest oddzielony interludium, które oddaje metaforę relacji albo danej postaci. Stworzyłem je za pomocą niewerbalnych, ruchomych obrazów rozgrywających się na scenie. Właśnie metaforę uważam za najsilniejsze narzędzie teatru.

Rozmawiamy o strefie wizualnej. Jaki pomysł przyświecał pracy nad kostiumami i scenografią?

Za kostiumy i scenografię odpowiedzialna jest Michalina Pawlak. To wymagająca praca, ponieważ gramy na dużej scenie, a to zawsze wyzwanie scenograficzne. Do tego trzeba ubrać aż dziesięć postaci. Moją pierwszą myślą było ogołocenie sceny ze wszystkiego, co zbędne. Wyrzucenie wszystkich rekwizytów i mebli, które nie „zagrają”. Drugim pomysłem było, żeby zamknąć bohaterów w pewnej przestrzeni, w której pozostaną przez cały czas, nie mogąc się wydostać. Sugerując się tym, Michalina zaproponowała zabieg, który od razu mi się spodobał i bardzo mnie zainspirował. Wymyśliła niekończący się ciąg wrót do portali, które prowadzą w głąb i się powielają. Z jednej strony stwarza to wrażenie zapętlenia rzeczywistości, a z drugiej oddaje ideę wielkiej matki, wchodzenia do jej łona i wychodzenia z niego. Wyczyściliśmy przestrzeń, jest cała biała i bardzo uniwersalna, więc każdy widz będzie mógł sam zinterpretować, czy jest to ogród, czy wnętrze domu. Klimat oddany jest także za pomocą muzyki czy świateł.

Zatrzymajmy się przy muzyce.

Jej autorem jest Maciej Zakrzewski. Zależało nam na tym, by muzyka pojawiała się głównie w przerwach między aktami, a w poszczególnych scenach tworzyła ambient będący jednocześnie odzwierciedleniem gorącego lata na wsi, czekania oraz nadanego przez Czechowa klimatu nudy, który jest wpisany w większość jego tekstów. Muzyka w „Mewie” wprowadza też pewien niepokój, gdyż nie jest ilustracyjna, nie odpowiada jeden do jednego temu, co się dzieje na scenie, ale kontruje rzeczywistość.

To Pana pierwsze spotkanie w roli reżysera z częstochowskim zespołem. „Mewa” dała możliwość zagrania w spektaklu niemal połowie aktorów naszego teatru. To również miało znaczenie?

Nie ukrywam, że jednym z argumentów przy szukaniu odpowiedniego tekstu była liczba występujących w nim postaci. Jako konsultant artystyczno-programowy chciałem spotkać się przy pracy z jak największą liczbą osób z naszego zespołu aktorskiego. Zależało mi na tym, żebyśmy poznali się jako twórcy i artyści, bo to zupełnie inny rodzaj relacji. Uważam, że „Mewa” ma bardzo dobrą obsadę i dla wszystkich aktorów jest to interesujące wyzwanie. Każda z tych postaci jest znakomicie napisana.

A gdyby Pan miał wybrać dla siebie postać z „Mewy”, to kogo chciałby Pan zagrać?

Irinę. Zagranie jej byłoby dla mnie największym wyzwaniem.

Pozostaje kwestia, którą trudno przy realizacji dramatu Czechowa pominąć. Niedawno minęła trzecia rocznica wybuchu wojny w Ukrainie. Gdy się rozpoczęła, wiele teatrów zdejmowało z afisza sztuki tego pisarza, my ją wystawiamy. Decydując się na ten ruch, dyskutowaliście o tle społeczno-politycznym?

Dyskusji nie było, ale sam dużo o tym rozmyślałem. I nie była to łatwa decyzja, bo sytuacja wojny jest trudna i ciągle aktualna. Dochodzą też kolejne jej aspekty, jak te po ostatnich wyborach w Stanach Zjednoczonych. Miałem w głowie wiele znaków zapytania, ale decydującym argumentem było to, że jest to naprawdę świetna literatura. „Mewa” idealnie pasuje do naszego zespołu aktorskiego. Pomyślałem również, że Czechow sprzed ponad stu lat nie powinien być ofiarą dzisiejszej wojny. To tak jakby dziadkowie mieli odpowiadać za obecne grzechy wnuków. Nie jesteśmy zresztą jedynym teatrem, który dziś sięga po Czechowa. Kilka teatrów ma już za sobą premiery, w innych trwają do nich przygotowania. Poza tym wielka sztuka nie powinna nosić metki konkretnego narodu, ale powinna być własnością nas wszystkich.

Z jakimi emocjami chciałby Pan, żebyśmy opuszczali spektakl jako widzowie?

Pamiętajmy, że to komedia. Mam więc nadzieję, że widzowie będą się śmiali. Niemniej w „Mewie” na pierwszy plan wysuwa się tragizm tkwiący w postaciach i relacjach między nimi. I mam nadzieję, że ten ich dramat widz również odczyta i będzie mógł go przełożyć na rzeczywistość swoją i bliskich.

Cezary Iber

Absolwent AST we Wrocławiu, gdzie zdobył kilka nagród aktorskich, po czym podjął kolejne studia na Wydziale Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Po latach aktorskich doświadczeń zajął się reżyserią teatralną i filmową. Od sezonu 2024/2025 konsultant ds. programowo-artystycznych w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Choć kino wciąż go interesuje, to jego prawdziwą fascynacją stał się teatr. Nie ogranicza się do jednej formy. W jego dorobku są zarówno klasyczne dramaty, opera, choreografie, adaptacje literackie, jak i przedstawienia autorskie. W teatrze interesuje go przede wszystkim to, co nieoczywiste, nieświadome, a na pewno dziwne. Sam siebie określa mianem „teatralnego poszukiwacza duszy”. Chętnie angażuje się nie tylko w reżyserię, ale także w tworzenie scenografii, oświetlenia, ruchu scenicznego, adaptację tekstów i dramaturgię.

Tekst powstał przy współpracy z Teatrem im. Adama Mickiewicza. Spektakle „Mewy” także 26 i 27 marca.

Tytuł oryginalny

Mewa metodą Hitchcocka

Źródło:

CGK, portal kulturalny
Link do źródła

Autor:

Zuzanna Suliga

Data publikacji oryginału:

20.03.2025